niedziela, 30 marca 2014

Żadne

Jest taki stary uniwersytecki dowcip: idzie dwóch studentów ulicą i nagle zauważają, że na chodniku leży jakaś brudna, zdeptana, pomięta kartka. "Co to takiego?" pyta jeden, na co jego kumpel odpowiada: "Nie wiem ale kserujemy!" :D


Każdy, kto ma za sobą ten etap edukacji w jego polskim wydaniu, świetnie rozumie w czym rzecz. :) Niedostatek podręczników oraz wszelkich materiałów pomocniczych sprawia, że założenie punktu ksero w pobliżu studenckiego kampusu to niemal pewny sposób na biznes. O ile ceny będą odpowiednio niskie możemy mieć pewność, że kolejka studentów będzie warować pod naszymi drzwiami od chwili przed otwarciem aż do godziny zamknięcia. :]

Natomiast student poza szybko rosnącą stertą makulatury zdobywa także cenną umiejętność prawidłowego odszyfrowywania słów, będących fotokopią fotokopii jeszcze innej fotokopii - zatem jakością znacznie odbiegających od oryginału, z przebarwieniami wynikającymi z pogłębiania wad takiego systemu powielania tekstów, powiększającymi się z każdą kolejną kopią. Mutującymi niczym szkodliwy gen w ramach bardzo ograniczonej puli. Z każdym dublem coraz mniej podobnym do oryginalnych kart książki czy czasopisma; powykrzywianym, nieczytelnym, bardziej obelgą aniżeli rzetelnym źródłem informacji.
Nieraz dochodzi wręcz do sytuacji, w których wielokrotnie kserowany tekst w ogóle przestaje być czytelny: ilustracje bieleją zupełnie, przypominając prześwietloną starą kliszę fotograficzną, natomiast tło tekstu, teoretycznie białe, w miejscu odrobinę większego zacienienia podczas wykonywania pierwszej fotokopii, z czasem staje się zupełnie czarne, niepodobna już odczytać ukrytych na jego tle liter.

Błędy z chwili powstawania pierwszej kopii - wówczas drobne i całkowicie wybaczalne - z czasem stają przekleństwem nieszczęsnego czytelnika. Wydaje się wręcz, że jedynym punktem wspólnym między stronicą książki a dziesiątą z kolei kopią jej kopii są już tylko pozory.
Z perfumami jest podobnie.


Choć we współczesnych perfumeriach wciąż możemy odnaleźć pachnidła stworzone przed dziesiątkami lat i obrosłe w nimb legendy, to przecież poza nazwą, zbieżnością flakonów i - ewentualnie - ogólnym duchem pachnidła zgoła nic nie upodabnia ich do dzieł, które kiedyś szokowały, poruszały, uwodziły.

Shalimar, Mitsouko, Jicky, Vol de Nuit, Nahema, Samsara; Chanel No. 5 i No. 19, Égoïste, Cristalle, Coco; Miss Dior, Diorella, Poison, Dolce Vita, Dune a nawet Addict; klasyczne Opium od YSL; Vent Vert, Monsieur, Ivoire od Balmain; Arpège od Lanvin, L'Air du Temps Niny Ricci, Bal à Versailles od Jeana Desprez, Habanita od Molinard; Anaïs Anaïs marki Cacharel. Te oraz wiele, wiele innych pachnideł - żadne z nich nie przypomina już swojej pierwotnej wersji.
Istnieje miedzy nimi przepaść znacznie większa aniżeli pomiędzy stroną książki a jej dwudziestą kopią z kolei. Im pachnidło powstało wcześniej, tym większą zdaje się być przepaść.

Dokonywany w świetle prawa mord na sztuce perfumeryjnej trwa.


Nie znam wszystkich wymienionych zapachów w ich oryginalnych formach, to prawda. Miałam jednak okazję poznać każde z nich we wcieleniu sprzed co najmniej dwudziestu lat i wierzcie mi, choćbym nawet lubiła ich współczesne wydania, żadne nie pachnie nawet w połowie tak pięknie, nie przejawia nawet ułamka złożonych, bogatych i zwyczajnie ciekawych osobowości swoich odpowiedników sprzed dziesięcioleci.
Żadne nie budzi takiego zainteresowania ani nie prowokuje tak rozmaitych reakcji. Żadne nie jest prawdziwe.

Nim prawa do produkcji perfum danej marki zaczęły być masowo wykupywane przez koncerny kosmetyczne czy wręcz produkujące chemię gospodarczą, nim posiadanie in-house perfumer, "nadwornego perfumiarza" stało się luksusem, niewspółmiernym do spadających [dzięki upowszechnianiu syntetycznych zamienników naturalnych ingrediencji] kosztów produkcji pachnideł, zanim dyrektywy IFRA stały się impulsem do jeszcze bardziej drakońskich oszczędności na produkcji - zwanych wprost skąpstwem oraz oszukiwaniem klientów - doprowadzając do zmian prawnych pod żałosnym pozorem ryzyka uczuleń u jednej milionowej promila społeczności Ziemi, zanim to wszystko stało się rzeczywistością rynku perfumeryjnego, ów produkt naprawdę posiadał duszę i charakter.. wróć: posiadał Duszę i Charakter. :D Takie były wyraźne! ;)
W porównaniu z nimi współczesne pachnidła głównego nurtu, szczególnie te najnowsze, to śmiech na sali. Kpina w żywe oczy. Zajmowanie Krymu (i reszty wschodniej Ukrainy?), ledwie zdążył zgasnąć olimpijski znicz. Godne pożałowania, wynikające z megalomanii poczucie własnej bezkarności.

Gdzie podziały się zapachy, które potrafiły burzyć zmysły? Pobudzać emocje? Zrastać się z noszącą je osobą niczym druga skóra? Gdzie podziały się signature scents z tamtych lat?


Bo przykro mi bardzo ale nie wierzę, by perfumiarze, startujący w konkursie na nową wersję klasycznych perfum Balmain czy Caron, podróżowali do Osmoteki by rozgryźć pierwowzór pachnidła sprzed pięćdziesięciu lat. Ktoś, kto oprócz owych być-może-perfum pracuje jeszcze nad kolejną "słodko-owocową" molekułą, wraz z zespołem rozkminia zapach sosu BBQ na życzenie globalnej sieci "restauracji" z hamburgerami czy innym kurczakiem w panierce a także udoskonala woń drugiego na rynku proszku do prania, naprawdę nie ma czasu na podobne ceregiele.

Na coś takiego byłoby stać co najwyżej marki w stylu Chanel lub Guerlain, gdzie zarówno stare receptury jak i gotowe już produkty są na wyciągnięcie ręki głównego perfumiarza, przynajmniej w teorii. ;) Jednak czy nawiązywanie do oryginalnych składów, szukanie kompromisu między realiami ówczesnymi a obecnymi naprawdę ma miejsce? Szczerze wątpię. Nie w świecie, w którym budżet na produkcję jest kilkukrotnie mniejszy aniżeli budżet na reklamę, zaś czas nigdy nie jest sprzymierzeńcem komercyjnego twórcy.

I właśnie dlatego najczęściej dostajemy popłuczyny po ostatniej wersji pachnidła, nie mające zgoła żadnego związku z cieczą, którą sprzedawano pod identyczną nazwą i w podobnych flakonach jeszcze dwadzieścia lat temu. W perfumeriach Wam o tym nie powiedzą - jeszcze by sprzedaż spadła, więc nie dziwię się, że na szkoleniach dla pracowników o reformulacjach nie słychać ani słowa. :] Tylko magii żal...


Nie przemawia do mnie też argumentacja, że nowe wersje bywają tak udane, iż szkoda byłoby, gdyby nie powstały wcale. Jeżeli coś, co kiedyś było potężnym orientem, cielesnym lub żywiczno-piżmowym dziś funkcjonuje jako dzieło drzewne albo zamszowo-paczulowe, dlaczego nie miałoby ujrzeć światła dziennego jako samodzielna premiera i pod inną nazwą pracować na swój własny sukces?

Aaa, zapomniałam! ;> Kampanie reklamowe nowych perfum kosztują krocie, utrzymanie starych bestsellerów jest jeszcze droższe ale rezygnacja z nich pociągnęłaby za sobą znaczne straty. W takim wypadku "reformulacja" (pisana w cudzysłowie, jeżeli w istocie chodzi o stopniową całkowitą odmianę pachnidła) tym wszystkim producentom proszków do prania tudzież aromatów do chipsów wydaje się idealnym rozwiązaniem: nie tracąc kury znoszącej złote jaja mogą zaoszczędzić olbrzymie sumy.
Czysty zysk! Dla producentów. Dla klientów to jedynie strata... ale kto by tam się przejmował klientami???

W efekcie rośnie prężny wtórny rynek perfum vintage, sprzed X reformulacji lub w ogóle wycofanych z produkcji. Jego sukces nie tak dawno temu zwrócił uwagę obecnych właścicieli marek perfumeryjnych, który na potęgę zaczęli wznawiać swoje stare bestsellery, "motywowani stale ponawianymi prośbami oddanych klientów" [ahaaa... :P ]. Dior, Chanel, Yves Saint Laurent, Givenchy i kilka innych powszechnie znanych brandów nagle ogłosiło powrót dawnych klasyków. Oczywiście w ściśle ograniczonej dystrybucji, oczywiście po mocno wygórowanych cenach, oczywiście do pierwotnych wersji podobnych w stopniu co najwyżej średnim. ;] Rzecz jasna, w żaden sposób nie są w stanie wypełnić pustki po żywym, złożonym oryginale.


