poniedziałek, 30 marca 2015

Piknik pod jabłonią

Kurczę, zaczynam się o siebie niepokoić. Wiecie może, o jaki zestaw badań poprosić lekarkę rodzinną, żeby wykluczyć ewentualność nieodwracalnego zwyrodnienia gustu perfumowego? ;P
Bo to nie może być tak, żeby kolejny wpis na łamach Pracowni alchemicznej dotyczył jeszcze jednych perfum ładnych, lekkich i przyjemnych. Po prostu nie może! ^^

No ale tak właśnie się dzieje; przynajmniej w tej chwili jakoś łatwiej nosi mi się [nosi misię, noszą misie ;) ] akurat takie pachnidła, nad którymi nie trzeba specjalnie dumać, które nie wymagają specjalnej uwagi a więc pozwalają mi poświęcać maksimum swojego czasu zupełnie innym czynnościom. Czyli mój nos dostosowuje się do warunków zewnętrznych, taki jest ewolucyjnie zaawansowany! ;D

Zatem przestaję już boczyć się na siebie czy tłumaczyć bez sensu i przystępuję do krótkiego opisu czegoś pełnego pogody, nadziei i słońca. Oraz jabłek i drzewnych wiórów. ;)


Woody Blank marki Arabian Oud z całą pewnością nie pachnie arabsko; nie w tym najbardziej podstawowym, utartym rozumieniu. Tutaj pierwsze skrzypce grają miękkie, nieco kremowe kwiaty oraz soczyste i słodkie, chrupkie owoce. Jabłuszko czy gruszka? Pewnie jedno i drugie.
A obok nich mięciutka, ledwie zarysowana herbaciana róża, dosłownie odrobinka irysowego masła, wodnista lekkość magnolii oraz mieszanka bliżej niezidentyfikowanych białych kwiatów (prawdopodobnie wyhodowanych w laboratorium i zredukowanych do samego zapachu). To wszystko oświetlają promienie słoneczne z grzecznych, trzymających się tła cytrusów a owiewa rozgrzany ale rześki, lekko ozoniczny wiatr.

Dopiero później Woody Blank krzepnie i zestala się na ludzkiej skórze. Wówczas z kwiatów wyparowuje wcześniejsza wodna lekkość, do owoców dołącza akcent czegoś bardziej mięsistego i jagodowego (chodzi o cały gatunek, nie tylko o ciemne i pyszne leśne kuleczki) a na dokładkę okazuje się, że wszystkie te nuty ułożono na pokrytych pyłem z heblowania aromatycznych deskach. Trochę cedru, odrobinka hinoki, coś brzozowego oraz... kilka akordów jakby balsamicznej, nasączonej dojrzewającym alkoholem starej dębiny. Jaki niezwykły, nieoczekiwany ciemniejszy akcent!
Jednak na niego wypada poczekać aż do najgłębszych zakamarków bazy, kiedy najlżejsze molekuły dawno się ulotniły, zaś słońce wpadło na pomysł, aby po raz kolejny schować się za horyzont. :) Wtedy Woody Blank robi się miękkie, słodko-przytulne; delikatne ale całkowicie pozbawione banału. Aż chce się je nosić!


Rok produkcji i nos: jak często bywa w przypadku arabskich pachnideł z tej półki cenowej, akurat te parametry najwyraźniej obłożono klątwą i utajniono na jakieś osiemdziesiąt cztery pokolenia.. ;)

Przeznaczenie: podobno uniseks, co zresztą nikogo nie powinno dziwić; ostatecznie nie od dziś wiadomo, że dla osób pochodzących z Bliskiego Wschodu [skrót myślowy] target perfum to znacznie częściej nieśmiała sugestia niż precyzyjna wytyczna. Jak kodeks drogowy dla Włochów z południa buta. ;P Lecz to dobrze, do takiego właśnie ideału powinniśmy śmiało dążyć [mam na myśli dowolność w wyborze perfum, nie ignorowanie zasad ruchu drogowego ;) ].
Jeśli chodzi o resztę cech Woody Blank, to jest to zapach delikatny, nie narzucający się i skromny. Chociaż w żadnym wypadku nieśmiały: roztacza jasną, delikatnie wibrującą aurę w odległości dosłownie paru centymetrów od ludzkiej skóry a z czasem dosłownie się z nią zlewa.
Będzie zatem pasować do wszystkich okazji co bardziej oficjalnych ale równie dobrze sprawdzi się podczas choroby i do snu.

