środa, 30 czerwca 2010

Lodowe pogorzelisko


Dwa pierwsze słowa, które przyszły mi na myśl po aplikacji Cristal de Roche Oliviera Durbano to "szkocki" oraz "biblioteczny". Nie bardzo wiem, dlaczego; w końcu znam kilka zapachów o wiele trafniej oddających ducha biblioteki oraz parę celniejszych skojarzeń perfumeryjnych ze Szkocją w tle. Ale pomimo, iż z pierwszym pachnidłem Durbano stykałam się kilka razy, z początku w dość dużych odstępach czasowych, szkockość i biblioteczność wciąż wracały. Cóż więc było robić? Wszak najpewniejszym sposobem na zwalczenie pokusy jest ulegnięcie jej. :)

A tego typu grzesznym chęciom mogę ulegać kilka razy dziennie. Bo Cóż-To-Jest-Za-Kadzidło! :) Piękne, stylowe, zadziwiające, przejrzyste. Jednocześnie chłodne i gorące, pełzające po skórze i okolicach, snujące się po wnętrznościach, bez zahamowań zaglądające w duszę osoby je noszącej. Jest nieprzewidywalnym, a jednak pożądanym wiatrem, unoszącym wonny dym ofiarny prosto w niebiosa. Nieznającym granic, lękającym się tylko Boskiej ingerencji, w dziwnie naturalny sposób przenikającym mnie na wskroś. Transparentnym i transcendentnym.


Przy czym wydawać by się mogło, że zapachy kadzidlane po prostu muszą zawierać w sobie sporą dawkę mrocznych skojarzeń, szatańskich praktyk albo awiniońskiej pychy w pseudoreligijnym sosie. Tymczasem Crystal de Roche, czyli Rock Crystal, czyli Kryształ Górski pozostaje od podobnych klimatów całkowicie niezależny. Świeży, lekki, nieprzesadnie cielesny, pozbawiony wszelkich, nudnych w swej powtarzalności, ziemskich konotacji. A przy tym... pogodny. Łagodnie uśmiechnięty, lekko nieobecny, zatrzymany we własnym świecie, do którego ziemskie namiętności wstęp mają mocno ograniczony. Ukryty za wiszącymi nad majestatycznym, starym górotworem chmurami. Cichy, a jednak obecny. Drzemiący Bóg.

Zapach daleki jest od wszystkich aptecznych woni, trudno go też nazwać ponurym (dla mnie to, co najwyżej, melancholik :) ). Od początku ciepły, przyprawowy, drażniący nos, ale i ujmujący naturalnym urokiem, przechodzi stopniowo w czysty, przejrzysty woal utkany z aromatycznych ziół i suchego drewna. Zawsze zaś - w każdej odsłonie i nieprzerwanie - kadzidlany, mirrowy, żywiczny. Nieuchwytny, ale miękki. Skąd to wiem? Powiedzmy, że mi się przyśniło. :) I oby takich snów jak najwięcej, czego Wam i sobie życzę. :)


Rok produkcji i nos: 2005, ??

Przeznaczenie: zapach dla miłośników kadzideł i przestrzeni; uniseks, dobry na każdą porę dnia i nocy; dla osób odważnych, niekonwencjonalnych, pewnych siebie, otwartych, ceniących sobie honor i żyjących "za Pan Brat" (albo Pani Siostra) z etyczno-moralnymi rozterkami; świadomych własnych wad i zalet.

Trwałość: od ośmiu do ponad 24 godzin. Tak więc dziwna... :)

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, pieprz, kolendra, kmin, kardamon
Nuta serca: olibanum, benzoes, mirra, czystek (czyli labdanum)
Nuta bazy: drewno sandałowe, wetyweria, drewno cedrowe, nieśmiertelnik, mech dębowy, piżmo

P.S.
Fot. nr 1 przedstawia wnętrze Central Library w Edynburgu, a pochodzi ze strony nimbus-2009.blogspot.com
Fot. nr 2 pierwotnie podwieszona była pod adresem www.lastfm.pl

Pieprzne opowieści

Spokojnie, nie zabrałam się za pisanie opowiadań erotycznych (póki co...). :)Po prostu mam zamiar skrobnąć co nieco o kolejnym zapachu z Artisanowej serii Miłośnych Napojów, konkretnie o Poivre Piquant. Pisałam poprzednio, że z miłosnym trio skojarzenia mam militarne. To nadal się zgadza. :)


Gdy tylko Pieprz Pieprzny poznałam, do głowy wpadł mi Jan III Sobieski. Cóż, skojarzenie dość typowe: ostatecznie, to właśnie on, jak podają historyczni plotkarze, nie wiedzieć czemu zwani szumnie kronikarzami, przed bitwą wiedeńską otrzymał od sułtańskiego Wielkiego Wezyra i wodza Kara Mustafy worek wypełniony ziarnami maku mającymi symbolizować nieprzeliczone (a wiec trudne do pokonania) tureckie wojska. W odpowiedzi król Jan odesłał wezyrowi ten sam worek tyle, że pełen ziaren pieprzu - zatem jego wojska może i łatwo przeliczyć, ale bądź na tyle twardy i wytrzymały, by wszystkie te ziarenka kolejno rozgryźć. Ech, wojna psychologiczna! :) Gdyby zamiast przyprawy przesłał jej ekstrakt, w rodzaju Poivre Piquant, Kara Mustafa mógłby spokojnie udać się na spoczynek. ;)

Bowiem w mojej opinii, omawiany pieprz do trudnych nie należy. Wcale. Może z początku coś tam w nosie wiruje, coś drażni, ale po krótkiej chwili schnie, nabiera szacowności, słodyczy, ciepłego uroku. To miły piesek salonowy, a nie żaden Lew Lechistanu. Im dłużej przebywa na mojej skórze, tym mniej ma w sobie ostrości, a więcej świeżego, delikatnego miodu, stopniowo rozrzedzanego mlekiem. Można urządzić sobie piknik we wnętrzu lasu i patrzeć, jak przez korony drzew przesącza się światło słoneczne. A to, sami przyznajcie, nie bardzo przypomina atmosferę pola bitwy. Jeśli wojownik, to prędzej "emerytowany" albo żołnierz samochwał pokroju imć Zagłoby. Ostatnia faza jest lekko gorzka, spokojna, miękka, czasem tylko pojawia się pieprzowy meteor. Dziwny jest Poivre Piquant, jednocześnie fascynujący i wkurzający.

Zupełnie zresztą, jak sam Jan Trzeci, który w moim odbiorze ma się tak, jak Słowacki u Gombrowicza ("jak zachwyca, skoro nie zachwyca?"). Nie lubię go; i to nie dlatego, że był sarmackim megalomanem, kresowym książątkiem, siedemnastowiecznym polskim kolonizatorem. Nawet nie z racji swego rodzaju maczystowskiej pychy, dzięki której dość prędko (jeśli wierzyć wspomnianym wyżej plotkarzom) stał się najzwyklejszym w świecie łatwym kurwiszonem, uważającym droit de seigneur za coś równie oczywistego, jak oddychanie. Tym, co w Jasiu denerwuje mnie najbardziej, jest... stosunek potomnych do jego małżonki, maksymalnie oczernianej przy jednoczesnym wybielaniu świetlanej postaci, swoją drogą świetnego, wodza. Podobno umarł w wyniku kiły, którą miała zarazić go Marysieńka. Okej, możliwe; tyle, że ona "swoją" otrzymała "w spadku" po pierwszym mężu. Poza tym, gdyby młody Sobieski podczas zwyczajowego objazdu po Europie zajmował się rzeczywiście zdobywaniem (szeroko rozumianej, nie oszukujmy się) wiedzy, miałby świadomość istnienia praprezerwatyw z rybich pęcherzy lub jelit zwierzęcych. I nie musiałby ani cierpieć z powodu chorób wenerycznych, ani u schyłku życia dowiadywać o synu, którego w owym czasie "zapewnił" pewnemu francuskiemu urzędnikowi.
Cóż, widać polska ignorancja w kwestiach edukacji seksualnej do zjawisk nowych nie należy.


Rok produkcji i nos: 2002, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: uniseksualny zapach dla osób, których nie interesuje przesadna ostrość w perfumach. Aromat dość spokojny i raczej dzienny.

Trwałość: na mojej skórze średnia - od sześciu do ok. 12 godzin

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-orientalna

Skład:

Nuty głowy: mleko, czarny pieprz
Nuty serca: biały pieprz, różowy pieprz
Nuty bazy: lukrecja, miód
___
Noszę Mahogany od Demeter. :)

wtorek, 29 czerwca 2010

Strawberry Fields Forever!

Przede wszystkim żadne fields i raczej nie forever. ;) ...ale sam zapach jest całkowicie odjechany! Oraz niekoniecznie w moim stylu. :) O czym piszę? O Fraise od Yves Rocher.