Niniejszy wpis zainspirowało kilka bodźców:
* dzisiejsze spotkanie z moją Mamą, podczas którego Mama pachniała Ysatisem (już nieprodukowanym), ja natomiast Habanitą o około dziesięcioletnim rodowodzie;
* zakup co najmniej trzydziestoletniej Miss Dior;
* wygrzebanie ze swoich zbiorów już wpół zapomnianego flakonu Alliage od Estée Lauder a także miniaturki Fath de Fath, zapomnianej całkowicie;
* informacja, że cudowny L'Oréal, właściciel praw do perfum marki Cacharel po raz kolejny zamierza położyć łapę na recepturze mojego ukochanego Anaïs Anaïs (dodając mu przy okazji flanker);
* poznanie nowej wersji Panthère od Cartier, skądinąd całkiem przyjemnej ale gdzież jej do przepotężnego oryginału!
* informacja o znajomej, która znalazłszy w rzeczach odziedziczonych po krewnej "jakiegoś starego, śmierdzącego Chanela" wylała zawartość flakonu do muszli klozetowej.

Dziś już wiem, dlaczego na początku perfumowej pasji tak srodze zawiodła mnie zawartość charakterystycznego czerwonego flakonu Opium od YSL, jakże odmienna od moich wspomnień o tym aromacie. Wiem, ponieważ dane mi było powąchać pachnidło z około czterdziestoletniego flakonu i mogłam cofnąć się we własną przeszłość. Już nie czułam współczesnych pieniących się mydlin przechodzących w mikry puderek ale Dzieło przez wielkie D, wielkie i potężne, osnute wokół bezkompromisowych akordów ostrych przypraw oraz majestatycznego wręcz duetu benzoesu z balsamem tolutańskim, wspartego na kwiatach oraz piżmie i kastoreum. Takie, którego nie sposób zapomnieć, które będzie do nas wracać w snach.
Dzięki czemu podobnego do starych wersji Shalimar lub Piątki, do L'Air du Temps i Je Reviens. A także do starej Miss Dior, wobec której obecna wersja [tak, ta która jeszcze niedawno uchodziła za Miss Dior Chérie] wydaje się być co najwyżej obelgą, z gatunku tych najbardziej pospolitych. :]

Które perfumy spośród wszystkich długo obecnych na rynku są dziś warte swojej nazwy oraz Legendy, jaką ochoczo się podpierają?
No cóż, żadne.
___
Dziś noszę wspomnianą w tekście Habanitę.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://starsofjazz.blogspot.com/2012/10/stars-of-jazz-august-27-1956-show-10.html
2. http://sorceryofscent.blogspot.com/2011/09/fruitful-fleamarket-pickings.html
3. http://thevintageperfumevault.blogspot.com/2010/12/more-tips-on-storing-vintage-perfumes.html
4. http://perfumuschicago.wordpress.com/2011/12/20/project-amelia/
5. i 6. kolaże mojego autorstwa, powstałe z wyszperanych w Sieci starych reklam perfum

piątek, 28 marca 2014

Kobiety i ich przedmioty

Jest taki rodzaj krążących po internecie zdjęć: młoda, atrakcyjna dziewczyna w towarzystwie raczej niezbyt apetycznego starszego mężczyzny chlupie się w ciepłych falach błękitnego morza; albo fotografia ślubna, gdzie oboje małżonków dzieli, lekko licząc, różnica czterdziestu paru lat (choć pewnie bliżej pięćdziesięciu i chyba nie muszę dodawać, kto jest starszą osobą w tym stadle ;) ). Oraz tysiąc pięćset innych, im podobnych ilustracji, opatrzonych komentarzem w stylu: "transakcja wiązana" lub bardziej dosadnie: "bogaty i cyniczny czy bogaty i naiwny?" albo wręcz czymś tak chamskim, że nie mam najmniejszej ochoty przytaczać.
Nie trzeba nawet głęboko grzebać w rozrzuconych po Sieci ilustracjach, by natknąć się na coś takiego. W teorii nauk społecznych na całość tego zjawiska istnieje jedno konkretne określenie: podwójne standardy.

Bo kim jest taka dziewczyna? Wyrachowaną dziwką, która odczeka kilka lat w mniejszym lub większym znoju, by przez następnych kilkanaście (kilkadziesiąt) pławić się w luksusie? Niegrzeszącą rozumem, naiwną dziunią sądzącą, że taka gra jest warta świeczki? Idiotką, która wymyśliła sobie łatwy sposób na życie i zarabia tyłkiem u starego ale kasiastego? Jeszcze jakoś inaczej? I dlaczego te baby zawsze lecą na bogatych??? ;>

Oto podwójne standardy w czystej postaci: oskarżamy kobietę o coś, w rzeczywistości kompletnie niezainteresowani jej argumentacją i srożymy się, że oto ONA, ta zła, nie umie sprostać naszym wymaganiom. :> Zgłaszamy wobec kogoś sprzeczne żądania, wymagamy ich realizacji a następnie bez litości rozliczamy z niewłaściwego/niekompletnego/niezadowalającego wykonania zadań.
Utwierdzając w sobie i własnym otoczeniu jedyną słuszność patriarchalnego porządku świata oczekujemy, że dziewczęta będą posłuszne naszym wyobrażeniom ale jednocześnie mamy im za złe, że nie chcą lub nie potrafią zapomnieć lekcji, jaką naszej płci zapewniło ostatnich kilka stuleci.


Ponieważ dopiero w dwudziestym wieku - nie bez dramatycznych protestów konserwatywnych krzykaczy - kobiety przestały wypatrywać małżeństwa jako jedynej możliwej szansy na jakąkolwiek samodzielność [a nie chodziło tylko o swobodę wracania do domu po nocy ale też głośnego wyrażania własnych myśli - o ile mąż pozwoli - czy wręcz ubierania się w to, co chcą i jedzenia tego, na co mają ochotę]. Dopiero niedawno ślub z odpowiednio zamożnym mężczyzną przestał być dla nas jedyną szansą na comiesięczną pensję, ubezpieczenie zdrowotne a w perspektywie: na zapewniającą spokojną starość emeryturę.
Dlaczego kobietom przez ostatnie stulecia tak bardzo zależało na bogatym mężu? Właśnie dlatego!

Więc teraz nie oczekujcie, że Wasze konserwatywnie chowane córki, siostry czy znajome zapomną o najważniejszym typie inwestycji własnych babek! W końcu chodzi im dokładnie o to samo, co damom i chłopkom z osiemnastego czy dziewiętnastego wieku: bezpieczną przyszłość.

Naturalną konsekwencją przymusu tworzenia więzi międzyludzkich w oparciu o aspekt materialny jest kobieca słabość do ładnych przedmiotów. Ładnych i cennych szczególnie. Chodzi nie tylko o biżuterię, drogie ubrania czy szpanerski wystój mieszkania ale w ogóle o wszystko, co ładne, śliczne, urocze.
W świecie, w którym tak mało zależało od nas, gdzie niewłaściwie wybrany Pan Mąż - lekkomyślny, bez głowy do interesów, hazardzista, alkoholik, notoryczny bawidamek czy tyran - oznaczał zaprzepaszczenie jedynej szansy w życiu i codzienną walkę o godny byt, gdzie tyle zależało od przypadku, umiejętnego filtrowania informacji, gdzie często ślepy traf [plus rozsądny i kochający dotychczasowy męski opiekun] decydował o prywatnym zwycięstwie kobiet nad chaosem i niepewnością - w takim świecie ładne przedmioty umożliwiały wytchnienie jak również zapewniały o bezpieczeństwie ich posiadaczki. Tak wyglądało jedno ze źródeł nurtu estetycznego, znanego dziś jako glamour.
Natomiast to, co urocze, cute, jak np. małe dzieci czy zwierzątka, pozwalało zamkniętym we własnych salonach damom na budowanie złudzenia, że są za kogoś odpowiedzialne i od nich zależy czyjś los; tworzyło kobietom namiastkę pełnego życia społecznego za pomocą zjawiska cuteness, czyli słodyczy, wdzięku [to już wiadomo, dlaczego dorastające córeczki pań z towarzystwa koniecznie musiały być słodkie, niewinne oraz pełne wdzięku ;> ].

Odprysk tego świata wciąż żyje w naszych głowach i żyć będzie, jak długo kobiety będą przejawiały skłonność do glamour oraz fotografii małych zwierzątek. ;) Nie zmieni się to, dopóki będą powstawać pierścionki z brylantami oraz suknie wieczorowe, dopóki perfumy będą uważane przede wszystkim za symbol luksusu i kobiecej zmysłowości, dopóki huta w Murano oraz rodzina Swarovski będą produkować kryształowe lustra czy żyrandole; dopóki róże będą różowe, szczenięta i kocięta małe, puchate i nieporadne, dopóki krem z bitej śmietany z owocami będzie pyszny a zachody słońca poruszające.
Kobiece doświadczanie świata jest zbyt wyraziste i zbyt powszechne, byśmy mogli pozwolić sobie na jego ignorowanie czy deprecjonowanie. Tego nie da się już zmienić. Bo i po co? :) Kultura wrosła w Naturę i zrosła się z nią w jednolitą całość, niemożliwą do rozdzielenia na części składowe. Śliczne i barwne warte jest najwyższej uwagi. Także w wydaniu pachnącym.
Mon Parfum Cristal marki M.Micallef najlepszym przykładem. :D


Te perfumy są pełne wdzięku, blasku oraz kobiecego szyku tak bardzo, jak to tylko możliwe. To falbanki, koronki i brokat na pastelowym jedwabiu, to kapkejki o wyglądzie cukierniczych klejnotów oraz idealne zbilansowanie barw w dodatkach zdobiących łazienkę. ;D Mon Parfum Cristal to pachnidło urocze oraz najzwyczajniej w świecie śliczne. :)
Można mu oczywiście zarzucić, że jest łatwe lub przeładowane czy zbyt neurotyczne - ale po pierwsze nie będzie to prawdą a po drugie okaże się dowodem na nasze całkowite niezrozumienie konwencji zapachu. Przyjemny dla oka, pieszczący zmysły blichtr glamour jest przecież niezbywalną częścią Mon Parfum Cristal, zapachu kuszącego wyrazistością oraz bezpretensjonalnym urokiem. :) Kiedy już od pierwszych chwil czujemy iskrzącą się słodycz, krem waniliowy ze skorupką skarmelizowanego cukru, otoczony przez przyjazną, rozgrzewającą chmurkę cynamonu oraz różowego pieprzu - bez którego mieszanka nie miałaby nawet połowy przyrodzonego charakterku - wiadomo, że perfumy powstały przede wszystkim po to, żeby dawać radość. Prowokować do uśmiechu, otulać ciało niczym płaszcz z najszlachetniejszego aksamitu. ;)

Później robi się jeszcze przyjemniej; najbardziej dosłowna część słodyczy oddala się za kulisy, aby ustąpić miejsca królowej kwiatów. Ponieważ w swoim sercu Mon Parfum Cristal to wariacja na temat esencjonalnej róży z rozłożystego, wiekowego krzewu [czy róża w ogóle może przeżyć tak długo? Wie ktoś?] o jasnoróżowych płatkach, które po zasuszeniu zmieniają barwę na brunatno-herbacianą. Co je tak przyciemnia? Cynamon. To dzięki niemu kwiat, a wraz z nim całe pachnidło, staje się gęstszy, bardziej suchy, ostrzejszy i dojrzały. Zahacza o klimaty nowoczesnego ale wyrafinowanego szypru; po beztroskim podlotku z otwarcia nie ma już prawie śladu. Zmienił się lecz nie wyrzekł swoich korzeni.