Trwałość: około trzech-czterech godzin wyraźnego trwania i maksymalnie drugie tyle zamierania; a więc typowy krótkodystansowiec.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa (oraz drzewna)

Skład:

zielone jabłko, owoce jagodowe, pomarańcza, (tangerynka), białe kwiaty, róża, liście fiołka, kwiat gruszy, drewno brzozowe (oraz inne akordy drzewne), piżmo
___
Dziś noszę Patchouli Nosy Be marki Perris Monte Carlo.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://blog.hwtm.com/2014/02/homemade-apple-of-my-eye-bridal-shower/ [Autorka: Adriana Laura]

czwartek, 26 marca 2015

Białe piżma i kwiaty, czyli co czuję na wiosennym haju



A u mnie dalej wiosenny endorfinowy haj. :) Po porannym deszczu i południowej pochmurności niebo się rozchmurzyło, temperatura skoczyła do góry, ptaki się rozśpiewały, wiatr przywiewał do domu rozkoszne aromaty wiosny słowem - było jak w raju. ;] I choć to bardzo ale to bardzo nie po wiedźmowemu, pozwólcie, że dziś kolejny raz zajmę się klimatem delikatnej pastelowej kwiecistości.

Zatem jeżeli lubicie delikatne pastelowe barwy, miękkie wonie kwiatowe, spektrum białych piżm oraz krótkie opinie o perfumach, zapraszam na dwie maleńkie refleksje odnośnie pary miękkich, wiosennych, kobiecych i jasnych zapachów marki Illuminum...


Pierwsze z pachnideł, Cashmere Musk, rozpoczyna się wonią mlecznobiałych soków, tryskających ze świeżo ściętej, seledynowej łodyżki młodego kwiatu, pięknie uzupełnioną kokosowo-egzotycznym aromatem gardenii. Dopiero na nich zaczyna układać się słodkawe, miękkie światło i coś, co zwykliśmy kojarzyć z wiosennymi ogrodami pod naszą szerokością geograficzną: trochę narcyzów, trochę szafirków, dołownie odrobina fiołków oraz nieco więcej cudownych hiacyntów. Uważajcie jedna, ewentualni napaleni miłośnicy nieodżałowanego Fidji marki Guy Laroche: "nieco więcej" w żadnym wypadku nie znaczy tyle, co "dużo". ;) Ot, wystarczająco aby móc rozpoznać zapach.
Obrazu Cashmere Musk dopełniają jasne, transparentne drzewne wióry a także, gęstniejące z czasem, abstrakcyjne, nieco papierowe pyłkowe opady. ;)

Całość okazuje się niezwykle delikatna (co nie dziwi) a przy chłodniejszym podmuchu wiatru wręcz wzorcowo płocha (co nie dziwi również). [Na marginesie: czy istnieje jakiś wzorzec płochości? Dafne, zamieniona w wawrzyn...? Chyba nie, przecież ona przede wszystkim broniła się przed gwałtem. Sama już nie wiem; najwyraźniej wiosenny haj trwa w najlepsze :D ]. Na szczęście jednak nie są to perfumy, które mają wzbudzać w odbiorcach silne emocje, z zachwytem włącznie. Mają być zwyczajnie ładne, tylko i aż.
No to są. :)


Dokładnie to samo można by zresztą powiedzieć o drugim z moich dzisiejszych bohaterów, noszącym wdzięczne imię Rajamusk. Takie to ładne, delikatne perfumy, jednocześnie skupione bardziej na sobie niż na otoczeniu oraz dosyć bojaźliwe, trzymające się blisko ciała. Niczym nie epatują, ponieważ nie muszą.

Poza tym, kiedy tylko z mojej skóry uleciały akordy otwarcia, zaskakująco gładkie, cytrusowe i odświeżające, zrozumiałam, iż ten radża po prostu musiał w niedalekiej przeszłości mieć jakiegoś japońskiego przodka. ;) Ledwie zdążyłam oswoić się z zapachem mandarynki i bergamotki, wspomaganych przez dystyngowaną lawendę i nuty białokwiatowo-fiołkowe, na mojej skórze pojawiły się kwitnące drzewa wiśniowe. I jabłonie, i śliwy... Najwięcej jednak zauważyłam pasteloworóżowych, wiśniowych płatków.
Później pojawia się ich coraz więcej, powoli zajmują cały krajobraz, wspomagane przez leciutko pudrowe ale niesłodkie białe piżmo. Trzeba czasu, aby w Rajamusk pojawił się kolejny akcent: to ciepłe, ziemisto-czekoladowe paczuli, przypominające dyskretnie, że indyjski książę indyjskim księciem jest i pozostanie; nawet, jeżeli jego babka ze strony matki była Japonką. ;)