Sama siebie zaskakuję. Pomyślałam bowiem, że pachnieć truskawkami byłoby kapitalnie! Wariacko, zaskakująco, optymistycznie, jednocześnie dziecinnie i erotycznie [w ramach celebracji wszelkiego niedookreślenia - czasem napada mnie taka chęć :) ]. Z dużą dozą surrealizmu. I tak właśnie jest. Aromat z serii Plaisirs Nature w pierwszej chwili uderza, ba! - nokautuje wręcz - swoją poziomkowością, tak silnie wyziera zeń leśny przodek tytułowego owocu. A później perfumy trafiają na skórę. :) I oto mamy do czynienia ze wściekłą truskawą, galopującą po moim ciele niczym pijany karnawałowym wariactwem jeździec Apokalipsy. Szalone cudo balansuje na granicy zdrowego rozsądku, z lekka fermentując plastikiem [sic!].

Po chwili zapach nieco się uspokaja, traci na wyrazistości na rzecz piekielnie "przyziemnej", zmysłowej ambry. No, weźcie mnie trzepnijcie po nosie, ja w ekozapaszku Pana Iwa, który wszak zwierzęcych konotacji w swych kosmetykach unikał, czuję potężną, choć obecnie lekko uładzoną, erotyczną ambrę. Ta truskawka nie jest już surrealistyczna, nie jest nawet dzika, toż to truskawkowy mutant! ;) Półroślinne, półzwierzęce cudo; przy czym absolutnie niegroźne - ot, domowy pupilek. Zaraz za ambrowym akcentem, chyłkiem, tylnymi drzwiami, ponownie wkrada się poziomka. I grzeczna, kulinarna truskawka, taka z dodatkiem śmietany oraz cukru [jedliście coś takiego w dzieciństwie? Bo ja mogłam pożerać tonami. :) ]. Są delikatne, ciche, ale pomalutku zaczynają wprowadzać swoje porządki. Jest słodko, pogodnie, fajnie. I dziecięco, i "lolitkowo": na chwilę zjawia się nawet coś na kształt truskawkowej balonówy.
Nie, nie pomyliłam się: pachnieć truskawkami naprawdę jest odlotowo! :) Zwłaszcza za taką cenę. Choć nie jest to materiał za dłuższą znajomość, szczególnie, iż omawianego zapachu w sklepach się już nie uświadczy. W sumie szkoda.


Rok produkcji i nos: nie mam pojęcia

Przeznaczenie: dla truskawkowych jawnożerców i im podobnych :)

Trwałość: na mnie przyzwoita: od pięciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: owocowa (i gourmand bym jeszcze dorzuciła)

Skład:

znany jest tylko jeden składnik, czyli truskawka
___
Dziś noszę Vanilla Fields Coty.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Już wiem!

A przynajmniej podejrzewam, że wpadłam na dobry trop. :)

Już wiem, dlaczego lubię zapachy takie, jakie lubię. A "oświecił" mnie ostatni numer Przekroju (pech chciał, że natknęłam się nań dopiero podczas weekendowego spotkania rodzinnego). Wewnątrz były dwa perfumeryjne wywiady: z osmosocjologiem Markiem S. Szczepańskim - Zapachy spod pachy oraz z Beatą Hoffmann, socjolożką, specjalistką od "perfum kobiecych" - Nie pachnę, więc mnie nie ma.

To, co mnie zainspirowało do zamieszczenia niniejszej notki, znalazło się w wywiadzie nr 2. Odpowiedź na pytanie, czym lubią pachnieć mieszkanki poszczególnych krajów. Między innymi:

We Francji królują kompozycje zmysłowe i kobiety często skrapiają się zapachami, które w Polsce są już passé - tam zapachy nie dezaktualizują się tak szybko. Z kolei panowie cenią zapachy kojarzone z relaksem, choć nie tym sportowym (...), ale kawiarnianym, stąd domieszka woni kawy. Nawet te relaksujące mają więc być zmysłowe.


Zatem jestem olfaktoryczną Francuzką, i to pełną gębą! :)
No no...

Dorzucę jeszcze krótkie spostrzeżenie:

W Hiszpanii kobiety lubią męską nutę w wodach toaletowych, we Włoszech - nuty cytrusowe, w gorącym Izraelu - bardzo mocne, ciężkie perfumy, choć logiczniejsze byłyby te lżejsze [tu nie mogę się całkiem zgodzić, ale to temat na dłuższy wpis].


Odkrycie, czemu wolimy dane wonie od innych, pozostaje niezwykle intrygującą zagadką cywilizacyjną. Nobla, konia z rzędem i garniec złota osobie, która rozgryzie wzór na zapachowe upodobania człowieka! :)
___
Dziś noszę Poivre Piquant od L'Artisan Parfumeur.

piątek, 25 czerwca 2010

Kilka słów o tytoniu aromatyzowanym


A konkretnie o Tobacco Vanille marki Voluspa. Nie znam drugiej kompozycji o tej samej nazwie, sygnowanej przez Toma Forda, a szkoda. :) Podobno jest ostrzejsza, bardziej zdecydowana od alternatywy. No cóż, nic straconego: pożyjemy, powąchamy. :)

W przypadku dzieła Voluspy z początku nie miałam pewności, czy chodzi o "tytoń waniliowy" czy o "wanilię tytoniową" - tak idealnie zrównoważony jest ten zapach. Od pierwszej chwili obie główne nuty są w identycznym stopniu silne, stanowcze, choć daleko im do graniczącej z brutalnością zachłanności. Mamy do czynienia z dżentelmeńskim pojedynkiem w Lasku Bulońskim, o świcie (skądinąd, straszny to idiotyzm). Panowie stanęli w stosownej odległości, na dany sygnał wystrzelili i.. żadna krew się nie polała. I tak już zostanie. Można ogłosić remis ze wskazaniem na wanilię, która po kilkudziesięciu minutach zaczyna dominować nad niedawnym przeciwnikiem. Jednak ten nie ma nic przeciwko: dobrze mu w cieniu, niech inni się męczą światłach rampy, byle on mógł w spokoju "robić swoje". I jeszcze ważna uwaga: naszemu tytoniowi daleko do śmierdzących, kopcących papierochów z odpadów fabrycznych; w rzeczywistości to porządne, cenne, traktowane z pietyzmem liście, z których stworzono aromatyczne cygaro lub słodki "wkład" do fajki. Jest ładny, suchy, ciepły. Całość nie narzuca "wypachnionej" osobie swojego charakteru. Składnik cienia nie pozwala wanilii zatracić zdrowego umiaru; dobrze pełni swoją funkcję. Dodatkową kontrolę nad całością sprawuje drewno sandałowe i coś jakby... amaretto?

Mieszanina pozostaje idealnie wyważona, efektowna, szlachetna. Warta głębszego namysłu.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: ciepły, subtelnie zmysłowy aromat dla osób lubiących "kontrolowane ryzyko", ale i aromatyczną kawę pitą w ulubionym fotelu przed kominkiem. :)

Trwałość: na mojej skórze od pięciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-aromatyczna



Skład:
[niestety, znów w ciągu; źródło TU]

tytoń, wanilia, drewno sandałowe, siano
___
Perfumy na dziś to Thundra od Pro Fumum Roma.

Miłego weekendu! :)

czwartek, 24 czerwca 2010

Witajcie w naszej bajce


Nie wiem, jak to wygląda u Was, ale im częściej mam do czynienia z tzw. "prawdziwymi ludźmi" (czyli "przeciętnymi Kowalskimi"), tym mocniej utwierdzam się we własnej nieprzystawalności do realiów. I tracę rozeznanie, czy to świat ma ze sobą problem, czy ja.
Miałam w życiu okres, gdy chciałam trzepnąć w moich rodziców nowiną: "Mamo, Tato, wychodzę za mąż" - na szczęście mi przeszło. :) Z tego czasu pozostało upodobanie do incydentalnego zaglądania na fora dla przyszłych państwa młodych, a raczej panien [mówię Wam, coś kapitalnego; człowiek rzadko kiedy ma okazję aż tak się uśmiać :) ] oraz sentyment do zapachu Le Parfum od Lalique.

Był kiedyś taki film, Ślubne wojny - typowa głupawa komedyjka z "przesłaniem". Pozwolę sobie zacytować STĄD jego opis:

Liv (Kate Hudson) i Emma (Anne Hathaway) są najlepszymi przyjaciółkami. Od dziecka wyobrażały sobie swoje śluby i obie marzyły o weselu w nowojorskim hotelu Plaza.

Właśnie skończyły dwadzieścia sześć lat i wychodzą za mąż. Spełni się ich największe marzenie i będą żyły długo, i szczęśliwie.

Albo i nie…

Popełniono błąd i daty obu ślubów wyznaczono na ten sam dzień. To będzie prawdziwa próba przyjaźni…
(...)

Najlepsze przyjaciółki, które do tej pory robiły dla siebie wszystko, postawią ceremonie na pierwszym miejscu. Zacznie się prawdziwa ślubna wojna.


Idiotyzm? Jak najbardziej. Szczyt absurdu? Całkiem możliwe. Prymat konsumpcji nad rozsądkiem? Również. Przesadzona, odrealniona rzeczywistość? Nie do końca...