One wracają w bazie, jaśniejące cukrowo-waniliowym pudrem z białego piżma i wanilii, otulone skorupką benzoesu i skontrastowane dwugłosem cynamonu i róży, które przypominają już bardziej potpourri aniżeli żywy kwiat z szarlotkową przyprawą w tle. ;) W każdym razie mieszanina na powrót wysładza się łagodnieje, okala ludzkie ciało niczym półprzejrzysty, rozwiany woal. Zauważam również syntetyczne miękkie akordy drzewne w towarzystwie "czegoś w typie" ambroksanu oraz zieloniutkiej słodyczy bobu tonka, podległej wszelako ważniejszym dla kompozycji waniliowym oparom. Tak, ten akord ambrowy, wzbogacony przez różano-cynamonowe suszki oraz wanilię z białym piżmem okazuje się niezwykle przyjemny. :) Nasza dziewiętnastowieczna bohaterka niepostrzeżenie wkroczyła w wiek matronalny, w życiu małżeńskim spędziła już więcej czasu aniżeli wcześniej pod czujną kuratelą rodziców, urodziła dzieci, odbyła kilka wojaży, zorganizowała mnóstwo spotkań towarzyskich, aktywnym udziałem wspiera co roku kilka kwest a tego ranka dowiedziała się, że właśnie po raz drugi została babcią. :)
Żyje w swoim wygodnym świecie i może nie wie zbyt wiele o swoich najbliższych sąsiadach z wiejskich domów, może kompletnie nie rozumie ich mentalności ale przecież chce - i uchodzi - za dobrą panią. Na swój sposób jest szczęśliwa.

Mon Parfum Cristal odchodzi po wielu godzinach jednostajnej, spokojnej bazy, wolnej od trosk i większych zawirowań. Najpierw potpourri, zredukowane już bliżej nieokreślonej, gęstej korzennej chmurki a potem, stopniowo, cała słodko-pudrowo-ambrowa reszta.
Dobranoc szanownej pani dziedziczce, dobranoc wszystkim marzycielkom! :)


Rok produkcji i nos: 2013, Jean-Claude Astier

Przeznaczenie: pachnidło stworzone dla kobiet i wyraźnie dopasowane do naszych gustów, uśrednione pod "wzorzec kobiety" - ale to nie jest wada, tylko świetna znajomość rynku. :)
Charakteryzuje się znaczną mocą oraz śladem, jego zapach potrafi zapełnić cały pokój. Z czasem oczywiście sillage zmienia się w aurę, której gęstość oraz mięsistość i żywy charakter raczej uniemożliwiają mi "zwyczajowy" tekst o słabnięciu. ;) Ono ma miejsce dopiero w najgłębszej bazie, po wielu godzinach harmonijnego pożycia. ;)
Na okazje Bardzo Ważne, formalne oraz takie, w których chcecie poczuć się, jak dwustuprocentowa kobieta ze skłonnością do glamour i cuteness. ;)

Trwałość: przeszło dwunastogodzinna jednak nigdy nie przekraczająca trzech czwartych doby.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-kwiatowa (i szyprowa, przynajmniej chwilami ;) )

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, cynamon
Nuta serca: bułgarska róża, wanilia
Nuta bazy: białe piżmo, akord ambrowy, toffi
___
Dziś noszę Eau de Guerlain marki wiadomo-jakiej. :D

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Oświadczyny to obraz dziewiętnastowiecznego szwedzkiego malarza, zaczerpnięty bezpośrednio STĄD. Polubiłam go za nietypową perspektywę tytułowej sceny.
2. Kolaż mojego autorstwa; jego poszczególne elementy podebrałam bezpośrednio z:
[patrząc od góry o od lewej strony]
http://www.flickr.com/photos/photomarv57/5017265066/
http://southernweddings.com/2012/04/18/garden-party-texas-wedding-by-the-nichols/
http://500px.com/photo/11485447
http://www.pinterest.com/pin/557461260095425050/
http://www.objetivocupcake.com/2011_12_01_archive.html
http://www.veranda.com/outdoor-garden/umberto-pasti-morocco-garden-1-8
http://www.pinterest.com/pin/2955555978769488/
http://www.archdaily.com/379147/frozen-time-installation-dorell-ghotmeh-tane-architects/
http://justcallmegrace.tumblr.com/page/11

czwartek, 27 marca 2014

Ciemniejszy odcień czerni?


Znów eksploatuję niszowe pachnidło, którego nazwa ma za zadanie skusić miłośników wszystkiego, co ciemne, mroczne lub chociaż leśno-żywiczne. Tym razem jednak beż żadnych strasznych historii, za to ze zdecydowanie większą dozą delikatności oraz pewnej, wynikającej nie tylko z subtelnych zawirowań użytych składników, umowności. :)
Black marki Puredistance.

Przy okazji muszę nadmienić, że jest to również premiera marki na łamach Pracowni alchemicznej; obecna przede wszystkim dlatego, iż Perfumeria Quality zafundowała mi nieco materiału testowego. :D Co jednak nie ma najmniejszego wpływu na opinię niżej podpisanej - teraz jak i zawsze.
Przejdźmy jednak do rzeczy.


Pierwsze chwile pobytu Czerni na skórze to doskonały spokój, gęstość oraz ciepło wymieszane w idealną całość, obejmującą bodaj wszystkie stopnie barw między czernią a bielą, jednoczącą wszystkie wymiary. Brzmi to enigmatycznie ale przede wszystkim chodzi o to, że pachnidło rozlewa się na ciało, omywa je gęstą, jedwabistą i falą, otacza tłustym dymem z palonych żywic i, zamiast odpłynąć gdzieś dalej, zostaje na skórze. Stopniowo oplata nas pajęczyną kadzidlanych smug, naciera wonnym olejkiem o sandałowcowo-dębowo-gwajakowym aromacie, stopniowo zanurzając w ciemnych ale słodkawych wiórkach (coś pomiędzy niekulinarnymi tonką i wanilią a drzewnymi balsamami).
Z czasem pachnidło delikatnieje, zacierając wszelkie ewentualne kanty i wygładzając zmarszczki - głęboka, nieco cierpka [wino i garbniki każące mi pomyśleć o barwie popiołu] woń drzazg oraz roztapiających się i dymiących żywic wydaje się jednocześnie nieskończenie delikatną ale i nieprzeniknioną, monochromatyczną zasłoną, okrywającą ludzkie ciało. Jest jednocześnie dyskretna, wyczuwalna tylko dla uperfumowanej osoby oraz kogoś znajdującego się bardzo blisko niej ale jednocześnie ma zwyczaj przypominania o sobie przy każdym poruszeniu. Ożywia dalekim wspomnieniem imbirowego soku ale jednocześnie przygwożdża do ziemi słodko-metalicznym zestawieniem paczuli z sandałowcem, balsamem tolutańskim a także innymi akcentami żywicznymi.


Ciekawie przedstawia się rozwój Black w zależności od pogody. Testowane w chłodzie ujawnia twarz bardziej czystą i jakby lekko szyprową, efektowną i klasyczną niczym szyta na miarę czarna garsonka z naturalnej tkaniny dla jakiejś luksusowej biznesłumen. Potrafi zawrócić w głowie laboratoryjnymi wariacjami na temat jasnych drzew i ambry, miękko otulić sylwetkę białym piżmem z zapleczem w postaci iso e super, budząc skojarzenia z bardziej dymnym i cieplejszym Musk od Etro. Więcej jest tez wówczas akordów odświeżających w rodzaju imbiru czy wspomnianych jasnych drzew, znacznie mniej słodyczy.
Ta pojawia się wraz z ciepłym powietrzem, przyprowadzona przez gęste opary kadzidła a także aromatyczne, ciężkawe wonie drzewne o orientalno-oleistym, mącącym w głowie obliczu: to sandałowiec, gwajak, może też co nieco dębiny i mahoniu; jakiś czarujący własną iglastością japoński cyprys (dlaczego japoński?) pojawia się również, wnosząc do mieszanki co nieco energii jak również niesztampowej świeżości. W bazie piżmo wydaje się cieplejsze i bardziej suche, zwierzęcosierściowe, zaś towarzyszy mu bardzo intrygująca metaliczność, wyraźnie podszyta nutami drzewnymi i zaokrąglającą całość ciemną słodyczą. :)
Okazuje się, że temperatura wpływa na znaczne "dociążenie" kompozycji, dodaje jej gęstości oraz mocy. Choć Black w chłodzie może poszczycić się sporą dawką uroku osobistego, sama jednak zdecydowanie wolę jego "gorętszą" wersję. :) Milej mi w niej, bardziej swojsko.