Kiedy natomiast wspomnę, że w najgłębszej bazie pachnidła nie bez zdumienia odkrywam snujący się po XVI dzielnicy Paryża kawowy powidok, zestawiony w całość z powracającą lawendą, paczuli oraz piżmowym pyłkiem, wtedy obraz kosmopolitycznego multi-kulti robi się pełny. :) Nasz indyjski książę o japońskich korzeniach na co dzień mieszka w Paryżu.
Ostatecznie kto bogatemu zabroni? ;)


Cashmere Musk

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: zapach skierowany do przedstawicieli wszystkich możliwych płci, choć Polacy w swojej olfaktorycznej zachowawczości z pewnością postawiliby go po kobiecej stronie sieciowych perfumerii. ;] Co prawda muszę przyznać, że nie sprawdzałam, jak mieszanka zachowuje się na skórze mężczyzny.
Jak pisałam wyżej, jest bliska ciału i spokojna, bardzo dyskretna więc idealnie nada się na wszelkie okazje oficjalne, podczas których chcielibyśmy zachować perfumową powściągliwość.

Trwałość: na moje skórze niezachwycająca, bo najwyżej trzy-, czterogodzinna; co jednak przy równie ulotnych składnikach nie powinno szczególnie dziwić

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: kokos, akord świeżej zieleni
Nuta serca: hiacynt
Nuta bazy: akord ambrowy, kaszmeran, białe piżmo


Rajamusk

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: również uniseks i również bardzo niedosłowny w takiej właśnie specyfikacji. Tak samo jak poprzednik delikatny, niedosłowny i ulotny ale jednocześnie znacznie cieplejszy i głębiej wżynający się w atomy ludzkiego naskórka. ;)
W każdym razie nada się na wszystkie okazje, do których zechcemy ów twór dopasować. :D Jego orientalizujący sznyt sugeruje stosowanie w nieco chłodniejsze dni wiosny i lata, ja jednak proponuję poeksperymentować z Rajamusk na słoneczku i przy ponad dwudziestu, dwudziestu pięciu stopniach Celsjusza; wtedy paczuli i kawa zachowują się odważniej, raz po raz usiłując nawet wydostać się na pierwszy plan. Więc wyobraźcie sobie: zmieszane aromaty cappuccino i espresso przenikają się z czekoladowo-korzennym, orientalnym paczuli a gdzieś tuż za nimi kwitną drzewa owocowe. ;) Bajka! Czegoś takiego nie doświadczycie nawet przy umiarkowanym chłodzie.

Trwałość: od czterech do ponad sześciu godzin spokojnej, bliskiej ciału emanacji.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: kwiat gruszy, czerwona porzeczka, (mandarynka, bergamotka)
Nuta serca: konwalia, fiołek
Nuta bazy: białe piżmo, paczuli
___
Dziś nie noszę żadnych perfum.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://ouiouiouistudio.blogspot.fr/2014/03/hello-spring-inspiration-deco.html [Autorstwo: OUI OUI OUI Studio]
2. https://www.etsy.com/listing/197797919/nature-photography-bluebell-wood?ref=shop_home_active_1 [Autorka: Georgianna Lane]
3. https://www.etsy.com/listing/181953456/paris-photograph-cherry-blossoms-in?ref=shop_home_active_6 [Autorka: Georgianna Lane]

wtorek, 24 marca 2015

Róże nieświętego Franciszka*

Nie znam człowieka ale założyłam że, podobnie jak większość ludzkości, Francis Kurkdjian do świętych zdecydowanie nie należy. Dla nas to jednak świetna wiadomość, bo gdyby był osobą nieskazitelną i bezgrzeszną - a więc też bez charakteru i emocji - to czy potrafiłby tworzyć tak piękne, poruszające dzieła? Przypuszczam, że wątpię. :)

Jednak wielkość i talent to jedno, natomiast moje osobiste preferencje to już zupełnie inna kwestia. Tak się bowiem składa, że swoich ulubieńców z autorskiej kolekcji pachnideł Kurkdjiana mogłabym policzyć na palcach jednej ręki: Absolue pour le SoirLumière Noire pour Homme, Oud a niedawno do grona wybrańców dołączyła jeszcze À la Rose. Kolejne Oudy Moody a także Amyris Femme również wspominam bardzo przyjemnie, jednak żadna z mieszanek nie zdołała mnie zachwycić; resztę natomiast potrafię "tylko" docenić.
W każdym razie zestawienie wiedźmich ulubieńców z asortymentu MFK zawiera w sobie aż dwa pachnidła różane i to właśnie nimi chciałabym się dzisiaj zająć. :)

Na początek świeżynka...