Po każdorazowej wizycie na takim czy innym ślubnym forum nabieram przekonania, że groteskowa, weselna histeria przelewa się przez Europę z coraz większym impetem. Standaryzacja i unifikacja pożerają wpadające w amok, zapewne prywatnie całkiem dorzeczne, przyszłe panny młode. Dziewczyny same sobie przeczą: najpierw pieją z zachwytu nad "maleńkim skarbulkiem", którego "noszą pod sercem", by kilka tematów dalej zamieścić dwadzieścia własnych zdjęć w różnych modelach sukni ślubnych i zapytać "w której nie widać brzucha". Hej! To one cieszą się ze swoich dzieci nienarodzonych, czy nie? I tak dalej. W każdym razie zdrowy rozsądek nie jest tym, co współczesna kultura popularna promuje u przyszłych żon (i matek).

Ale ja nie o tym miałam... ;) Co z tą, swoiście wyrażaną, hm.. radością mają wspólnego Perfumy Lalique? Właściwie tylko moje skojarzenie. :) Oraz pewną dawkę słodyczy i nie zawsze oczywistej pretensjonalności. Na mojej skórze raz są bardziej dymne, raz jasne i wesołe, raz pobrzmiewa nutka pikanterii, a raz cukrowa świeżość. Jednak zawsze, w każdej odsłonie i we wszystkich stadiach pozostają słodkie, miłe, efektowne, głównie dzięki jedynym wyraźnym nutom - wanilii i tonka. Bezpieczne i przewidywalne. Ale czy to źle? Czy zawsze trzeba oddawać cześć bóstwom podziemnym? Czasami, zamiast po lasach, pieczarach, drogach rozstajnych i brzegach wód składać ofiary bogom pogańskim, warto pójść do małego, wiejskiego kościółka na nabożeństwo majowe. :) Niekoniecznie dla modlitwy; należy po prostu chłonąć klimat. I tym są dla mnie omawiane Perfumy: radosną swojskością, lekkim wspomnieniem dzieciństwa, miłym akcentem na poprawę humoru. Są ładne. Po prostu. :)


Rok produkcji i nos: 2005, Dominique Ropion

Przeznaczenie: radosny, słodki, bezpieczny zapach. Zatem powinien być idealny dla osób, które nie lubią być olfaktorycznie zaskakiwane oraz na Naprawdę Ważne Okazje. :) Niestety, żaden z zapytanych przeze mnie panów nie zgodził się na przetestowanie Le Parfum. :/

Trwałość: na mnie blisko dobowa

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa


Skład:

Nuta głowy: bergamotka, różowy pieprz, liść laurowy
Nuta serca: jaśmin, heliotrop
Nuta bazy: sandałowiec, paczuli, bób tonka, wanilia
___
Dziś noszę omawiany wyżej zapach. :)

środa, 23 czerwca 2010

Klasyka gatunku


...czyli coś starego, dobrego i sprawdzonego przez wiele pokoleń. Jak spodnie. ;) Pierwsze kobiety z europejskiego kręgu kulturowego odziane w tę, tradycyjnie męską, część garderoby wywoływały skandale nawet nie opuszczając rodzinnego domu. Dziś zdziwienie budzi ta, która otwarcie głosi, że spodni nie lubi i nie używa - przecież naprawdę są o wiele praktyczniejsze i bardziej wygodne. A do tego uniwersalne (co piszę jako posiadaczka trzech par spodni wieczorowych). Po prostu ludzka mentalność zmienia się w sposób tyleż stanowczy, co trudny do zatrzymania. Dlatego dobre pomysły, jeśli tylko trafią na podatny grunt, nie przyjmują do wiadomości wszelkich kategoryzacji, tworzonych sztucznie dla ludzkiej higieny psychicznej. Czemu o tym piszę?

Kiedyś we wrocławskim Quality poprosiłam ekspedientkę o możliwość zapoznania się z zapachem Royal English Leather marki Creed. Przy okazji "wygadałam się", że podobno "ładnie się układa na kobiecej skórze". Pani na moje słowa zrobiła duże oczy i stwierdziła, co następuje: "Ale to jest przecież męski zapach!" ;) Cóż, perfumeria niszowa, więc założyłam że jej pracownica, skądinąd bardzo sympatyczna i całkiem kompetentna, widziała (i wąchała) już niejedno. Tymczasem spotkała mnie niespodzianka, aforystyczna wręcz!

A i tak okazało się, że miałam rację. :P Jeśli czyjaś skóra lubi perfumy szyprowe - a moja jest ich fanką - wtedy warto przynajmniej przetestować, w końcu REL to pradziadek wszystkich szyprów! :) Pierwszy aromat marki, stworzony na specjalne zamówienie angielskiego króla Jerzego III przez jego osobistego rękawicznika. [Swoją drogą miał ten Creed pomysł - perfumować rękawiczki; kto dziś poważyłby się na taki ekscentryzm? :) No, ale czasy były inne i inna kultura higieniczna.. ]


Jaka więc jest Królewska Skóra Angielska (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi :) )? Od początku bardzo świeża, optymistyczna, rozbrajająco wręcz wesoła, z akcentem wiercącego się na ciele mchu. Później aromat przycicha, by wypuścić tkwiący pod spodem jaśmin: całość staje się miękka, aksamitna, subtelna. Jeszcze głębiej znajdują się natomiast nuty skórzane - ale nie twarde, oczywiste, nieco drażniące, jak choćby w Cuir Ottoman; w omawianym przypadku mamy do czynienia z delikatnym, świetnie wyprawionym zamszem. Nad ogólnym kształtem całości czuwa wspomniany już mech - czasem wyraźny, częściej trzymający się nieco z boku, ale często zaznaczający swoją obecność, niczym doświadczona przyzwoitka. Dzięki niej nie zaznajemy burz ani innych gwałtowności, całość pozostaje dobrze ułożona i grzeczna. Co nie znaczy, że niewinna, po prostu zaopatrzona w znaczną dozę opanowania. :) Więc mamy do czynienia z klasyką, stonowaną, efektowną i łagodną. Istnym lwem salonowym. A dziś zrównoważonym dżentelmenem albo damą; takimi, których gusta otoczenie postrzega jako kwintesencję dobrego smaku. Którzy doskonale wiedzą, że mniej znaczy więcej.

Panie Creed, był-żeś pan geniuszem!


A na koniec wizualizacja REL, przynajmniej w mojej opinii. :)

Rok produkcji i nos: 1781, James Henry Creed

Przeznaczenie: jak wspomniałam wyżej, zapach pierwotnie męski, a dziś uniseks; idealny dla dam i dżentelmenów, ludzi, których cechuje klasa, umiar i opanowanie. Dobry pomysł dla sfer biznesowo-prawniczych. ;)

Trwałość: mogłoby być lepiej - na mojej skórze utrzymuje się do dziesięciu godzin.

Grupa olfaktoryczna: skórzana (i szyprowa!)

Skład:
[niezmieniony od początku istnienia]

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka
Nuta serca: jaśmin
Nuta bazy: mech dębowy, skóra
___
Noszę Eau de Provence eko-marki Cattier.

wtorek, 22 czerwca 2010

Horror w high-tech

Był kiedyś taki film: nowoczesny budynek nawiedzony przez żądne krwi zjawy. Więcej szczegółów nie pamiętam; w moim mózgu jedynie mrugnęła maleńka iskra, kiedy szukałam skojarzenia z zapachem na dziś. A będzie to jedna z tych kompozycji, których nadprzeciętność doceniam, ale ich samych strawić nie mogę. Żadną miarą i mimo najszczerszych chęci.


Uroczy domek, nieprawdaż? >;)
Kiedy tylko nań spojrzałam nabrałam pewności, że po prostu musi stać się ilustracją Light Blue Dolce & Gabbana. Zimny, szklany, nieprzyjazny gmach, który mieszkańców doprowadza do załamania nerwowego, zamiast dawać im schronienie. Żadnej intymności, żadnego ciepła, żadnego zrozumienia. Idealne odzwierciedlenie stosunków panujących wśród pracowników wielkich korporacji. Dwadzieścia pięć tysięcy procent bezwzględności. A ja, zdradzę Wam pewną tajemnicę, boję się bezwzględności i ascetyzmu, zwłaszcza w tandemie. Mnie to pachnidło męczy, dręczy i torturuje: uwielbiam spać - a ono uniemożliwia mi zamknięcie powiek, jestem hedonistką - tymczasem aromat płonie na mnie zimnym, gazowym, błękitnym ogniem, wypalając wszystko, co w życiu lubię najbardziej. Może jest i lekki, ale dla wyżej podpisanej cała nadmieniona lekkość pozostaje złudna i zgubna.