Na zakończenie chcę jeszcze nadmienić, że Black okazało się pachnidłem o zdecydowanym nowoczesnym charakterze; tu nisza perfumeryjna nie bawi się w naśladowanie natury ani nie puszcza oka ku miłośnikom nurtu vintage. Każdy składnik [a na pewno ich większość] utajnionej receptury perfum to zawodnik rodem z laboratorium, co jednak w żaden sposób nie przynosi dziełu ujmy. Całość starannie przemyślano, dopięto na ostatni guzik, staranie dobrano do siebie tworząc dzieło jednocześnie sugestywne, wyrafinowane, głębokie ale też pełne wdzięku, noszące się lekko i nieprzytłaczające użytkownika swoim ciężarem. Stuprocentowa nowoczesność. ;D
Co zresztą nie powinno dziwić, kiedy przejrzymy portfolio twórcy zapachu i znajdziemy w nim dzieła takich marek, jak État Libre d'Orange, Comme des Garçons, Blood Concept czy Nu_be, wszystkich dobrze znanych z konsekwentnego, odważnego i nowoczesnego stylu swoich perfum.



Rok produkcji i nos: 2013, Antoine Lie

Przeznaczenie: pachnidło doskonale uniseksowe, o cechach wyjątkowo opisanych w tekście recenzji (sprawdźcie ostatnie dwa akapity). :P Dobry przy każdej okazji, o ile tylko nie będzie Wam szkoda kąpać psa czy gotować obiadu w perfumach za 1250 zł per duża flaszka. ;]

Trwałość: w granicach dziesięciu-trzynastu godzin wyczuwalnej, bliskoskórnej projekcji i dalszych kilka(naście) stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i szyprowa...?)

Skład:

owiany mgłą tajemnicy. ;) Producent każe użytkownikom "czuć, nie analizować"; łatwo mu powiedzieć. :>
___
Dziś Opus VIII od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Skały i mgła to fotografia autorstwa Amerykanina, Cole'a Thompsona, zaczerpnięta z jego strony internetowej. [Przy okazji: koniecznie musicie zajrzeć na stronę główną podlinkowanego portalu i przeczytać zamieszczoną tam anegdotę/motto/przestrogę dla widzów ;D ].
2. Dyfuzja to dzieło fotografki też z USA, Valentiny Krochik; zaczerpnęłam je STĄD.

poniedziałek, 24 marca 2014

Tylko pasjonaci mają przyszłość

Perfumy marki Montale zwykliśmy kojarzyć z czymś bardzo gęstym oraz ekspansywnym, z kilometrowym śladem zapachu, ciągnącym się za nami jeszcze długo po naszym przejściu na drugą stronę ulicy. ;) Jednak nic dziwnego; bo czyż nie takie są Black Aoud, Dark Aoud, Aoud Musk, Chocolate Greedy, Sweet Oriental Dream, Red Vetyver czy też skazany na banicję Kaboul Aoud? Montalaki dają kopa, to prawda znana bodaj wszystkim miłośnikom perfum, którzy otarli się o niszę.
Od powyższej zasady do dziś poznałam chyba tylko dwa wyjątki: Greyland oraz Steam Aoud, który dziś chciałabym opisać.

Obie kompozycje łączy pewna ciemna matowość oraz spokój; w ramach formuł tych pachnideł nie dochodzi do żadnych gwałtowności, nie dzieje się dosłownie nic sensacyjnego. Ot, zwyczajne, spokojne życie jakiejś mocno niestereotypowej rodziny. ;)



Jeżeli cokolwiek nas w niej dziwi, dzieje się tak tylko dlatego, że wiemy zbyt mało o prywatnym świecie jej członków. I bardzo dobrze, tak być powinno; ostatecznie każda zżyta rodzina tworzy swój własny język, system kodów i haseł zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych członków grupy [robią to nawet ludzie, którzy wierzą w teorie spiskowe i oskarżają masonerię/opus dei o wszystkie łajdactwa świata naszego oraz kilku sąsiednich - a którzy dowodów zbrodniczości upatrują właśnie w hermetycznym, ekskluzywnym języku wyżej wspomnianych grup ;P ]; to ona zna własne dzieje jak nikt ze świata zewnętrznego a jej świat wcale nie musi być czytelny dla ludzi spoza niego. Bo niby czemu miałby być? Dla satysfakcji sąsiadów z naprzeciwka? :>
Proooszęę ja Was! :]

Jeżeli postępowanie jakiejś grupy ludzi wydaje nam się dziwne i/lub niezrozumiałe, dzieje się tak tylko dlatego, ponieważ jesteśmy niedoinformowani. To z naszym rozumieniem świata jest problem. Co więcej, rzecz prawdopodobnie nigdy się nie zmieni a my nie zostaniemy przyjęci do tej grupy.
Taka sytuacja potrafi frustrować osoby o wąskich horyzontach, prowokując ich wyobraźnię do tworzenia najbardziej niestworzonych teorii na temat danego środowiska, uwierzytelniając wszelkie możliwe bzdury, które z wyraźnym wysiłkiem płodzą wszystkie ograniczone umysły, zdolne co najwyżej krzyżować cudze myśli i poddawać je kolejnym mutacjom w ramach intelektualnego chowu wsobnego zamiast tworzyć własne. :] Zamiast tworzyć w ogóle.

Rzecz w tym, że rozumiem - z całego serca, jak tylko można - retorykę Adama, bohatera najnowszego filmu Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją, określającego śmiertelników mianem "zombie". Tępe, bezmyślne masy, nastawione w swojej nędznej wegetacji tylko na to, żeby pożreć kolejny mózg (czytaj: wyciąć kolejny las, wyczerpać kolejne złoże wartościowego pierwiastka, nażreć się i na*uchać do woli), pozbawione świadomości, tożsamości, kultury, niezdolne do samodzielnego stworzenia czegokolwiek.
Zastępy wścibskich sąsiadek, zawistników, materialistycznych snobów oraz nihilistów.
Według Adama świat ludzi to godne pożałowania, mało przyjazne miejsce.

Kim jednak byłby Adam bez Ewy? :)


Już dawno zniknąłby z tego świata, przytłoczony jego miałkością, pokonany przez wszystko, co nie jest dlań wystarczająco dobre, złamany przez gniew i depresję, rozmyty gdzieś na pograniczu całkowitego milczenia oraz ogłuszającej muzyki. Ewa wnosi światło, spokój oraz zdrową równowagę między sztuką a banalną prostotą codzienności - czy raczej magicznym pięknem zwyczajnego dnia [lub nocy ;) ]. Eve to jasność i ciepło.
Razem tworzą coś doskonałego. Są jak yin i yang.

I guzik ich obchodzi, że my - śmiertelnicy, jętki, zombie - mało co z tego rozumiemy lub uważamy za stek romantycznych bzdur. To nasz problem, nie ich.
Jeżeli widzimy w nich tylko mrok i "zaprzeczanie naturze", jest to wynikiem naszego niedoinformowania, naszej płytkości oraz niedostatków człowieczego umysłu i osobowości. Jeżeli mamy ich za potwory, to dobrze, niech będzie i tak. Myśl sobie, co chcesz, bo mi to lotto [jak to się kiedyś mawiało]. ;)

W pewnych sytuacjach świat zewnętrzny naprawdę może sobie iść i chędożyć się radośnie za krzakiem, jeżeli taka jego wola. Nic mu do nas. Nie musi nas rozumieć, nie musi nas akceptować a już zwłaszcza: niech nie wtrąca się w nasze sprawy.
Że niby nas nie rozumie? A kogo to, kurrrtka, obchodzi???


Teraz małe pytanie: od jak dawna zastanawiacie się, co cały ten wywód może mieć wspólnego ze Steam Aoud od Montale? ;D


No i w tym, między innymi, tkwi nasz wspólny problem: zombie pragną konkretów czyli ciepłego mózgu do zjedzenia, ludzie również cenią sobie przede wszystkim rzeczowość - "jak z punktu A dotrzeć do punktu B w najkrótszym czasie, przy jak najmniejszym zużyciu energii" - i tak dalej... Ostatnimi laty w naszych umysłach coraz mniej miejsca zajmują dywagacje nad sensem, tożsamością, nad Absolutem czy Ideą. Największymi filozofami naszych czasów są astrofizycy. :]
My, cała reszta, myślimy tylko o tym, skąd by tu wytrzasnąć kolejny mózg do pożarcia. :P

Steam Aoud prowokuje mnie do podobnych rozmyślań; swoją spokojną, matową strukturą, która każe mi myśleć o chropowatości pumeksu i o cieple, którego ślad już na zawsze zostaje w skale. Gorycz i delikatność pachnidła, jego spokój oraz skoncentrowanie na sobie sprawiają, że sama też mam ochotę zagłębić się w otchłani własnych myśli, utonąć w niej bez wieści. ;)
Ta dziwna mieszanka sprawia, że nijak nie jestem w stanie wyczuć ani oudu, ani kminu - tu nie ma miejsca na ciepło ludzkiego ciała, choć tlącego się żaru w Steam Aoud znajdziemy całkiem sporo. Przez popiół i suche drzewne wióry, poprzez lekko pieprzową gorycz suszonych ziół spokojnie przechodzimy do bazy, w której kilka kropel złocistego różanego olejku spada na wirtualne, umowne ciepło ambry, jedynego (w miarę) wyraźnego śladu cielesności w całej mieszaninie.
Dalej jest już tylko inercja: spokojne, bezwolne przenikanie się poszczególnych akordów, układanie na ciele w woń jednocześnie mineralną oraz organiczną, nieożywioną oraz roślinną w tych samych chwilach. Bezwład, błogość, nieistotność oraz bezpośrednie obcowanie z Absolutem; nirwana. :) Która przecież nie jest niekończącą się ekstazą ale właśnie rozpuszczeniem się duszy w ciepłej Doskonałości, w pierwotnych wodach sprzed stworzenia świata.

Ich wątłym, mocno niedoskonałym odbiciem wydaje mi się teraz Steam Aoud. Tak właśnie czuję, świadoma śmieszności własnych słów. Jednak nie potrafię już postrzegać omawianej wody inaczej. Nawet, jeżeli Boska Siła Sprawcza, czytając moje słowa, umiera właśnie ze śmiechu. :D


Dziękuję Akiyo za możliwość poznania pachnidła!