Tak pachnie wiosna! :D
Może niekoniecznie polska, ponieważ u nas na przełomie marca i kwietnia kwitnących na świeżym powietrzu róż raczej się nie uświadczy, jednak w À la Rose ukrywa się całe mnóstwo iście wiosennej lekkości, młodości, energii oraz delikatności. To pachnidło bezpretensjonalne i, wbrew reklamie marki, wcale nie aż tak bardzo różowe. ;)
Chyba, że różowość potraktujemy jako synonim różaności - wtedy owszem, omawiane perfumy różowe będą wściekle.Oświetlone intensywnym chociaż miękkim światłem cytrusów, później jaśniejące pięknem młodych, niedawno otwartych kwiatów, czerpiących soki z rozłożystego różanego krzewu a następnie stopniowo osuwające się w lekko konfiturowe akordy o lekko piwoniowym brzmieniu ale nigdy nie przekraczające progu deserowości. Przeszkadza im w tym gładki, jasny i delikatny cedr, otoczony molekułami białych piżm w wydaniu drzewno-pyłkowo-kwiatowym (trochę jak w uroczym Narciso Narciso Rodrigueza).

Bez ani jednego pudła! À la Rose zręcznie wymija rafy banału i przewidywalności w sposób udanie sugerujący jej obycie oraz klasę, jednocześnie cały czas pozostając pachnidłem pełnym wdzięku, prostoty i zwyczajnej "ludziowości".
Brzmi to strasznie wydumanie ale w gruncie rzeczy sprowadza się do prostego przekazu: ludzie, noście À la Rose! ;)


Natomiast drugi z opisywanych dziś gagatków, Lumière Noire pour Homme, mimo nazwy sugerującej raczej mało poetycki kontekst, dla mnie jest przede wszystkim różą gęstą i ciemną ale zdecydowanie marzycielską, niegroźną; tyle tylko, że kaprysem perfumiarza zmuszoną do współpracy z nietypowym olfaktorycznym otoczeniem. Bo też i co nieprzyjemnego może kryć się w widmie światła ciemnego, w ultrafiolecie pozostawiającym na ludzkiej skórze fluorescencyjnobłękitne ślady?

Wyobraźcie sobie zatem, że takie na właśnie światło - w mojej głowie pachnące trochę opiłkami metalu, trochę ludzkim potem a trochę roślinną goryczą - dociekliwy alchemik równomiernie nakłada gęsty, intensywny film z różanego olejku. :) A następnie obserwuje, jak poszczególne akordy łączą się ze sobą, nieoczekiwanie wygrywając przedziwne, światłocieniowe nuty. Po pewnym czasie nie sposób już ustalić, co w tym inteligentnym, bo dokładnie zaplanowanym i udanie zasugerowanym, galimatiasie jest różą, co gęstymi, burymi, rozgrzewającymi przyprawami, co poszarpaną, gorzką rysą piołunu a co ciepłym i ziemistym paczuli.

Lumière Noire pour Homme to kompozycja pełnymi garściami czerpiąca z tradycji wytrawnych, ciepłych ale niekoniecznie orientalnych woni różanych, której jednak naprawdę trudno zarzucić jakąkolwiek wtórność. I słusznie, ponieważ nie jest to mieszanina historyzująca ani nie nowoczesna, nie kanciasta ale i nie okrągła, nie glamourowa ale nie industrialna ani nie klasycznie elegancka, nie oficjalna ani nie swobodna... A może jednocześnie taka i taka? Zaczynam już gubić się we własnych rozmyślaniach. ;)
Na pewno zaś jest głęboka, zasycona, bardzo niedosłowna oraz przyjemna. Fascynująca. Wciągająca w ciebie jak... jak ciemne, pachnące różami, balsamiczne ruchome piaski. Coś takiego.

Konkludując: ludzie, noście À la Rose ale Lumière Noire pour Homme zostawcie mnie! ;D



À la Rose

Rok produkcji i nos: 2014,  Francis Kurkdjian
[Poza Japonią dostępna od roku 2015].

Przeznaczenie: perfumy stworzone dla kobiet; o projekcji, po której trudno spodziewać się wielokilometrowych śladów ale za to utrzymującej się bezpośrednio na ludzkiej skórze w sposób tak stabilny, że z czasem mieszanka zaczyna wręcz sprawiać wrażenie kruchej, krystalicznej skorupki (jak z cukru albo soli). W związku z czym kompozycja idealnie pasuje do wszystkich okazji formalnych, jakie tylko możecie sobie wyobrazić. :) Choć oczywiście przy nieformalnych sprawuje się równie przyjemnie.