Trudno w tym przypadku silić się na obiektywizm, jednak warto Light Blue poświęcić kilka słów cieplejszych; dużo soczystych i gorzkich cytrusów, zielone jabłko tak bardzo eko, ze aż zęby bolą oraz długie, świeżo heblowane deski z drewna cedrowego tworzą obraz czegoś do cna prostego i naturalnego (aż dziw, że nie potrafię się doń przekonać). Kiedy słabną, drewno nabiera pieprzności, jednocześnie okazując się świetnym kompanem dla subtelnych, słodkich nut kwiatowych. Pojawia się także delikatny bambus, wprowadzający akcent świeżej egzotyki. Szkoda, że nieprzyjemne wrażenia wracają w trzeciej fazie, skutecznie uniemożliwiając mi przekonanie się do omawianych perfum. Całość jest z pewnością godna poznania i warta pokochania, a już na pewno docenienia; tylko co z tego, skoro mnie odstręcza?? To nie mój świat, nie mój klimat, nie moja rzeczywistość. Nie byłoby może aż tak źle, gdyby nie hektolitry bazarowych podrób Light Blue, którymi ochoczo zlewa się "kupa luda" oraz bezczelne, kilka poziomów gorsze falsyfikaty w rodzaju I Love Love Moschino. I gdyby nie moje, dalekie od sympatycznych, wspomnienia osoby, która LB uwielbiała i nosiła namiętnie. Wybaczcie, proszę, brak dystansu, ale tego typu klimaty tak dalece nie są moimi, iż - mimo naprawdę wielu prób - nie potrafię ich zrozumieć. Nie pomaga nawet fakt, że na jedna antypatyczną miłośniczkę najgłośniejszego zapachu panów D&G przypadają trzy naprawdę miłe. :)
Nie, nie, nie - ten zapach to nie ja.


Rok produkcji i nos: 2001, Olivier Cresp

Przeznaczenie: świeży zapach dla ludzi nowoczesnych i lubiących najtrudniejsze wyzwania; istnieje ryzyko "migreny poperfumowej" - przynajmniej w moim przypadku... :)

Trwałość: bardzo dobra, niestety ;) od siedmiu do ok. piętnastu godzin.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-owocowa

Skład:

Nuta głowy: cytryna sycylijska, zielone jabłko, kwiat dzwonka, drewno cedrowe
Nuta serca: bambus, biała róża, jaśmin
Nuta bazy: piżmo, ambra, drewno cedrowe
___
Noszę Vanilla Fields marki Coty. :)

P.S.
Fot. nr 1 pochodzi z www.uniquedaily.com
Fot. nr 2 natomiast - z ih2.redbubble.net/work.383466.6.flat,550x550,075,f.come-away-oh-human-child

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Noc Kupały


Nie wiem, jak Wy, ale ja długo nie mogłam się połapać, jak to jest: dziś jest Noc Kupały, natomiast dopiero za dwa dni - Noc Świętojańska. Zatem: co świętować i, co ważniejsze, kiedy? Jakkolwiek się na uroczystości związane z letnim przesileniem zapatrywać, wychodzę z założenia, iż jakoś uczcić je warto. W ramach notki okolicznościowej, nieco o zapachu Pagan marki Mayfair. Stargetowany na wiccan, których w Polsce zbyt wielu się nie uświadczy, jest w naszym pięknym kraju absolutnie niedostępny; sama dysponuję ledwie pięciomililitrowym dekantem. Zatem, choć to pachnidło selektywne, bez strachu zaszufladkuję je jako niszę. :) I cóż z mojej odlewki wynika?


Ano, ładnie jest. Może nie tak mrocznie, jak by sugerowało zdjęcie obok (było tak urocze, że nie mogłam powstrzymać się przed zamieszczeniem :) ), ale leśnie, swojsko i ludycznie. Skoki przez ognisko, puszczanie wianków na wodę, a najpewniej zdrowe igraszki na sianie dalekie są od sugerowania wyrafinowanej rozrywki. Tak, moi mili, wieś spokojna, wieś wesoła świętuje! Na tę imprezę nie zaproszono ani wykwintnisiów z dworu ani nawet darmozjadów z miasta. O księdzu dobrodzieju wspominam jeno półgębkiem. ;) Jak pić, to na umór, jak tańczyć, to aż do zgonu, jak spółkować, to bez wydziwiania, zdrowo, "po chłopsku" [kto czytał Konopielkę, kojarzy, o co chodzi ;) ]. Jest więc prosto, siermiężnie, ale i urokliwie - chyba zaczynam rozumieć młodopolskich "ludolubów", tak pięknie sportretowanych (sparodiowanych?) w Weselu Wyspiańskiego.

Pagan to aromat gromadzący nuty do bólu naturalne, stworzony z ekstraktów różnych elementów płodów Matki Ziemi (poza dwoma, dość wyraźnymi, wyjątkami), skoncentrowany wokół wszelakich odmian wiar rodzimych. Łatwy zysk? I owszem, ale czy odbębniony, tego już pewna nie jestem. Gdy złoży się do kupy lawendę, cytrusy, mroczne paczuli i żywice, a doprawi to wszystko aromatem siana i odświeżającym irysem, zaś całość osnuje na bazie erotycznej ambry oraz lekko mydlącego się piżma, oczom i nosom ludzkości prezentuje się kompozycję przyjemną, nieinwazyjną, stonowaną i efektowną, choć nadal zawierającą w sobie sporą dawkę dzikości. Lubię ją także nieco później, gdy tężeje i staje się leśno-żywiczna oraz - co wydaje się już nieco podejrzane - gdy siano zostaje zmoczone przez piżmowe mydliny, skutecznie rozwiewające kadzidlane opary. Wydaje się też Pagan być aromatem łatwym, zdolnym ciekawie ułożyć się na każdej niemal skórze i zaprezentować wszystko, czym warto się pochwalić. Dopuszczam jednak myśl, iż pachnidło okaże tajemniczość, pełną niedomówień i czaru. Tylko czemu akurat nie na mojej skórze?

Szukam wywaru rodem z chatki na kurzej nóżce [nie ten krąg kulturowy, wiem...], otrzymuję natomiast zwykłą wiejską orgię obrzędową. Oj, mam ja dylemat z perfumami "ziemi i lasu"; podobnie, jak moja wielka nieodwzajemniona miłość, czyli Artisanowy Mechant Loup, Pagan znika ze mnie po około czterech godzinach, nie pozostawiając po sobie nawet nikłego śladu. Plusem (dla niemieszkających w Polsce użytkowników) jest z pewnością cena omawianych perfum: w każdej postaci i wielkości flaszki zamykająca się w granicach 15£. Cóż, będąc w UK takiej kwoty pewnie bym nie pożałowała, jeśli jednak przemnożyć ją przez blisko pięć, wychodzi nam ponad 72 zł. A tej sumy już bym na Pagan nie wydała - lepiej zacząć zbierać na bardziej wartościowy zapach. Oto, jak poziom życia przekłada się na olfaktoryczne doświadczenia (oraz konsumpcję)! :)



Rok produkcji i nos: haha! dobre pytanie ;)

Przeznaczenie: zapach dla wiccan, pogan, zwolenników szeroko rozumianej swojskości.

Trwałość: jak pisałam wyżej - około czterech godzin (w porywach do pięciu). Edycja - 29.06. - dowiedziałam się po czasie, że "mój" Pagan to EdC, zatem trwałość okazuje się całkiem niezła. :)

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-aromatyczna

Skład:
[cięgiem; uuch, jak ja tego nie lubię!]

bergamotka, lawenda, geranium, irys, paczuli, mech dębowy, ambra, piżmo (mocno syntetyczne), żywica, świeże siano, geranium, kadzidło

Zemsta Edwarda


Uwaga, grożę! ;) Napiszę kiedyś kontynuację cyklu Zmierzch, dołączając tym samym do licznego grona parodystów majaczeń Stephanie Meyer. Dzieło swoje wiekopomne zatytułuję Zemsta Edwarda. Tytułowy bohater zostanie obarczony odpowiedzialną misją opuszczenia kart harlekinów dla nastolatek i powzięcia krwawej wendetty na autorce tychże za systematyczne oczernianie (a może raczej wybielanie?) wizerunku wampira. Nareszcie będzie tak, jak być powinno: krew, seks i skłębione emocje. Przy czym mój bohater nie straci niczego ze swej słodkości, nadal będzie nadwrażliwym chłopaczkiem o - pozornie! - purytańskich manierach. Tyle, że wykona zadanie i pozbędzie się Wielkiej Ignorantki. ;) Raz, a dobrze. Aby zmylić pościgi rozszalałych fanek, wykaże się makiawelizmem i przyoblecze się w zapach. Jaki? A*Men Thierry'ego Muglera.

Bo cóż może lepiej oddać dualistycznego ducha wampirzej seksualności od perfum, które na rynku amerykańskim znane są jako Angel Men? Jak inaczej przy użyciu ciężkich i słodkich, stereotypowo kobiecych składników, stworzyć zapach idealnie męski? Właściwie znam tylko jeden taki przypadek: A*Men właśnie. W tej kompozycji "męskie" i "żeńskie" pierwiastki znajdujemy w idealnej, jawnej i niezachwianej współpracy. Żadna część nie uchyla się od odpowiedzialności za kształt ogółu, dzięki czemu wśród miłośników omawianego zapachu znaleźć można także sporo kobiet. Jednak w mojej opinii całość została zbyt mocno "napiętnowana" testosteronem; dla wyżej podpisanej mieszanka jest zbyt gęsta i "masywna", kanty są zbyt ostre, a ogólne wrażenie nieco przytłaczające. Pierwsze fazy A-Gwiazdka-Mena osaczają mnie, chwytają za gardło, męczą. A przy tym pozostają tak bardzo ciepłe i słodkie [w ogóle otwarcie jest, w mojej opinii, całkowitą zgapą z początków Angela tej samej marki], tak czarodziejsko pociągające, że mam gdzieś nieprzyjemne wrażenia. Wiem o nich, ale pędzę na oślep, niczym ćma w płomienie. To silniejsze ode mnie. Może jest to zasługą dziwnej zbitki aromatów, układającej się w coś na kształt słodkiej, czekoladowo-lawendowej skóry unurzanej w karmelu? A może to rola drugiej fazy, gęstej, mrocznej i potwornie zmysłowej, niczym przewrotna dusza wampira? Dopiero koniec, ciepły i słodki, dymny i waniliowy zarazem, oznacza dla mnie uspokojenie zapachu. Nasz Edzio spokojnie wraca do domu, by pokazać swojej, równie co on nierozgarniętej małżonce, na czym naprawdę polega życie wampira.