Rok produkcji i nos: nieznane
[jednak na pewno przed 2005 rokiem, z którego pochodzą najwcześniejsze recenzje zapachu]

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne z samego środka skali; charakteryzuje się znaczną emanacją, w miarę upływu czasu redukuje się do bliskoskórnej aury i trwa, silnie przyczepione do ludzkiej skóry, wyraźne przez wiele godzin.
Pasuje na naprawdę wszystkie okazje, jednak klimatem idealnie zlewa się z deszczowymi, chłodnymi dniami sam na sam z umysłem własnym lub kogoś równie fascynującego. ;P

Trwałość: w granicach dziewięciu-dwunastu godzin (w upały pewnie dłużej)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: agar motta (bliżej nieokreślone indonezyjskie ziółko), kmin rzymski
Nuta serca: róża, oud
Nuta bazy: szara ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.mcmbuzz.com/2013/11/03/tom-hiddleston-is-a-vampire-only-lovers-left-alive-trailer-released/
2. i 3. http://blogs.indiewire.com/theplaylist/watch-trailer-for-jim-jarmuschs-gorgeous-vampire-movie-only-lovers-left-alive-20131101
4. http://ohnotheydidnt.livejournal.com/84851133.html

piątek, 21 marca 2014

Spełnienie marzeń

Jakieś dwa tygodnie temu ogłosiłam na blogowym Fejsbuku konkurs, w którym można było wygrać zestaw próbek perfum marki House of Sillage. Rozdanie to cieszyło się szaloną popularnością: wzięła w nim udział tylko jedna osoba. :>
Za to jaka! :)
Monika Monia, czyli Smerfetka, czyli Monika K. - szalenie sympatyczna, życzliwa światu, optymistyczna osoba. Dzielenie się próbkami z kimś takim to sama radość dla obdarowującej [znaczy: to zawsze jest przyjemność ale tym razem była jeszcze większa]. Nie dość, że bez trudu odgadła związaną z rozdaniem zagadkę, to jeszcze - kiedy okazało się, że jeden z zapachów budzi w Niej szczególnie silne emocje oraz zachwyt - Monika zgodziła się stworzyć jego opis na bloga (niezwykle sugestywny), dodatkowo opatrując go smakowitymi ilustracjami oraz zapierającą dech w piersiach muzyką. :)
Zresztą sprawdźcie sami!

Bez zbędnego ociągania oddaję głos Autorce dzisiejszej recenzji:


„TIARA - papieska korona składająca się z trzech diademów,wysadzana kamieniami szlachetnymi i perłami, na szczycie ozdobiona małym krzyżem.
Ozdoba nieliturgiczna i jako taka używana była tylko przy okazjach niezwiązanych bezpośrednio z liturgią”.


Mam nadzieję, że twórca Tiary marki House of Sillage nie inspirował się osobą papieża a prędzej jego otoczeniem, ubiorem i funkcją – ta wizja  bardziej mnie przekonuje.
Ku mojej uldze doszukałam się że TIARY bywają również ślubne jak i książęce i takie mam wyobrażenia czując wokół siebie tą cudowną i luksusową woń.


W jednej chwili przeniosłam się do malutkiego wiejskiego kościółka, koniecznie całego w bieli, przystrojonego pięknymi białymi kwiatami róż, jaśminu i piwonii z okazji odbywającej się  w nim uroczystości  zaślubin. Przytulne wnętrze, do którego wpadają promienie słońca przez maleńkie witrażowe okienka rozświetlając twarze zebranych gości. Przy ołtarzu stoi panna młoda, odziana w piękną białą suknię i wpiętą we włosy tiarę, przyrzeka swojemu ukochanemu dozgonną miłość i wierność.

W tle rozbrzmiewają cichutkie dźwięki skrzypiec, zaś po wnętrzu rozpływa się delikatny zapach kadzidła, które mieszając się z zapachem kwiatów, tworzy  nektar krystalicznej czystości, lekkości, bieli i miękkości!


TIARA” jest limitowaną edycją (a szkoda) perfum niszowego domu perfumeryjnego House of Sillage.
Nad kompozycją tych perfum pracował Francis Camail, twórca wielu prestiżowych zapachów.

W mojej wyobraźni powstał portret panny młodej, ponieważ perfumy są dla mnie kwintesencją bieli, delikatności, czystości, sensualności  i magnetyzmu, są spełnieniem  wszystkich marzeń i radości. Widzę szczęśliwą dziewczynę, widzę białe kwiaty oraz perły na szyi kobiety, osnute delikatnym dymkiem z kadzielnicy – tak dla mnie pachnie Tiara.


Pierwsze skrzypce na mojej skórze gra mandarynka ale tylko przez chwilę, gdyż zaraz do głosu dochodzą po kolei róża, jaśmin i delikatna wanilia, po jakimś czasie do tego towarzystwa dołącza muśnięcie kadzidła, piżmo  i ambra. Jest też w składzie czerwony cedr i myślę, że to on odpowiada za miękkość zapachu. I tak po wielu godzinach koncertu zapach  powoli i stopniowo wygasza się, do końca trzymając wysoki poziom. Jak na Titanicu orkiestra pięknie grała do końca, tak tutaj do samego końca grają najlepsze nuty zapachowe. Żadne  z nich nie dominują, nie przytłaczają ale są połączone w sposób spójny: dający efekt kremu, nektaru, jedwabiu czy gładkości białych pereł, każdy może odbierać go w inny, sobie bliski, sposób.


Francis Camail połączył  te rzadkie i luksusowe składniki tworząc niepowtarzalną i dopracowaną  kompozycję. Każda butelka Tiary jest prawdziwym dziełem sztuki, ozdobionym kryształkami Swarovskiego.


Tiara dostępna jest we flakonach o pojemności 75 ml za ok 1700 zł !!! [Lub kilkukrotnie wyższej, jeżeli skusimy się na flakon limitowany – przyp. WzP].

Zapach powstał w 2011 roku. [to też mój dodatek do słów Moniki - WzP]

Trwałość: bardzo dobra chodź na końcu czuć już tylko delikatną wanilię i ambrę ok 8 godzin na mojej mało tolerancyjnej skórze!

Skład:

Nuty głowy: musująca zielona mandarynka z Kalabrii, cynamon ze Sri Lanki.
Nuty serca: intensywny kobiecy olejek z róży bułgarskiej, piwonia,czerwony cedr.
Nuty bazy: zmysłowa madagaskarska wanilia, piżmo, ambra


Na koniec utwór, który pomimo że kompletnie nie wiem do czego nawiązuje, dla mnie jest wykończeniem wyżej wymienionego zapachu i wyobrażenia o nim, posłuchajcie i zobaczcie. Emanują z niego czystość, miłość, radość i pozytywna energia. :) Których Wam też życzę. :)


Chcecie wiedzieć dlaczego ten tekst zatytułowałam ” SPEŁNIENIE MARZEŃ”? Bo ślub  jest spełnieniem marzeń jeżeli trafi się na odpowiedniego człowieka ale nie to miałam na myśli.

Wiele lat temu (dokładnie trzydzieści) miałam do czynienia  z piękną wonią, która wywarła na mnie tak silne i trwałe wrażenie – a przede wszystkim zostawiła po sobie przemiłe wspomnienia – że od wielu lat wszędzie poszukiwałam zapachu identycznego albo przynajmniej troszeczkę podobnego.


Przetestowałam kilkaset flakonów perfum i próbek, nieraz już tracąc nadzieję ale nie ustępowałam w poszukiwaniach. I tym sposobem dzięki przeznaczeniu, sile przyciągania czy jakkolwiek to nazwiecie, w moje ręce trafiła dzięki uprzejmości [tiaa, pozbywanie się próbek to zaiste ogromna uprzejmość :> przyp. WzP] Wiedźmy, próbka Tiary. W ten sposób odnalazłam swój zagubiony ideał zapachowy z dzieciństwa! Marzenia się spełniły… Szkoda tylko, że jest tak przerażająco drogi. Jednak życie ze świadomością, że go odnalazłam, na razie mi wystarcza. :)

* * *

Bajeczna opowieść, prawda?
Teraz pewnie zrozumieliście, dlaczego męczyłam Monikę o to, by opisała Tiarę zgodnie z własnymi odczuciami. :) I naprawdę cieszę się, że przystała na tę propozycję. Jeszcze raz dziękuję, Moni! :)


P.S.
Wszystkie ilustracje zostały wybrane przez Autorkę recenzji, więc niestety nie jestem w stanie podać ich źródeł. Aczkolwiek muszę zaznaczyć, że kolejność grafik to już moja robota. :D

sobota, 15 marca 2014

Historie z Czarnego Lasu

Schwarzwald, "ciągnący się przez 160 kilometrów masyw górski porośnięty najpiękniejszym i największym lasem Niemiec, gęstą jodłowo-dębową puszczą". [ŹRÓDŁO]


Kraina jeszcze w latach 20. XX wieku uważana za dziewiczą, zarośniętą nieprzebytą puszczą oraz zamieszkaną przez "półdziką" ludność, żyjącą w niewielkich skupiskach, w których wciąż żywe są zwyczaje oraz wierzenia o korzeniach sięgających daleko w przeszłość. W podobnych pogłoskach coś musiało tkwić.

Ostatecznie sto lat wcześniej bracia Grimm nie bez powodu szukali opowieści do swojego zbioru baśni właśnie w badeńskich lasach. Tutejsze baśnie i legendy niejednokrotnie stanowiły odbicie obyczajowości średniowiecza o rzadkiej już wówczas żywotności oraz autentyzmie. To właśnie tutaj żyli Jaś i Małgosia, to tutaj dziewicza Roszpunka w wysokiej wieży oczekiwała na swego hożego wybawiciela, tu milcząca królowa szyła koszule dla swych siedmiu łabędzich braci, to właśnie tutejszy myśliwy uznał, że zamiast wyrywać serce Śnieżce może porzucić dziewczynę w lesie, bo teoretycznie efekt będzie taki sam ale on uspokoi swoje sumienie, dając dziecku cień szansy na przeżycie.