Trwałość: słaby punkt [lub raczej moja skóra jak zwykle niezbyt przepada za delikatnymi woniami], ponieważ nie dłuższa, niż pięciogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

pomarańcza, bergamotka, fiołek, róża damasceńska, róża stulistna, magnolia, drewno cedrowe, piżmo


Lumière Noire pour Homme

Rok produkcji i nos: 2009, Francis Kurkdjian

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o mężczyznach ale, jak widać, świetnie układający się również na kobiecej skórze. :) Wyrazisty i głęboki, chociaż niezbyt agresywny; w początkowych fazach wiruje wokół ludzkiej sylwetki jako gęsta, zamaszysta aura, z czasem stopniowo cichnie i przybliża się do niej. Przez wiele godzin LMpH jest wyraźny najwyżej trzy centymetry ponad skórą, co czyni je perfumami idealnymi, ponieważ wyczuwalnymi przede wszystkim dla najbliższego otoczenia szczęśliwego użytkownika (bądź szczęśliwej użytkowniczki :) ).
Na dosłownie wszystkie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: w zależności od temperatury powietrza jakieś siedem do czternastu godzin wyraźnego życia oraz dalszych kilka stopniowego, cichutkiego zamierania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-przyprawowa (i aromatyczna)

Skład:

róża, kmin rzymski, cynamon, bylica, paczuli

___
Dziś noszę Ylang Ylang Nosy Be od Perris Monte Carlo.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą STĄD i przedstawiają maleńki wycinek cudowności, które w swojej Floret Flower Farm tworzą Amerykanie, Erin i Chris Benzakeinowie wraz z pracownikami. Jeśli chodzi o mnie, jestem oczarowana ich umiejętnościami! :) Florystycznymi ale i fotograficznymi, ponieważ autorem obu zdjęć jest właśnie Chris Benzakein.

* Niezbyt lotne nawiązanie do Kwiatków św. Franciszka, które wymyśliłam dziś podczas podróży niemal całkowicie pustym pociągiem i związanej z tym głupawki. ^^

wtorek, 17 marca 2015

Ukryta tożsamość?

Wiem, że tytuły moich wpisów ocierają się niekiedy o poetycki kicz ale tym razem pytanie widniejące u samej góry wpisu naprawdę jest adekwatne. :D Zupełnie niedawno z jednego z próbkowych pudeł wydobyłam bowiem perfumy, w których nazwie ukryto jedną sylabę.
I to wyjątkowo skutecznie.

Nie wiem, czy był to zabieg zamierzony ale na pewno ciekawie wpisuje się w schemat "typowego przedstawiciela orientalnej grupy olfaktorycznej". Tak się bowiem składa, że niejaki Black Intensitive Aoud marki Mancera w internecie niezwykle często funkcjonuje jako Black Intensive Aoud. ;)
Mylą się portale perfumowe (Fragrantica), mylą się forumowicze, blogerzy [również polscy ;P ] i vlogerzy, mylą się nawet szacowne, prestiżowe domy towarowe (Selfridges & Co.).

To ciekawe, jak łatwo przyszło nam [bo i mnie na samym początku, po otrzymaniu sampla] zignorować niejednoznaczność, kryjącą się za tytułową grą słów.


Bo skoro oud, to przecież arabskość a jeśli arabskość, to gęstość, zamaszystość i ogólnie pojęta killerowatość, prawda? ;)
No prawda. A jednocześnie nieprawda.

Ten Czarny Oud, który jednocześnie jest intensive oraz sensitive, Siłagodny, to z jednej strony faktycznie namalowany grubymi, tłustymi i zamaszystymi krechami lizolowy drzewny mocarz, otoczony przez morze przypraw z szafranem oraz chilli na czele, skumany z nieodłączną różą (tutaj syropową i suszoną w tych samych momentach) na ciemnej, drapiącej drzewnej bazie. Z drugiej natomiast zachwycający gładkim, mięsistym akordem owocowym, gdzie słodkie, słoneczne cytrusy z gracją ustępują ciepłej brzoskwinio-moreli (ani brzoskwini, ani moreli) a nad wszystkim czuwa lekko ulepowaty chociaż odrobinę cielesny dżem z jaśminu wielkolistnego.
Obie frakcje mieszanki występują tuż obok siebie, idealnie zgodne chociaż na zdrowy rozum powinniśmy oczekiwać raczej ostrych tarć i wiecznej kłótni każdego akordu z każdym. Zamiast nich otrzymujemy raczej rzecz bogatą, agresywną ale niewinną, miękką ale i pełną zdradzieckich pułapek czy nasączonych trucizną, lekko paliwowych drzazg cennego drewna; bardzo niejednoznaczną, dziwną.