Co nie znaczy, że aromat nie przypadł mi do gustu. Po prostu nie lubię go na sobie. Męska skóra potrafi przyjąć A*Mena tak, jak on na to zasługuje. Bez podduszania, bez wichrów, bez wyrywania żywcem serc i jedzenia ich, póki jeszcze ciepłe. :) Może i miłośnik tego pachnidła do galerii osobliwości ze Zmierzchu się nie zalicza, ale równie daleko mu do Kuby Rozpruwacza. Nie bawią go dzikie wrzaski oraz przymus ciągłego "znaczenia terenu", walki z bykami uważa za barbarzyństwo, a oglądanie tychże za kolaborację i/lub zwykłą stratę czasu. [tu puszczam oko :) ] To nie jego styl. Ponieważ, w mojej opinii, A*Men to nie zapach dla maczo ani nastoletnich chłopców, którym testosteron, z braku innego ujścia, bucha uszami. To perfumy dla mężczyzn. Tylko i aż.


(czy pan z fotografii obok swoją sylwetką nie przypomina Wam nieco spiritus movens zapachu? ;) )

Rok produkcji i nos: 1996, Jacques Huclier

Przeznaczenie: ciepły, zmysłowy aromat dla mężczyzn (w mojej opinii), jednak równie dobrze mogą się w nim czuć także pewne siebie, stanowcze kobiety. Nie polecam do pracy czy na uczelnię z powodu ogromnej siły oddziaływania. :)

Trwałość: na mnie - około 7 godzin; faceci pachną dłużej...

Grupa olfaktoryczna: bo ja wiem...? może tak: gourmand-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, lawenda, mięta pieprzowa, helional
Nuta serca: kawa, dziegieć, paczuli, karmel, drewno cedrowe, miód
Nuta bazy: bób tonka, wanilia, czekolada, piżmo, benzoes, drewno sandałowe
___
Noszę dziś Amorito z asortymentu The Body Shop.

sobota, 19 czerwca 2010

Proste przyjemności i jeden dylemat

Ludzie, co to się ze światem dzieje! :) Rodzice szaleją, co weekend to impreza, a dzieci siedzą w domu i skarpetki cerują. [przesadzam, nie cerują, tylko piszą i nie skarpetki, tylko bloga; niemniej jednak, wiecie] ;) W ramach zażywania wypoczynku celebruję wspomniane proste przyjemności: czytam, segreguję próbki zapachów (a co, nie wolno mi? :) ) i gotuję.



Warstwy: sałata, szczypiorek, pomidory, kukurydza, niebieski ser pleśniowy, ogórki, rzodkiewka, sałata. Na to prosty sos jogurtowy.

Kolejna pozycja z menu to Najprostszy Placek Świata



Na ciasto w standardowej blasze potrzeba zmieszać za pomocą miksera na średnich obrotach (aż do uzyskania jednolitej konsystencji) 2 szklanki mąki pszennej, 2 szklanki cukru, 8 łyżek oleju, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 2 łyżeczki octu, cukier waniliowy (ja miałam własnoręcznie zrobiony). Edycja: jak ja mogłam zapomnieć?? potrzeba jeszcze 8 jajek. Gdy masa będzie wyglądać na porządny biszkopt w stanie surowym [ ;) ], dodajemy ulubione świeże owoce; mamy akurat sezon na truskawki, podpowiadam... A ile ich? Duużo! :) Całość delikatnie mieszamy i wlewamy do przygotowanej (czyli porządnie natłuszczonej i wysypanej bułką tartą) formy. Wstawiamy do piekarnika rozgrzanego do 180 st. C i pieczemy około 45 minut. Uwaga, uwaga! Można jeść ciepłe, ale wtedy bez szklanki mleka się nie obejdzie (chyba, że ktoś nie toleruje laktozy...). :)

Smacznego!

Tak sobie pichcę myśląc jednocześnie: Na kogo, do jasnej ch***ry, mam jutro zagłosować?!
___
Noszę Incense Matthew Williamsona.

piątek, 18 czerwca 2010

Numer Trzy


Są takie zbitki wyrazowe, których każdy człon wydaje się być niepodzielnie związany z pozostałymi dwoma. Owszem, każde z tych słów niesie ze sobą wiele znaczeń, często budzi żywe emocje, już samo w sobie jest wystarczająco silnym przekaźnikiem informacji i kontekstów, jednak dopiero w towarzyszeniu pozostałych części - i to w konkretnym ustawieniu - nabiera cech pełni. Przynajmniej w naszym mniemaniu. ;) Tego typu zestawienia to na przykład "Litwa, Łotwa, Estonia" albo "złoto, kadzidło, mirra". Dzisiaj chciałabym się zająć ostatnim ze słów (to znaczy wyrazem "mirra", nie "Estonia" :) ), a konkretnie Mirrą marki Tesori d'Oriente.

Moja skóra mirrę lubi - tak z reguły. Podobnie jest i tym razem. Tylko, że...

No właśnie. Zazwyczaj żywica wspomnianego krzewu na mnie skrzy się, wiruje, wwierca w nozdrza z różnym natężeniem. Jednocześnie drażni i pociąga. Ma moc zmysłową, ale i dystansującą, jak Myrrhe Ardente Annick Goutal, albo pozostaje ostra, naturalna oraz nieco transcendentna niczym początek Fahrenheit Absolute Diora. Tymczasem w wariacji Tesori d'Oriente mirra jest zaskakująco grzeczna. Dobrze ułożona. I słodka.


Jako, że nie miałam jeszcze styczności z czystym mirrowym ekstraktem, nie bardzo wiem, jakie wrażenia ów aromat we mnie budzi. Miałam już pewien obraz, ale omawiane pachnidło skutecznie go rozmyło - i to w sensie dosłownym. Bowiem omawiana Mirra jest, jak wspomniałam, prędzej dobrze wychowaną dziewczynką, bohaterką powiastki umoralniającej, niż szaloną, niepokorną Pippi Långstrump. :) Przypomina mi małego, słodkiego kociaka: może i jakiś charakterek posiada, ale na razie jest tak uroczy, że żaden miłośnik rygoru i stanowczości nie zwróci na to najmniejszej uwagi. Jest ciepły, słodki oraz bardzo, bardzo puchaty. Dziwny.

Kolejna faza, dodam, że zbyt krótka, jest sucha i drzewna, choć nie brak jej wiodącej słodyczy. Gdy zaś wwąchać się głębiej, pojawia się pieprz, czarny i sproszkowany. Tak więc nasz kotek lubuje się w skrajnościach (jak to kotek... :) ). Trzeci etap to jeszcze więcej pieprzu, słodkości i coś jakby piżmo. Niestety, mydlące się i uniemożliwiające rzetelną ocenę. Jaka jest więc ta Mirra? Słodka, pieprzna, urocza, przekorna, puchata czy kanciasta? No jaka, ja się pytam?? :) I, co najważniejsze, czy w ogóle "mirrowa"? Perfumy miały powstać dzięki infuzji, może więc ona jest powodem całego zamieszania?

Lubię je, choć nadmiar męczących zagadek uniemożliwia pełne zrozumienie omawianego pachnidła. Z tego powodu nie marzę o posiadaniu firmowego flakonu (a raczej flaszki :) ).


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: nietypowy zapach; może spróbować miłośników słodkości przekonać do nut drzewnych, ale czy zwolenników drewna do słodyczy - tego już pewna nie jestem.

Trwałość: około ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

znany jest tylko jeden składnik - mirra; ale dam głowę, że jest ich więcej.


___
Noszę Iris Sauvage od Pierre'a Cardin, z jego cyklu kolekcjonerskiego.

czwartek, 17 czerwca 2010

Dowiedziałam się dziś, że...

1. Wygrałam jedną z nagród w "próbkobraniu" na blogu Sabbath. (jeszcze raz dzięki! :* )

2. Praca ostatnich kilkunastu miesięcy mojego życia przyniesie całkiem niezłe efekty.

3. Intensywny (ojoj!) wysiłek kilku minionych dni - a ciążyła na mnie odpowiedzialna rola czyjejś "ostatniej deski ratunku" - także nie poszedł na marne.

4. A po zakupie najnowszego numeru tygodnika Forum wchłonęłam naukowe nowiny dotyczące ludzkiego węchu. Oto kilka z nich:

- aromaty można wykorzystywać do ułatwienia procesu zapamiętywania informacji (i nie chodzi tylko o np. zapach świeżo upieczonego ciasta przywołujący wspomnienia z dzieciństwa)

- zapach potrafi poprawić wydolność organizmu (!)