Do dziś folklor Schwarzwaldu, oprócz bogato zdobionych zegarów z kukułką tudzież kobiecych strojów ludowych zwieńczonych mocowaną na głowie tacą z motkami czerwonej włóczki [ ;P ], kryje w sobie mnóstwo opowieści o wilkołakach, zjawach, upiorach czy czarownicach: zarówno złych, jak i dobrych [wiedźma von Dasenstein].
Zresztą spójrzcie sami: w takich górach, w takich lasach ukryć się mógł dosłownie każdy. Wędrując po nich niczego nie można być pewnym; widoczność bywa mocno ograniczona nawet za dnia a zasiedlony przez mnóstwo zwierząt las mami wielorakimi odgłosami, od których najodważniejszym zjeżyłby się włos na głowie.


Jeżeli byłeś zbiegiem, szaleńcem lub innego rodzaju typem aspołecznym, to na przestrzeni setek lat najskuteczniejsze schronienie mogłeś (lub mogłaś) znaleźć właśnie w takich miejscach. Zresztą w podobnych środowiskach psychopatów nie trzeba byłoby szukać wśród Obcych; przecież żyjące pośród puszczy społeczności byłe silnie izolowane, od świata zewnętrznego ale także od siebie nawzajem [im dawniejsze czasy mamy na myśli, tym powyższe stwierdzenie jest prawdziwsze]. Krzyżowanie się w obrębie małej grupy mogło na przestrzeni dziesiątek czy setek lat zaowocować najprzeróżniejszymi zniekształceniami kodu genetycznego - a na pewno maksymalnym udziwnieniem lokalnej obrzędowości. Przy jednoczesnym pieczołowitym zachowywaniu tradycji przodków potrafiło to dać całość jednocześnie oryginalną ale też będącą najprawdziwszym reliktem kultury: niczym mezozoiczna żywica, wiążąca na zawsze owady sprzed milionów lat, przechowującej ślady średniowiecznej lub renesansowej mentalności oraz obyczajów.

W górskiej puszczy jedyną skuteczną metodą utrzymania niewielkiej społeczności w całości było takie operowanie strachem, aby kierował się on przeciwko Obcym, osobom spoza grupy. Co jednak, kiedy niebezpieczeństwo pojawiło się wewnątrz naszej wsi, w osobie kogoś z nas? Co, jeśli ktoś z naszych sąsiadów okazał się, powiedzmy, pedofilem-mordercą, czyli typem pozbawiającym życia członków społeczności jeszcze przed osiągnięciem przez nich dojrzałości płciowej [a więc de facto uniemożliwiającym grupie dalszy bezpieczny rozwój]?
W takim wypadku można było zrobić tylko jedno: w majestacie prawa wyprowadzić takiego kogoś poza obręb wioski - symbolicznie usuwając go ze społeczności - a następnie zabić. Lecz co stanie się, kiedy z jakiegoś powodu (np. nagłej burzy i piorunów walących tuż obok miejsca kaźni) egzekucja nie dojdzie do skutku? ;>


No to wtedy mieszkańcy wioski mają przechlapane. :]
Wyrzutek będzie nachodził ją po zmroku, by ze zdwojoną siłą folgować swoim zbrodniczym chuciom. Zacznie też rozglądać się po okolicy i niejako "rozszerzać działalność" na pobliskie siedliska ludzkie. Na całą okolicę padnie blady strach. Bo kto wie, a nuż Potwór zdoła jakoś zgromadzić wokół siebie podobne ludzkie bestie? Lub znajdzie naśladowców..?

W takiej sytuacji należy zrobić wszystko, aby unieszkodliwić zagrożenie. Co pewnie w końcu udawało się osiągnąć; jeżeli nie zdeterminowanej ludności, to na pewno upływającemu czasowi. :) Kiedy lata mijają, stopniowo zaciera się pamięć o tym, że Potwór był kiedyś jednym z nas; wyrzucamy go z pamięci ale naszych potomków straszymy opowieścią o Bestii, porywającej małe dzieci, robiącej z nimi straszliwe, okrutne rzeczy a następnie zabijającej i - może nawet - zjadającej. Nie robimy tego z sadyzmu czy żeby obrzydzić naszym pociechom świat, o nie! Napominamy je. Chcemy, aby dożyły dorosłości wolne od wszelkich nienaturalnych [czyli takich, których "nie zesłał Bóg", jak np. choroba] zagrożeń i by w przyszłości same miały kogo ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Zanika więc pamięć o realnie istniejącej osobie, o Hansie czy Fritzu z sąsiedniej wioski, który dorósłszy okazał się bardzo złym człowiekiem. Z czasem zaciera się coraz bardziej, pozostawiając po sobie tylko swobodne, zapamiętane przypadkowo szczegóły, jak na przykład tyczkowata sylwetka złoczyńcy lub sposób jego działania: obserwacja z ukrycia za dnia oraz porwania nocą. W miarę upływu lat blednie pamięć o człowieku, pozostaje tylko - Potwór. Już nie chory psychicznie wyrzutek o zbrodniczych instynktach ale upiór; już nie  ślepym trafem ocalony z egzekucji ale demon, który odrodził się po śmierci, by dalej siać spustoszenie wśród żyjących. Pojawia się On: Der Grossmann, Wysoki Mężczyzna.

Jeden z najbardziej charakterystycznych przykładów szwarcwaldzkiego folkloru. Uratowany od zapomnienia przez dziewiętnastowiecznych emigrantów, którzy z modernizujących się Niemiec wyruszyli szukać szczęścia wśród bezkresnych lasów Ameryki Północnej. Tam leśny potwór - niezwykle wysoki i chudy, ciemno ubrany mężczyzna o łysej głowie pozbawionej twarzy (lub też jej poszczególnych elementów), czasem kilkuręki i/lub kilkunogi - nieoczekiwanie dostał drugie życie. Tak samo jak niegdyś w badeńskich lasach, tak teraz w Ameryce miał podglądać dzieci z ukrycia a następnie usiłować dopaść je, kiedy tylko zapuszczą się w las lub inne odludzie. Współcześnie pamięć o nim nadal pozostaje żywa, gdyż postać z lasów przeistoczyła się w bohatera miejskiej legendy z USA, zwanego The Slenderman, Smukłym Mężczyzną.


Czy mieliście kiedyś wrażenie, że jakaś historia zawładnęła Wami bez reszty? Że, choćbyście chcieli inaczej, nie potraficie się od niej wyzwolić? Że nie ważne jest, iż tło dzięki któremu w ogóle przypomnieliście sobie o danej opowieści, w ogóle do niej nie przystaje (lub tylko jednym kątem)?
Na mnie właśnie tak podziałała historia Grossmanna-Slendermana, wynikająca z poszukiwań tła dla Bois Noir marki Robert Piguet.

Początkowo miałam napisać o Czarnym Lesie - Schwarzwaldzie, krainie lesistych gór i legend, mateczniku baśni braci Grimm, współcześnie wykorzystującej swoją tożsamość jako skuteczny wabik na turystów. Miało być niezwyczajnie, może z lekkim dreszczykiem ale w ostatecznym rozrachunku przyjaźnie, bo przecież dokładnie takie są drzewne akordy Bois Noir: może i ciemne, gęste oraz nieprzebyte ale w istocie miękkie, kuszące ciepłem, rodzące żywe skojarzenia z baśnią o dobrym zakończeniu.
Niestety, podczas mojej podróży po niemieckim Czarnolesie, zauważyłam cień Grossmanna i przepadłam. Pojawiła się gwałtowna chęć, aby prześledzić losy legendy, zastanowić się nad jej genezą oraz zaczepieniem we współczesności.

Dlatego w tej chwili zastanawiam się, czy powyższy tekst w ogóle ma prawo uchodzić za refleksję osnutą na bazie Bois Noir? Czy może przerodzić się w opis zapachu?
Myślę, że tak. Na pewno warto spróbować, odkładając na bok owo dziwne stworzenie, zrodzone z życia i lęków izolowanych górskich społeczności Schwarzwaldu.
Skupmy się na samej krainie. :)


Czarny Las od Pigueta to pachnidło głębokie, o charakterze świetnie znanym wszystkim miłośnikom niszowych drzewnych kadzidlaków. Ślicznie rozgrywające najmroczniejsze, stężone akordy drewna sandałowego oraz tłustą ciemną słodycz gwajaku, otoczone przez wirujące dymy palonych żywic.
Wyobraźcie sobie, proszę, znacznie mniej silne Black Afgano od Nasomatto czy Black Cube marki Ramon Molvizar o bardziej rozmytych krawędziach a będziecie bardzo blisko prawdy o Bois Noir. :D Spróbujcie poczuć, jak do tej mglistej, miękkiej kadzidlanej drzewności, do tej wonnej chmury osiadającej na ciepłej paczulowej ziemi dołącza lepka, niejadalna słodycz gwajakowo-benzoesowa i jak całość powoli nurza się w nieinwazyjnym choć lekko "brudnym" piżmie, przywodzącym na myśl naelektryzowaną sierść dzikiego zwierzęcia; jak harmonijnie łączy się ona z przemożnym sandałowcem w otoczeniu kadzidła i jak uzupełnia element słodyczy, stając się pomostem pomiędzy tymi dwoma aspektami mieszaniny.
Wyobraźcie sobie labdanum. Złociste, bursztynowe, cielesne ale też fantazyjnie wyrzeźbione czystkowe opary, dodające do całości czegoś miękkiego oraz subtelnego, cielesnego na sposób kobiecy.

Wyobraźcie sobie wreszcie, iż całość zlewa się w końcu w jednolitą całość i  cała ta ciepła, cielesno-drzewna, słodkawo-sandałowcowa mgła - wbrew prawom natury - zamiast osiąść ostatecznie na samej glebie, unosi się do góry i pozwala rozrzedzić coraz to nowym warstwom powietrza, ostatecznie znikając gdzieś w stratosferze.