Black Intensitive Aoud bezczelnie gra sobie na naszych utartych skojarzeniach, jednocześnie będąc im całkowicie wiernym. To dopiero jest neurotyk! ;)


Rok produkcji i nos: 2008, Pierre Mancera

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne o naprawdę niemałej mocy. Zostawia za sobą gęsty, zamaszysty ślad, lubi ocierać się o obce nosy. :) Pulsuje dookoła ludzkiej sylwetki, dosłownie wypełnia nasze otoczenie, ściele się za nami przez niemal cały okres swojego trwania, ograniczając projekcję dopiero w głębokiej bazie.
W związku z czym polecałabym BIA na okazje nieformalne oraz wieczorowe a także dni, w które zupełnie nie musimy przejmować się ewentualną migreną osób postronnych. ;)
Dla miłośników woni orientalnych na wszystkie pory roku, natomiast reszta przed ewentualnym zakupem mogłaby poeksperymentować trochę w rozmaitych okolicznościach przyrody. ;P

Trwałość: około dwunastu-szesnastu godzin wyraźnego, oczywistego życia oraz jeszcze parę zamierania. Na ubraniach zapach przetrwa niejedno pranie.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (i kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: goździki (przyprawa), brzoskwinia, chilli
Nuta serca: jaśmin, fiołek, różane rachatłukum, pyłek szafranowy
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, balsam gurjun [ma toto już polską nazwę zwyczajową czy trzeba dopiero wymyślać? ;) ], oud
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://elfslavewatdo.tumblr.com/post/29522517721

piątek, 13 marca 2015

Szkoła nad ziemią

W poszukiwaniu materiału do zrecenzowanie dziś po raz kolejny zajrzałam w swoje notatki. Po chwili kartkowania wiedziałam już, o czym napisać w ten chłodny, pochmurny i deszczowy marcowy wieczór.

Co powiecie o klasycznym ujeżdżaniu koni? ;)


Chociaż koń na fotografii ewidentnie nie próbuje wzbić się w powietrze - zatem zatytułowanie recenzji po niewłaściwej kategorii dresażu mogłoby wydać się błędne - to wygląda na takiego, który mógłby, gdyby tylko zechciał. ;) Podobnie zachowują się perfumy, wybrane przeze mnie na bohatera dzisiejszej recenzji.

Godolphin marki Parfums de Marly, który swoje imię otrzymał po legendarnym osiemnastowiecznym arabskim ogierze (jednym z trzech, od których wywodzą się konie pełnej krwi angielskiej ), to zapach ciężki, gęsty od nowocześnie ujętych nut orientalnych ale jednocześnie rwący się ku górze. Chcący wzlecieć w powietrze, gdyby tylko nie ta okrutna grawitacja. ;) No i gdyby nie własne, raczej ciężkie, geny.

Osnuty wokół nut ciemnej skóry oraz szafranu, dymny, gęsty, wytrawny a z czasem coraz cieplejszy, osuwający się w ambrowo-drzewno-różane rejestry przypomina mi wiele innych pachnideł. Z początku podejrzewałam go o konszachty z Boxeueses Lutensa, jednak mięsista fruktozowa słodycz z otwarcia kompozycji uleciała w rekordowym tempie. Później wytrawne tony ziół i coraz silniejszy, praktycznie nierozłączny przez cały czar trwania zapachu, tandem skóry z szafranem każą mi pomyśleć o pikantniejszym, bardziej kanciastym Black Saffron od Byredo. Jednak to też nie jest to. Ostatecznie pojawiający się najpóźniej wyraźny orientalny rys perfum sprowadza Godolphina w rejony zamieszkane wcześniej przez takie kompozycje, jak Tuscan Leather  z prywatnej kolekcji Toma Forda, Beloved Man od Amouage, La Yuqawam Homme marki Rasasi czy Aoud Leather od Montale.
Jak zatem widzicie, nie jest to mieszanka oryginalna.

Jednak cóż z tego, skoro taka piękna? Ot, jeszcze jedna urocza wariacja na upojny, skórzano-szafranowo-orientalny temat.
Ech, nie jestem ja odporna na podobne klimaty... :)


Rok produkcji i nos: 2010 albo 2012, Michele Saramito

Przeznaczenie: zapach dedykowany mężczyznom, jednak nie sądzę, by podobnie jak wszystkich wspomnianych wyżej pachnideł, nie mogły używać go z powodzeniem również kobiety. :) Pięknie układa się  na naszej skórze! Jak cudownie dymi, potem drapie i delikatnie wysładza się w bazie!
Za to bez różnicy płci nosiciela, Godolphin układa się na ludzkiej skórze w gęstych, nieco tłustych fałdach, przywodzących na myśl pociągnięcia farby na niektórych obrazach Turnera. Oznacza to, że na olbrzymi sillage nie mamy co liczyć - jest to raczej bliskosórny gagatek, dokazujący najwyżej do dziesięciu centymetrów ponad swoim żywym podłożem. ;)
Na wszystkie okazje, szczególnie w chłodniejsze dni.