- Zapachy, a perfumy w szczególności, potrafią wprowadzić w dobry nastrój, kreują bardzo pozytywne nastawienie psychiczne. Badania wykazały jednak, że podczas kontaktu z przykrym zapachem łatwiej o depresję, co chyba nikogo nie dziwi (kiedy mówię, że perfumy to antydepresanty, to niewiele osób przyznaje mi rację). ;)

- człowiek prawdopodobnie jest w stanie odczytywać podprogowo informacje zakodowane w molekułach cudzego potu; w szczególności mamy być wyczuleni na zapach strachu

- Zapachy mogą wpływać na układ hormonalny regulujący wydzielanie hormonów [a niby co innego? - przyp. WzP]. W większości przypadków nie zdajemy sobie sprawy z tych procesów. Mogą podnieść we krwi poziom noradrenaliny, tak zwanego hormonu reakcji "uciekaj albo walcz". Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że w naszej ewolucyjnej przeszłości nieprzyjemne zapachy utożsamiano z ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie.

- aromat może wpływać nawet na długość życia (!!)

oraz najważniejsze, choć raczej oczywiste... ;)

- wonie potrafią poprawić jakość życia; Świat współczesny zepchnął węch na dalszy plan, na korzyść innych zmysłów. (...) Jednak zdumiewająco dalece może on wpływać na nasze życie.

I to tyle na dziś. :)
Poszczególne nowiny podane zostały w kolejności chronologicznej.
___
Aktualnie noszę Red Amber Incense Voluspy.

środa, 16 czerwca 2010

Skrajna dwuznaczność

"Skrajna Dwuznaczność" to dość luźny przekład nazwy Piment Brûlant, jednego z tworów marki L'Artisan Parfumeur; choć równie dobrym, bo bardziej dosłownym, tłumaczeniem byłaby po prostu Ostra Papryka. :) Tak jakoś mam, że artisanowskie przyprawy kojarzę z wojownikami: dwoma mężczyznami i jedną kobietą. Czemu tak? A bo ja wiem? :) Choć wizje przychodziły po kolei, osobno do każdego zapachu, to nie potrzebowałam wysilać mózgu by odkryć ich punkty wspólne; za tymi zaś czaiła się pewna refleksja... O niej będzie więcej po omówieniu ostatniego członu przyprawowego trio Miłosnych Napojów, dziś natomiast zajmę się tylko jednym z "męskich" skojarzeń.


Paprykowym wojownikiem, po moim krótkim zastanowieniu, okazał się Manfred von Richthofen, czyli legendarny Czerwony Baron, niemiecki as lotniczy z czasów pierwszej wojny światowej. Urodzony w moim rodzinnym mieście, a raczej w jednej z najpiękniejszych jego części - willowym osiedlu Borek (wówczas Kleinburg), wchodzącym w skład zacisznej, prestiżowej (wtedy o wiele bardziej niż obecnie...) dzielnicy Krzyki, silnie związany także ze Świdnicą. Zatem wiadomo już, skąd moja doń słabość: może nie był moim krajanem w sensie etnicznym, ale w regionalnym po stokroć tak. :)

Jako dowódca eskadry myśliwców Jasta-11, a później większej formacji, zwanej Latającym Cyrkiem Richthofena, przeczesywał niebo nad francuskimi okopami w jednym ze swych krwistoczerwonych fokkerów, którym zawdzięczał przydomek, budząc strach wśród żołnierzy Ententy. Zginął w kwietniu 1918 roku nad przełęczą Morlancourt w rejonie Sommy. Tyle notki biograficznej, teraz skojarzenie. :)

Pierwsze zetknięcie z zapachem popularnych "Papryczek" nie wzbudziło we mnie szczególnie żywych uczuć: ot, lekko pikantna, przewidywalna papryka z mlekiem. Bez rewelacji. Tyle, że z każdym kolejnym testem wpadałam coraz głębiej i głębiej, angażowałam się coraz mocniej; papryka pokazywała mi coraz to piękniejsze swoje oblicza, aż do pewnego stałego progu. Jest tak: najpierw czuję lekki, świeży, pikantny zapaszek, wiercący się na skórze. Mało mu przestrzeni, chce pokazać światu, na co naprawdę go stać; tyle, że... jeszcze nie zdążył zjeść porannej zupy mlecznej, której opary wciąż zdradzają jego młody wiek (na dowód z kieszeni naszego małego bohatera wypadają podwędzone z patery czekoladowe ciastka). :) Jest przewidywalnie, domowo i odrobinę niepokornie. Dopiero z czasem zapach nabiera impetu. Przestaje być taki grzeczny, dorasta, staje się coraz bardziej pikantny, odważny, zagadkowy, głęboki. Na tym stadium ujawnia się mak, lekka wanilia i aromatyczne goździki, a czekolada nabiera gorzkiej gęstości. Amplituda drgań rośnie, papryka staje się coraz groźniejsza, przyprawy stapiają z czekoladą, a pstrzące pola i łąki maki tracą na wyrazistości: z coraz większej wysokości wydają się być już tylko krwawą plamą na ciele Ziemi. Która rozciąga się coraz dalej i dalej tak, jak papryki jest coraz więcej i więcej; wżera się w mózg, uzależnia, odrealnia. Wszystko wiruje w szalonym tańcu aż do wielkiego BUM! Donośny warkot, pulsowanie krwi w skroniach i przeciągły świst. Potem jest już tylko niczym nie zmącona cisza i powolne spadanie...

Jako że seria, do której należy Piment Brûlant nazywa się Miłosne Eliksiry, starałam się odnaleźć w przepastnych archiwach internetu i własnej biblioteki coś o prywatnym życiu Richthofena; nie było to łatwe, zważywszy na fakt, że sławny lotnik przeżył zaledwie 26 lat - siłą rzeczy nie zdążył zbyt wiele "nabroić". :) W książce Joanny Lamparskiej Sudety Środkowe po obu stronach granicy znalazłam tylko dość lakoniczną informację o krótkim odpoczynku, jakiego Czerwony Baron (wraz z dwoma równie sławnymi wówczas kolegami) zażywał w Dusznikach-Zdroju w 1916 roku:

Wszyscy byli młodzi i pełni życia. Nosiło ich, a do dyspozycji mieli kilka samolotów. Czekały na nich koło stacji kolejowej. Dziennikarze pisali potem, że latali tak nisko, że unosili na skrzydłach części damskiej garderoby, a konkretniej bielizny. Można uznać, że było to coś w rodzaju metafory, jako że za lotnikami od początku istnienia lotnictwa latały nie tylko latawice, ale i porządne panny.

Joanna Lamparska, Przewodnik inny niż wszystkie. Część 2. Sudety Środkowe po obu stronach granicy, Wrocław 2003, s.104.


Zatem osądźcie sami, jak to Czerwonym Baronem było... :)


Rok produkcji i nos: 2002, Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach uniseksualny dla ludzi, którym nie straszne wichry ni burze (ani nawet mysie zwłoki ;) ). Nietypowy, więc wart kilku testów.

Trwałość: od 13 do ok. 24 godzin

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: papryka pimento, gorzka czekolada
Nuta serca: wanilia, goździki, mak (kwiaty)
Nuta bazy: piżmo, ambra
___
Noszę Black Cashmere Donny Karan. :D

wtorek, 15 czerwca 2010

Pijana Myszka Miki

Dzień dobry! Już jestem z powrotem. :)

Czemu akurat Myszka Miki, do tego jeszcze pijana? Ha! spróbujcie sobie wyobrazić, jak ta urocza poczciwina mogłaby wyglądać w stanie alkoholowego zamroczenia? Zastanawia mnie także, jaka ilość trunków musiałaby do tego doprowadzić - śmiem przypuszczać, że niewielka. Mogłaby wystarczyć ledwie jedna lampka szampana. :) Co więcej, raczej trudno od Mikiego oczekiwać, by "po pijaku" stał się agresywny czy nieprzewidywalny w inny groźny sposób [choć kto wie?]. Mamy więc dziecięcego idola wszechczasów, zarażającego optymizmem, naiwnego i całkowicie nabzdryngolonego. I ta właśnie postać stała się moim przewodnikiem po meandrach zapachu Crisp Champagne marki Voluspa. No dobrze, raczej po meanderkach. ;)


Ewidentnie należę do ludzi, których szampan nastraja pozytywnie do świata; potrafi rozbawić, zaciekawić, rozczulić, skutecznie rozbroić wszystkie negatywne emocje. Czy to trunek oryginalny, czy wino musujące produkcji rosyjskiej - efekt jest taki sam. Więc rozumiem, czemu niemal zaraz po "wynalezieniu" stał się ulubieńcem sfer dyplomatycznych. :) Oraz wszystkich innych, z dziećmi włącznie. I skojarzenie z takim właśnie "szampanem bezalkoholowym" mogłoby wpadać po głowy zaraz po spotkaniu z Crisp Champagne, gdyby nie dość wyraźny etylowy obłoczek, który przysiada na skórze na kilka pierwszych minut. Kiedy znika, woń staje się niezaprzeczalnie musująca (też dzięki lekkiemu podmuchowi imbiru) i słodka: na mojej ręce prezentuje swoje wdzięki mus wieloowocowy doprawiony delikatnym miodem, jakim czasami raczyła mnie moja babcia w czasach, gdy o mniej grzecznych odsłonach przetworów owocowych pojęcie miałam dość mgliste. :) Pachnidło jest dziewczyńsko-słodkie, utrzymane w klimacie 100% glamour, a przez to łatwe do przyswojenia, niespecjalnie skomplikowane, egalitarne. Nie mówię, że to źle, ta wersja perfumeryjnego szampana całkiem mi odpowiada, jest naprawdę ładna; tylko... pozbawiona tajemnicy. A i powab prezentuje nie w tym stylu.