W takim lesie nie demoniczny dryblas żyje ale dobre elfy lub wróżki. :) Tutaj każda baśń wydaje się prawdopodobna i każde marzenie ma szansę się spełnić, nawet najbardziej skryte. :)

Lorieno, dziękuję! :*


Rok produkcji i nos: 2012, Aurelien Guichard

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne, o projekcji początkowo całkiem sporej i dosyć agresywnej z czasem - w miarę wysładzania mieszanki - redukującej ślad do gęstej, przyskórnej aury.
Na wszystkie okazje, dla każdego; a szczególnie dla miłośników ciemnego, kadzidlanego sandałowca w słodkawej oprawie. :)

Trwałość: w granicach siedmiu-ośmiu godzin wyczuwalnej emanacji i dalszych parę tuż przy skórze.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: drewno cedrowe, drewno gwajakowe
Nuta serca: drewno sandałowe, paczuli
Nuta bazy: labdanum, piżmo, akordy żywiczne
___
Dziś noszę Black marki Puredistance.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickr.com/photos/cyanopolis/3297526646/
2. http://www.flickr.com/photos/84609865@N00/5701295320/
3. http://theslenderman.wikia.com/wiki/Der_Gro%C3%9Fmann
4. http://slenderman.wikidot.com/slender-man
5. http://piupie.deviantart.com/art/Slander-legend-319828875
6. http://neverknownfacts.com/enchantingforests/f3/

wtorek, 11 marca 2014

Przypowieść o dorastaniu... zapachu


Gdzieś w tym wszystkim jestem ja. Dziecko dziesięcio- może kilkunastoletnie. Dziewczyna mozolnie budująca swoją kobiecość z feminizmu, katolicyzmu oraz fascynacji Orientem.
Zawieszona między Wschodem z Zachodem, między wyrafinowaną prostotą kuchni francuskiej, przez polskie pierogi ruskie [nazwanymi tak, co wie dziś mało kto, na cześć nie Rosji ale Rusi Czerwonej, czyli obecnej Ukrainy], egipski falafel, indyjskiego kurczaka tandoori aż po zawiłości kuchni tajskiej czy wietnamskiej. Od skandynawskiego luzu (żeby nie powiedzieć "niechlujności") w codziennym noszeniu się, przez francuski luźny szyk, wschodnioeuropejskie "bez makijażu i szpilek na nogach śmieci nie wyrzucę!" aż po zafascynowanie orientalizującą zamaszystością szat czarnych lub wielobarwnych.


Gdzieś pomiędzy spiżowymi tradycjami ziemiańskimi, nobliwie-mieszczańskimi oraz chłopskimi, w otoczeniu opowieści o dawno minionych czasach i kresowym raju utraconym moich przodków uczyłam się siebie jako przedstawicielki drugiego pokolenia Dolnoślązaków, dojrzewającej i finansowanej dzięki rolnictwu oraz branży usługowej. Eksperymenty z własną tożsamością - nieraz kompletnie szalone - a także różne perypetie życiowe kształtowały mnie powoli ale konsekwentnie, czyniąc wybuchową mieszanką sporej ilości przeciwstawnych cech.
Oto wiedźma: trzeźwo myśląca ale zapalczywa, istota o słomianym zapale i żelaznej woli, zmienna jak stereotypowa kobieta ale też uparta i potrafiąca zdobyć to, na czym jej zależy. I tylko jej. O kruchej psychice stworzonej z najtwardszego istniejącego materiału. Roztrzepana i przewidująca cudze działanie na kilka ruchów do przodu. Mądra ale głupia. Gruba ale chuda. Zła ale dobra. Dobra, chociaż zła. ;]
Lubię myśleć o sobie jak o plastycznym materiale, z którego mogę ulepić, co tylko zechcę i kiedy uznam to za stosowne. Zaś dostęp do "materiału twórczego" własnej osoby posiadam tylko ja, czego od lat pilnie strzegę [kiedy ktoś wywiera na mnie wpływ dzieje się tak tylko dlatego, że świadomie wyraziłam na to zgodę, dopuszczając tego kogoś tak blisko siebie].


Tworzę siebie dokładnie tak, jak anonimowy perfumiarz marki Rasasi skleja swoje pachnidła: ujawniając tylko pewną część składników, dobierając je - w tym ich jakość - wyłącznie dzięki własnemu widzimisię niczym najbardziej swobodni twórcy niszowi, zlewając w całość pokomplikowaną, pozornie chaotyczną ale przecież skończenie piękną oraz przemyślaną. Odważnie i bez zahamowań, aczkolwiek nie w całkowitym oderwaniu od ogólnie przyjętych zasad. Wplatając w olejową strukturę pachnidła duszę i osobowość, łączące pozorne przeciwieństwa w idealną jedność z typowo wschodnim kunsztem oraz doświadczeniem.


Opisałam tę historię aby uświadomić Wam, dlaczego podczas wczorajszego testu Bent Al Ezz Hanah wspomnianej marki dosłownie ugięły się pode mną nogi. Skąd wziął się blask w moich oczach i uśmiech na twarzy, dlaczego moje wspomnienia nagle, acz po raz kolejny w ciągu ostatniego tygodnia, poszybowały prosto do czasów gdy przepoczwarzałam się w kobietę. Wspomnienia uderzyły we mnie z siłą... ekhm... no, z siłą wodospadu uderzyły. ;P
Żywe, odwołujące się do chyba wszystkich zmysłów, bardzo intymne. Dlatego pozwólcie, że nie ujawnię wszystkiego, sporą cześć własnej przeszłości zachowując dla siebie. Wam oddaję niniejszy to, co z niej najbardziej charakterystyczne: kilka obrazów, urwanych myśli, płynących przez świat w oparach Bent Al Ezz Hanah.


Pojawia się zatem chwila gdzieś pomiędzy późną wiosną a wczesnym latem, kiedy jako dziecko dryfowałam pomiędzy kulturami, jednocześnie ucząc się pływać w zaskakująco chłodnych wodach oceanu. ;) Pojawia się zapach magnolii oraz lilii, we wspomnieniach lekki i czarowny niczym otwarcie omawianej mieszanki, z czasem przechodzący w ciężką, lekko słoną woń jaśminu o ambrowatym tle.
Pamiętam gęstość gorącego powietrza, przeplataną ostrym chłodem nocy. Widzę bitego psa i pamiętam złość na oprawcę oraz moich własnych Rodziców, którzy stanowczo zabronili mi wówczas interweniować [dziś rozumiem, dlaczego].
Pamiętam baśnie oraz mity z całego świata, najpierw czytane mnie a później przeze mnie: samej sobie a także pewnej małej istocie rodzaju ludzkiego, która raptem pojawiła się w moim życiu. :D Pamiętam smak wina, jakże nietypowy dla małego dziecka, i łakomstwo nań, rychło zresztą pokarane przez dziecięcy jeszcze organizm; i wymieszany z rozbawieniem gniew Rodziców, gdy się o wszystkim dowiedzieli.


Wspomnienia atakują mnie gęstą ławicą, oplatają wonną siecią; złocą się i migoczą niczym aksamitny, rzadki klejnot Bent Al Ezz Hanah, niespotykanie dziwny oraz piękny choć przecież całkowicie naturalny; jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi. ;) Czemu? Gdyż pachnidło przywodzi mi na myśl nadnaturalnych rozmiarów czarną perłę, zbyt niewiarygodną aby była prawdziwa. :)
Gęste i zmysłowe ale jednocześnie nieprzytłaczające ciężarem, okazuje się przyjemnym towarzyszem dnia. Układa się na ciele miękko, prędko ujawniając, że do zaoferowania ma nam nie tylko deklarowane w spisie nut bergamotkę oraz jaśmin. :) Na przykład jeszcze róże, skądinąd również wyrastające prosto z mich wspomnień.


Gęste i ciemne, dojrzałe mięsiste pąki kwiatów każą mi pomyśleć o naturalnym olejku, bez którego moja nastoletniość straciłaby sporo magii. Natomiast poprzedzające go lekkie, skropione rosą niewielkie różane główki przenoszą mnie do pewnej wypełnionej światłem i cieniem starej drewnianej altany, porośniętej kwitnącą właśnie, pnącą odmianą kwiatu. Z przyjemnością patrzę, jak różane molekuły łączą się najpierw z aksamitną gładkością bergamotki (zdecydowanie nie owocowej) a potem wraz z jaśminem i ambrą tworzą skomplikowaną, szlachetnie upojną mieszaninę. Natomiast po kilku godzinach, kiedy pachnidło zestala się i krystalizując wtapia w orientalną poświatę, zjawia się drewno sandałowe...


Trudno o bardziej dosłowny Orient, jednak w zestawieniu z różą, jaśminem oraz akordem ambrowym, tym razem tworzy ono mieszankę tyleż bezpieczną, co magiczną. Jednocześnie przewidywalną, pozwalającą odetchnąć spokojnie wszystkim osobom przyzwyczajonym do europejskich interpretacji wymienianych składników ale jednocześnie zestawionych w całość piorunującą. Piękną, prostą, wdzięczną; przejrzystą jak niebo nad Sumatrą i głęboką niczym wody Bajkału. :D
Sandałowiec wnosi do kompozycji ciężar, drzewnego ducha a także sporo dymu, pochodzącego ze spalania zarówno wonnych drzazg, jak i bliżej nieokreślonych żywic. Pachnidło płoży się ponad ludzką skórą, z racji upływu zbyt dużego czasu od aplikacji niezdolne już opanować całego pomieszczenia, niemniej wciąż intensywne. Do tego wcale nie przeszkadza mi świadomość, że w Hanah towarzyszy mi syntetyczny ekwiwalent cennego sandałowca z Mysore, najpiękniejszego ze wszystkich... :)
Pewnie przez piżmo.