Trwałość: od dziesięciu godzin zimą do ponad dwudziestu latem

Grupa olfaktoryczna: orientalno-skórzana (oraz aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: tymianek, szafran, cyprys, mate, akordy zielone oraz owocowe
Nuta serca: irys, róża, jaśmin
Nuta bazy: skóra, wanilia, wetyweria, drewno cedrowe, ambra, piżmo
___
Dziś u mnie Sunshine od Amouage.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://sk-pinehollow.blog.onet.pl/2010/09/16/devils-dance-og-fryzwystawy/

czwartek, 12 marca 2015

Czego nie widać zza zamkniętych drzwi


"Obyczajowo i światopoglądowo państwa arabskie tworzą pełne spektrum. Na jednym biegunie sytuuje się Liban - arabska ojczyzna imprezy. Francuzi wykroili ją w latach 40. z Bliskiego Wschodu z myślą, że to będzie »mała Francja« - bogata, chrześcijańska enklawa w bajecznym wprost miejscu między śródziemnomorskimi plażami a górskimi kurortami. Centrum Bejrutu należy do nowoczesnej arabskiej młodzieży. Żeby się zabawić, zjeżdżają tam wszyscy - od szejków z Zatoki Perskiej po biznesmenów z północnej Afryki. Są tam kluby nocne, o jakich nam w Europie się nie śniło: gejowskie, transowe, heavymetalowe, undergroundowe. Alkohol leje się strumieniami, zawsze kręci się jakiś diler z asortymentem od trawy po (...) kokainę. Prostytucja - damska i męska - jest na porządku dziennym.

Zaledwie kilka kilometrów od takich imprezowni mieszka biedota - Palestyńczycy w szałasach z blachy albo skromni szyici, zwolennicy Hezbollahu. Żyją inaczej i myślą inaczej - ich nie stać na 20 tys. dolarów czesnego, żeby studiować na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie. Zwesternizowana młodzież libańska nauczyła się wypierać widok konserwy niższego szczebla - mają z nią mniej do czynienia niż mieszkańcy Londynu czy Paryża, umieją skutecznie ją omijać, w żadnym calu nie należą do takiego świata.

Na drugim biegunie obyczajowości są państwa Zatoki, gdzie formalnie niby nic nie można, bo religia zabrania, lecz w prywatnym zaciszu, w gronie znajomych, można prawie wszystko. Gdzieś między Arabią Saudyjską a Libanem, choć bliżej tego drugiego, plasuje się Egipt. Nie widać, że można dużo, ale można - na tyle oczywiście, na ile pozwala status społeczny".
z wywiadu Gazety Wyborczej z politolożką, amerykanistka i arabistką, dr Patrycją Sasnal

Pomysł na to, z której strony "ugryźć" opisywane dzisiaj perfumy, przyszedł do mnie nagle, przy okazji refleksji nad pewnym fotoreportażem, skądinąd również z Wyborczej. ;) [Czasami zastanawiam się, po co mi to ichnie Piano z kolejnymi pudelkowo-faktowymi treściami ale potem trafiam na takie teksty, jak np. cytowany powyżej wywiad. ;) Szczerze zachęcam do zapoznania się z jego całością]. Po raz kolejny uderzyło mnie, jak bardzo nasze postrzeganie rzeczywistości - a do pewnego stopnia także światopogląd - zależy od pieniędzy. Jak bardzo rzutują one na takie szczegóły, jak choćby nasze prywatne podejście do tradycji.

Żeby nie szukać daleko: nie jest przecież tajemnicą, że najbardziej liberalne stanowisko wobec świętowania Bożego Narodzenia poza rodzinnym domem mają ci z nas, których zwyczajnie stać na zimowe wczasy w Tajlandii tudzież na Dominikanie. I odwrotnie, najbardziej kategoryczne podejście do kwestii: "jak Boże Narodzenie, to tylko w Polsce, z rodziną, przy stole zastawionym tuzinem potraw" spotkamy wśród konserwatystów, niejednokrotnie tych niezbyt zamożnych. Generalizuję?
Z pewnością, jednak chciałam Wam unaocznić pewną kwestię, jeszcze zanim przejdę do właściwej części mojego tekstu: to, kim jesteśmy wynika bezpośrednio ze wszystkiego, co siedzi w naszych głowach a to znowuż - z wydatków, na które możemy/pragniemy sobie pozwolić.