W trzeciej odsłonie aromat "mrocznieje", głównie za sprawą tytoniu zmieszanego z ciężką, niekoniecznie jadalną wanilią. I cóż? Lolita przeobraziła się w gothic lolitę, ale nadal pozostaje prostodusznym, uroczym dzieciakiem.
A ja mogę podsumować swoje wrażenia. Crisp Champagne okazał się całkowicie wart swojej nazwy: jest piekielnie musujący, nieznacznie zmrożony a także kruchy, orzeźwiający, bardzo żywy i tak rozczulający, że miałoby się ochotę go schrupać. Gdyby szampan był ciastkiem, budziłby we mnie emocje zbliżone do Crisp Champagne. Czy jednak chciałabym tą mieszanką pachnieć częściej? Raczej nie - przynajmniej na razie. :)


Rok produkcji i nos: nieznane; także na firmowej stronie brak jakichkolwiek informacji.

Przeznaczenie: zapach dla osób żywiołowych, optymistycznie nastawionych do świata, młodych duchem oraz pogodnych. :)

Trwałość: całkiem dobra; oscyluje w okolicach siedmiu godzin.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna

Skład:


Nuta głowy: szampan, owocowy imbir (??)
Nuta głowy: bób tonka
Nuta bazy: tytoń, wanilia
___
Noszę le Baiser du Dragon od Cartier.

P.S.
Podczas wyjazdu postanowiłam sprawdzić, jak to jest z tym dodawaniem komentarzy na moim blogu. Miałam dostęp do dwóch komputerów: jednego z oprogramowaniem Windows Vista, drugiego - Windows XP. W przypadku XP (które i ja posiadam - nie lubię wspomnianej alternatywy) wszystko było okej, natomiast na stronie wyszukiwarki działającej "na fundamentach" Visty okienko komentarza ucinało się w części, w połowie obrazka z weryfikacją obrazkową. Kiedy jednak zaznaczyło się całość na niebiesko, przeciągając myszą w dół, można było trafić aż do przycisku "zamieść komentaz". Wiem, że to idiotyczny sposób, ale piszę, co odkryłam. Tak pro forma. :)

czwartek, 10 czerwca 2010

Wichrowe wzgórza


...choć nie w sensie dosłownym. :) Dziś będzie o zimnej, wietrznej i dość ponurej (??) kolonii, przycupniętej na rubieżach pewnego imperium. Wspomniane cesarstwo zajęło (choć nie bez problemów) sporą część pewnej wyspy, a od krewkich sąsiadów z północy odgrodziło się dobrze ufortyfikowanym murem, strzeżonym przez jednych ze swoich najlepszych żołnierzy. Tak, tak chodzi o Imperium Romanum, do którego wojskowej elity bez wątpienia należał Legion Szósty, zwany "Zwycięskim" [czyli, w ich ojczystym języku, Legio Sextae Victrix]. Blisko dwa tysiące lat później włoska rodzina perfumiarzy Durante postanowiła uczcić pamięć dzielnych legionistów, nazywając na ich cześć jedną ze swych kompozycji. A więc wydało się - recenzja dotyczyć będzie Victrix marki Pro Fumum Roma! ;)

Podobno kompozycja ma oddawać "zapach antycznego Rzymu 2000 lat temu" - w życiu w to nie uwierzę. No, może ewentualnie woń jakiejś brudnej knajpy na Zatybrzu, cuchnącej wyziewami taniego wina, garum i moczu stałych bywalców, ale - na Romulusa i Remusa - nie Via Appia Antica, nie najsłynniejszą italską preautostradę! Bogowie, nie tak wyobrażam sobie zapachy starożytnego Śródziemnomorza! Wystarczy bowiem niewłaściwy kontekst i cały potencjał perfum diabli biorą.


Gdyż w prezentowanej odsłonie Victrix Rzymianie zdecydowanie grają mecz na wyjeździe. Albo raczej u siebie, w końcu przywłaszczyli sobie wszystkie angielskie boiska... ;) A mówiąc poważne, dopiero w takim kontekście łatwo jest zrozumieć przekaz, które omawiane perfumy ze sobą niosą. Wtedy znacznie prościej pojąć, czemu liście wawrzynu są tak ostre, mroźne i "przewiane", dlaczego zadziorny zazwyczaj pieprz przeobraził się w wojownika pełną gębą, a kolendra obraziła na cały świat i bez noża lepiej się do niej nie zbliżać. Tak się moi drodzy dzieje, jeśli próbować przeszczepić klimaty Południa do surowej północnej ziemi. Wszystkie nabierają odmiennego, nie zawsze spodziewanego kształtu i trudno z tym walczyć - ot, po prostu inny klimat, inna mentalność, inny tryb życia; można oczywiście nie przyjmować do wiadomości żadnych argumentów i dalej walczyć z wiatrakami, jednak taki trud pozostaje próżny i bezcelowy, przynajmniej w mojej opinii.

Z czasem aromat się uspokaja, staje się znacznie mniej gniewny i agresywny, choć nie traci niczego ze swego bogactwa, głównie dzięki nowemu, głębszemu (także w sensie dosłownym) wymiarowi. Pojawia się wetyweria, która do spółki z deklarowanymi na stronie perfumerii Quality "wilgotnymi drewnami" usadza całe towarzystwo i trzyma je silną ręką - za wszelkie wykroczenia wtrącają do głębokiego lochu na mocnych piżmowych fundamentach :) Tak więc laur łagodnieje, pieprz się wycisza a kolendra nabiera pogody. Zaś nad wszystkimi duje mroźny wiatr od Szkocji...


Rok produkcji i nos: nieznany, rodzina Durante

Przeznaczenie: zapach stuprocentowo uniseksualny - idealny dla ludzi o silnym charakterze i sporym temperamencie; dla kobiet raczej dzienny, na mężczyźnie ciekawy i po zmroku...

Trwałość: dobra, od dziesięciu do ponad piętnastu godzin (jak to prawdziwe perfumy)

Grupa olfaktoryczna: drzewno-aromatyczna


Skład:
[i znowu poleci cięgiem]

liść laurowy, różowy pieprz, kolendra, piżmo, dębina (tyle ze strony firmowej) oraz wetyweria i nuty drzewne
___
Dziś pachnę Tobacco Vanille marki Voluspa.

P.S.
Foto nr 1 pochodzi ze strony www.aliceholt.org/hadrians_wall
Fotografia nr 2 to, rzecz jasna, kadr z serialu Rzym, pierwotnie zawieszony pod adresem yourdiscovery.com


Edycja notki; chwalę sie zakupionymi książkami. A są to:



...czyli druga część trylogii Orły na Kremlu o Pierwszej Dymitriadzie. Lubię Komudę za jego niecodzienne spojrzenie na dzieje Rzeczypospolitej Obojga Narodów i sarmackie obyczaje; niecodzienne z racji pewnej przekory, wynikającej z całkowitego braku lukrowej otoczki, tak charakterystycznej dla sienkiewiczowskiego hurrapatriotyzmu, który spaczył nasze postrzeganie tamtej epoki. Kogo przeraziła Trylogia Sienkiewicza, ten/ta może sięgnąć po coś Komudy. Postaci są równie żywe, ale realia epoki znacznie bliższe prawdzie (tak przypuszczam...). A oto, co wydawca Samozwańca postanowił zamieścić na okładce tomu drugiego:

Rok 1605. Polskie wojska wkraczają do Moskwy. (...)

Najstraszniejsze w husarii są jej konie. Mają oczy jak przeczyste dziewice. Takie wielkie, tak niewinne. Niosą na grzbiecie skrzydlatą kostuchę. Polską śmierć...

Oto historia straceńców, którzy wrogów liczyli dopiero po bitwie. Zabitych...

Oto historia ludzi tak szalonych, że poszli w tany z samą Śmiercią. Tak zuchwałych, że uwiedli Fortunę. Tak dumnych, ze diabłu plunęli w twarz. I tak hojnych, że za przyjaciół płacili tylko krwią i życiem.

Oto historia awanturników i husarzy, którzy wstrząsnęli murami Moskwy i sięgnęli po koronę carów.


Okej, brzmi to, jak kinowa zapowiedź kolejnej amerykańskiej superprodukcji; ale chyba tak być miało...



Opis z okładki:

Lwów, maj 1939 roku. W strasznych męczarniach ginie mały chłopiec. Wieść o rytualnym mordzie dokonanym przez Żydów obiega miasto. Wybucha panika. Czyje dziecko będzie następne? Wszyscy liczą na komisarza Edwarda Popielskiego. Jednak komisarz nie chce poprowadzić sprawy. Nie tym razem.