Ono pojawia się na samym końcu, kiedy kwiaty zlewają się w jednorodną całość i wraz z ambrą zmieniają powoli w słonawe, kruche kryształki, oplecione pojedynczymi smużkami wonnego dymu oraz ułożone wśród lekko pikantnych cząstek egzotycznego drewna (do sandałowca dołączył też palisander - a może tylko wyewoluował z róży...?). Ciemne i niezbyt silne, ciepłe, ujawniające swoją obecność jakby mimochodem i przez to niezwykle naturalne. Sprawiające wrażenie, jakby wśród bohaterów Bent Al Ezz Hanah trwało już od bardzo dawna, może nawet od początku?, co wydaje się tym bardziej prawdopodobne, im dłużej o tym rozmyślam. :) Stanowcze choć pełne łagodności, cokolwiek senne lub rozmarzone, błogie. Zjednoczone z pozostałymi składnikami. Układające resztę mieszanki do snu ale też samemu przez nią usypiane.

Spokojne o przyszłe życie pachnidła jako całości. Pewne, że jeszcze nie raz przyjdzie im pochwalić się całą opisaną złożonością, oczarowywać ludzi własną niepowtarzalną magią.
Cieszę się, że miałam okazję jej doświadczyć.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: pachnidło, o którym bardzo trudno powiedzieć, czy bardziej nadaje się dla kobiet, czy dla mężczyzn. Dzięki czemu idealnie spełnia warunki stawiane przed nim przez klientów z Bliskiego Wschodu: najważniejsza jest sama woń a nie doczepiana doń na siłę etykietka. :)
Charakteryzuje się znaczną mocą, najpierw jako odważna, silnie projektująca pachnąca chmura cząsteczek, tworząca za uperfumowaną osoba olbrzymi ślad a potem jako gęsta, nieprzenikniona aura, bliższa skórze ale nieschodząca z niej przez wiele, wiele godzin.
Będzie pasować do takich okazji, przy których zwykliście używać gęstych orientalnych pachnideł. :D [Salomonowa porada, co nie? ;) ]

Trwałość: przeszło dwunastogodzinna ale to nic niezwykłego jak na perfumy w olejku.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka (róża?)
Nuta serca: jaśmin (róża i ambra?)
Nuta bazy: drewno sandałowe, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/312578030357406406/
2. http://jurnaldecalatorii.net/2012/01/10/renasterea-unei-legende/picture/
3. http://my-ear-trumpet.tumblr.com/post/32337926638/charles-landelle-judith-1887
4. http://andthenmyheartsmiled.blogspot.com/2012/02/illustrious-illustrator-edmund-dulac-15.html
5. http://www.pinterest.com/pin/323977766916232344/
6. http://www.businesstraveller.asia/asia-pacific/news/the-mandarin-cake-shop-to-open-a-pop-upa-store
7. http://www.flickr.com/photos/mohphotography/4550449253/in/photostream
8. http://the-unknown-friend.tumblr.com/post/17214075114/illustratration-by-rene-bull-for-rubaiyat-of-omar

wtorek, 4 marca 2014

Ostatkowy bal na sto par


Dziś chciałbym napisać o zapachu dla mnie wyjątkowym, pierwszym, dzięki któremu przemogłam niegdysiejszą silną niechęć do perfum piżmowych. Takim, który balowanie ma już w samej nazwie; zresztą wybór właśnie tego pachnidła na kończący karnawałową serię, ostatkowy wpis nie był z mojej strony przypadkiem: radosnego szaleństwa można w nich znaleźć całkiem sporo. :)



Do dzieła więc!
W tak szaloną imprezę nie sposób rzucić się inaczej, niż  całą sobą, od razu na głowę. ;)



A czy w ogóle wspomniałam, co właściwie świętujemy, gdzie dokładnie nas zaproszono? Pewnie nie ale to z zaaferowania, więc mam nadzieję, że nie weźmiecie mi tego za złe. :D
Otóż dziś przyszło mi pochylić się nad Bal Musqué marki Nez à Nez. Balem, o którym po samym tytule trudno powiedzieć, czy jest maskowy czy raczej piżmowy. ;) Lecz cóż to za różnica? Kto będzie zawracać sobie głowę nomenklaturą, kiedy dookoła dzieją się takie rzeczy! ;D

Na sam początek, na dzień dobry jak obuchem w głowę obrywamy pokręconą, nierzeczywistą słodyczą zatykających nozdrza benzoesowych, karmelowo-lukrecjowych ciągutek, podanych w towarzystwie kandyzowanych wiśni, które niewytłumaczalnym trafem zachowały przyrodzoną kwasotę. W czym może nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie towarzyszący im akord świeżej skórzanej galanterii oraz podążająca za nim krok w krok balsamiczna gorycz o właściwościach inhalacyjnych. Całość zaś obsypano niezbyt słodkim waniliowym pudrem.

Proszę Państwa, co tu się wyprawia! To nie do wiary!


Uczestnicy Balu zaczynają pokazywać pazurki, dzięki czemu szybko pojmuję, że dezorientująca kakofonia z otwarcia była w istocie wstępem do niezwykłej, finezyjnej choreografii. Tu nie ma miejsca na przypadek.
Mija kilka minut a słodycz zaczyna schnąć, jednocześnie rozmywając się w akordach przypraw, wśród których prym wiodą eugenolowy goździk oraz cynamon [takoż eugenolowy ;) ] blisko spokrewniony z Musc Ravageur, zaś skóra i balsam tolutański tworzą wokół korzenno-słodkiego (z czasem coraz miej słodkiego) serca mieszanki naprawdę dużo przestrzeni.
W tym momencie  aż chce się oddychać Bal Musqué, delektować przyprawowo-balsamicznym tańcem składników. :) Jednak to nie wszystko.
Nadchodzi bowiem czas na piżmo.


To właśnie ono zajmuje całą przestrzeń, tak pięknie zorganizowaną przez przyprawy ze skórą i balsamem. Wyłania się jakby mimochodem, z samego centrum olfaktorycznego wiru, zręcznie lawirując między rudobrunatnymi pyłkami sproszkowanych przypraw, odbijając się od skóry jak od trampoliny i wpadając prosto w ramiona ciemnej i nieco oleistej, jednocześnie paliwowej lecz także słodkawej balsamicznej partnerki do tańca. ;) Lecz cóż to jest za piżmo!

Żywe i zmienne, początkowo zwierzęce, ciepło-sierściowe by po chwili wpaść w tony przyjemnie odświeżającego zmysł powonienia mydła marsylskiego a następnie wraz z cynamonem i słodyczą udawać rodzonego brata wspomnianego już Musc Ravageur. :) A chwilę później ponownie śmignąć ku klimatom mydlano-zwierzęcym z delikatną, ledwie wyczuwaną sugestią nafty w dalekim tle.
Ono wie, że rządzi całą salą balową choć przecież nie pełni żadnej zaszczytnej funkcji. Nie jest ani gościem honorowym, ani tym bardziej gospodarzem całej imprezy ale tylko - tylko i aż - duszą towarzystwa. Naturalną, szczerą i nieskrępowaną; zaopatrzoną w szampański humor oraz dar zjednywania sobie ludzkich serc. :) Cała reszta składników łatwo dopasowuje się właśnie do niego, bez cienia pretensji.
Nawet, kiedy rzeczone odchodzi.


Zanika wraz z całą resztą składników, dokonując przy okazji jeszcze jednej wolty. Oto pojawia się sypki, odrobinę senny biały puder, bez pośpiechu pokrywający, jednolitą już, korzenno-balsamiczno-zamszowo [benzoes!]-waniliową pastę niczym drobniuteńki, ciepły śnieg. Redukujący samego siebie z chłodu suchych mydlanych wiórów oraz ciepła czystej kociej sierści, po raz kolejny budzący skojarzenie z miękkim światłocieniem cynamonowo-piżmowego duetu ze wspomnianego już kilkukrotnie słynnego pachnidła spod ręki Maurice'a Roucela. Będąc wariacją na jego temat - a może raczej twórczym przeinaczeniem, reinterpretacją w stylu karnawałowego odwrócenia porządku świata? Trudno orzec.
I prawdę mówiąc - nie warto.

Po co, skoro możemy z rozrzewnieniem obserwować stopniowe zanikanie Bal Musqué, rozmywanie się balowego szaleństwa perfumowej formuły w mlecznej bieli mglistego poranka? Czuć zamiast myśleć.
Zresztą w środowe przedpołudnie szalejący balowicze sprzed stu lat akurat z jasnym myśleniem mogli mieć niejaki kłopot. ;)


Rok produkcji i nos: ??, Karine Chevallier

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o dosyć nietypowym przebiegu, do przetestowania w pierwszej kolejności przez ceniących piżmo i łagodny Orient indywidualistów, dla których może okazać się wonią bardzo "ludziową". :) Przynajmniej ja tak mam. ;P
Reszcie powiem tylko, że wspomniana w tekście przestrzenność pachnidła odznacza się jako żywa, pulsująca i całkiem spora aura. Na typowy ślad jednak nie mamy co liczyć. Projekcja więcej, niż zadowalająca.
Do wykorzystania podczas okazji nieformalnych lub Bardzo Oficjalnych - lub jakich tylko zapragniecie. :D

Trwałość: od pięciu-sześciu do trochę ponad ośmiu godzin (to drugie latem)

Grupa olfaktoryczna: piżmowo-przyprawowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, bergamotka, lukrecja
Nuta serca: ylang-ylang, róża, magnolia [O.o ?? kwiatów jako takich nie czuję tu w ogóle], wiśnia, cynamon
Nuta bazy: wanilia, benzoes, skóra, balsam tolutański, piżmo
___
Dziś Lalibela od Memo.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.labaulebeach.com/le-theatre-fait-son-bal-masque-pour-le-reveillon/
2. http://largesizepaintings.blogspot.com/2013/04/charles-hermans-bal-masque.html
3. http://masqueradeball.org/masquerade-ball/
4. http://www.elseptimoarte.net/peliculas/imagenes/the-raven-4383.html
5. http://johncavacas.com/blog/2012/03/27/venice-carnival-2012-9-behind-the-scenes/