Widmo zbliżającej się wojny i paraliżujący strach rządzą Lwowem, tylko jego przestępczy świat żyje wciąż według starych reguł. (...)


Ciekawam, o co chodzi z tym mordem rytualnym. Biorąc pod uwagę tytuł powieści oraz poprzednie literackie dokonania mego krajana, czeka mnie dłuuga noc. ;)

Oraz pozycja nr trzy:



Słynna biografia Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej pióra jej siostry, autorki kapitalnej powiastki Na ustach grzechu (o niej i o pierwowzorze innym razem ;) ). Po przeczytaniu fragmentu książki zamieszczonego na tylnej okładce wiem już, czemu czuję z obiema paniami silną więź... ;)

W epoce, w której obie z Lilką [czyli M. P.-J. - przyp. WzP] dorastałyśmy, rósł wraz z nami jakiś, można rzec, bunt młodych. Już jako podlotki czułyśmy ogromną pogardę dla takich panienek, które nazywałyśmy "grzeczne dziewczynki". "Ech, to taka grzeczna dziewczynka - mówiła lekceważąco Lilka - nie będziemy się z nią zadawać". "Grzeczna dziewczynka" była posłuszna rozkazom matki, pobożna, dobrze ułożona, całowała zakonnice w rękę a księży w ramię, czytała tylko książki dla jej wieku wskazane, i wiedziało się z góry, że wyjdzie za mąż za tego, którego jej rodzice wybiorą.


Więc będzie co czytać. :) A teraz się pakuję i wyjeżdżam na weekend. Zatem do ponownego spotkania (?) w poniedziałek lub wtorek! :)

środa, 9 czerwca 2010

W Pracowni szalone eksperymenta odchodzą

W tej chwili taką mam, mniej więcej, wizję siebie:


Buahahahaha!
Brakuje mi tylko garbatego asystenta o imieniu Igor. ;)

A wszystko dlatego, że przed chwilą zmieszałam na własnych nadgarstkach Vanille Bourbon Osmo od Il Profumo (w wydaniu "absolut") z Guerlainowym Vetiverem.
Wyszło mi chłodne, cyniczne, w zasadzie postmodernistyczne kadzidło, spod którego wygląda.. piknik na świeżo skoszonej polanie.

Jest smerfastycznie! :)


Fotografia pochodzi ze strony zxzw.files.wordpress.com

Pierwszy stopień do nałogu


Kto z Szanownych Czytelników był (a może nadal bywa albo dopiero będzie?) na studenckich praktykach wakacyjnych - albo mieszka bądź mieszkał w akademiku, ten/ta wie, o co chodzi. ;) Mianowicie wpadłam w ciąg. Konkretnie - waniliowy. Choć robi się coraz cieplej, więc czas dusznych słodziaków teoretycznie powinien mijać, ja chcę pachnieć wanilią, czekoladą, karmelem... Ciekawe, czy medycyna zna jakieś lekarstwo na moją przypadłość? :)

Un Bois Vanille sygnowany przez Serge'a Lutens jest obecnie jedną z moich ulubionych używek. Po prostu coś kapitalnego, nietypowe ujęcie tak oklepanego, zdawałoby się, aromatu. Bo pomyślcie, czy siedząc sobie ot, tak za biurkiem czy stołem (jak my), łatwo jest wykoncypować równie udany mariaż dwóch przeciwstawnych bajek? [choć, z drugiej strony, właśnie wpadł do mojej głowy pomysł na miks jaśminu i akordów rozgrzanego asfaltu... ;) ]

Wracając do tematu: tym, co w mojej opinii przesądza o atrakcyjności Waniliowego Lasu, jest właśnie jego wspomniana niecodzienność, zaskoczenie przy pierwszym zetknięciu. Od pierwszej chwili dano nam poczuć, jak delikatny, gładki i słodki stać się może zapach drewna, jeśli tylko wziąć go z zaskoczenia, choć nie bez należnego szacunku. Nie tylko uładzono niepokorne zazwyczaj drewna, ale i podrasowano wanilię, by stonowała swój wizerunek słodkiego zabójcy. :) Totalne przenicowanie wspomnianych nut zaowocowało jednością przeciwieństw; całości efektu dopełniły słodko-cierpka lukrecja, migdały (czyżby gorzkie?) i miód do spółki z benzoesem i kokosem, który pojawia się na mgnienie oka, po czym znika, by wrócić w ostatniej fazie. Całość jest przewrotnie puchata i skórzana, zwracająca uwagę, ale i dyskretna, niesztampowa, choć pozbawiona krzykliwości. Dopiero w trzeciej odsłonie słodycz znika, a na jej miejsce wskakuje aromat przydymionego polana, już zimnego, choć pamiętającego dotyk języków ognia.

I byłabym sobie wyrobiła opinię, gdyby nie dyskretny powrót wanilii. Więc cóż? Okazuje się, że Un Bois Vanille to zapach - kameleon, podległy cyklicznemu porządkowi świata. Zagadkowy i inspirujący. A ja lubię takie perfumy! :)


Rok produkcji i nos: 2003, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: ciepły aromat stosowny na dzień i na wieczór, równie ciekawy zimą, jak i w lecie; do tego uniseksualny! :)

Trwałość: dość dobra - od siedmiu do ok. czternastu godzin

Grupa olfaktoryczna: waniliowo-orientalna

Skład:
[podaję w ciągu, z racji braku bardziej szczegółowego opisu oraz niemożności samodzielnego zdemaskowania akordów :) ]

absolut wanilii, lukrecja, mleko kokosowe, wosk pszczeli, sandałowiec, gwajakowiec, migdały, skarmelizowany benzoes, bób tonka
___
Zapomniałam dopisać (a robię to dla własnej higieny psychicznej), że noszę dziś Angel Pana Mięśniaka. ;) [odmiana najbardziej klasyczna z możliwych].

wtorek, 8 czerwca 2010

Jeszcze inna twarz wanilii

Dzisiejsza notka będzie długa na tyle, na ile pozwoli mi przeciekający przez palce czas. :) A więc: nieco wcześniej pisałam o zachwycającej zapachowej odmianie słodkich strąków pewnego pnącza, jak i o waniliowym ulepie. Dziś będzie o czymś ze środka skali.


Ambre et Vanille marki E. Coudray to zapach dość zagadkowy: jednocześnie zmysłowy, zadziwiający, niebezpieczny, a z drugiej strony ciepły łagodny i ugrzeczniony. Tak przynajmniej układa się na mojej skórze - i to w tym samym czasie. :) Oto ni mniej, ni więcej, jak stuprocentowa olfaktoryczna Lolita, rozbudzone erotycznie dziecko. I nie wiadomo, jak się doń odnosić: nie da rady ani przylać jej za noszenie przykrótkich spódniczek, ani wsadzić pod taką spódniczkę łapy. Kurczę, freudowsko-edypalny wpis się tworzy! ;)

W każdym razie, moja skóra Ambre et Vanille przyjmuje jako słodkie, zaprawione wanilią cytrusy, znikające prędko, bo już po pierwszych dwóch lub trzech godzinach. Później zapach staje się znacznie mniej rześki i "sportowy"; dodatkową słodycz zapewnia tonka, zadziorny pazur to zasługa cynamonu oraz paczuli a duszna zmysłowość pochodzi od ylang-ylang i heliotropu (irysa nie wyczuwam). Pojawia się nawet karmel, którego próżno by szukać we wszystkich opisach nut Ambry i wanilii. Ostatecznie na długie godziny pozostaję w towarzystwie składników najbardziej trwałych: bobu tonka, paczuli oraz wanilii i ambry, rzecz jasna. Czasami pokaże się "ylangowy" cień, by po chwili zniknąć, niczym mały wredny poltergeist. Przez cały czas aromat nie traci niczego ze swojego dziecięco-erotycznego wdzięku.

I wiecie co? Mimo to zyskuje sobie moją sympatię; może nie na tyle, bym pokusiła się o zakup całej butelki, ale jednak. :) Chyba nadszedł czas, by znowu sięgnąć po Nabokova...


Rok produkcji i nos: 1935, ?? (Edouard Colmant...?)

Przeznaczenie: trudne do sklasyfikowania: zapach raczej kobiecy, dla osób odważnych, skłonnych do eksperymentów [jak zwykle w przypadku perfum z wanilią w składzie, radzę uważać podczas testów na ilość pachnidła na skórze :) ]. Teoretycznie, stosowny po zmroku, choć to z pewnością nie jest norma.

Trwałość: na mnie rewelacyjna - ponad dobowa, aromat zdolny przetrwać nawet kąpiel.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-wanilowa
[mała dygresja: jak po polsku określić grupę znaną jako "gourmand": "apetyczny", "smakowity", "łakomy", a może po prostu "jadalny"?]

Skład:

Nuta głowy: ylang-ylang, bergamotka, gorzka pomarańcza, słodka pomarańcza
Nuta serca: irys, cynamon, heliotrop, bób tonka
Nuta bazy: wanilia, ambra, paczuli
___
Dziś pachnę Safran Troublant od L'Artisan Parfumeur.

P.S.
Fot. nr 2 pochodzi ze strony konewa.files.wordpress.com