Jest to kwestia niezależna od naszego pochodzenia etnicznego, wyznawanej religii, orientacji seksualnej czy poglądów politycznych. [Sami podejmujemy decyzję, czy wolimy "być" czy "mieć"; a że często stawiamy na ten drugi zestaw wartości? No cóż, mimo wszystko wciąż jesteśmy małpami, zatem skrajny egoizm to nasze drugie "ja"]. Jesteśmy złożeni, niekonsekwentni, nielogiczni, impulsywni oraz spontaniczni - my, ludzie.


Chciałabym bardzo, abyście teraz wrócili na chwilę do otwierającego mój tekst cytatu i ponownie go przeczytali, tym razem jednak cały czas mając na uwadze własną opinię na temat świętowania Bożego Narodzenia w domu rodzinnym lub w komfortowym pozaeuropejskim hotelu. ;)

Już? Można przejść dalej? ;)
No to idziemy.

Wbrew pozorom to w dalszym ciągu jest recenzja perfum. :D Tym razem, czego już się zapewne domyśliliście, dotyczy kolejnego pachnidła z Bliskiego Wschodu. Do tego wyraźnie oscylującego wokół klimatów bardzo tradycyjnych albo typowo turystycznych (zależy, jak spojrzeć); Madinah marki Al Haramain to przecież teoretycznie opowieść o starówce któregoś z miast arabskiego kręgu kulturowego.
Czyli powinniśmy znaleźć w niej cień zabytków, Wielkiej Historii, Wielkiej Tradycji, Wielkiej Kultury, samych Super Ważności, darzonych olbrzymim szacunkiem, przynajmniej w deklaracjach. ;)
Same poważne sprawy. Kilkadziesiąt wieków historii. Morze postaci, o których możemy poczytać w takiej czy innej encyklopedii. Współcześni ludzie, będący strażnikami tych wielkich miejsc, mówiący o nich podniosłym głosem. Stare budowle, o które dba się bez względu na koszty. Zabytki kultury niematerialnej oraz sztuka etniczna.
Potęga symbolu.
Taki tam stereotyp.
Jak wszystkie inne - całkowicie kłamliwy.

Bardzo podobnie postrzegam Medynę, zapach o prostej, chemicznej, kwiatowo-orientalno-drzewnej fasadzie, arabski jakby się kto pytał. Jednak pod spodem...
Pod spodem tętni prawdziwe życie.


Na pierwszy niuch mamy do czynienia z klasycznym pachnidłem bliskowschodnim w  typowo lekko-europejskim wcieleniu, gdzie obok ciężkich kwiatów pojawiają się nie tylko złociste, skrzące się, transparentne cytrusy ale też równie słoneczne geranium. Możemy bez konieczności głębszego zaangażowania obserwować, jak wymienione akordy wygrzewają się w słońcu, cały czas pozostając chłodnymi oraz ulotnymi.
Później też całość rozgrywa się zupełnie, jakby mieszaninę stworzono w laboratoriach IFF, Symrise czy innego Givaudan dla jednego z wiodących domów mody. ;] To jest zmienia się w jaśniutki, delikatnie orientalny, drzewno-kwiatowy pyłek, by w finale osiąść na skórze jako niemal wyblakłe widmo białych piżm, kaszmeranu oraz niejadalnej słodyczy, z lekkim tylko drzewnym wtrętem.
Tiaaak, gdyby nie kłopotliwe pochodzenie, śmiało mógłby to być hit każdej Sefory i każdego Daglasa. :>

Jednak Madinah to coś więcej, niż pseudozachodni makijaż czy inna rozlatująca się pułapka na turystów [zwana dalej hotelem all inclusive ;P ]. To też - a może przede wszystkim - schowana tuż pod powierzchnią pozorów wschodniość, tamtejszość pachnidła.
To gęsta, prostolinijna biel jaśminu wielkolistnego doprawionego szafranem, wstydliwie pokryta zwałem cytruso-lekkości w otwarciu; to niespodziewany błysk ciemnego, tłustego oudu gdzieś na skraju serca, pozwalającego ludzkiej skórze przyjąć intensywną olejkową drzewność i miękkość sandałowca czy matową głębię cedru; to w końcu bogactwo woni róży i bliżej niekreślonej, abstrakcyjnej już drzewności, rozpływających się stopniowo w ciepłych oparach jasnej, labdanowo-wanilinowej ambry.
Jak bardzo wyraźne okazują się ciepło, bogactwo i skomplikowanie, z którymi przecież zwykliśmy kojarzyć typowe wschodnie pachnidła!


A to wszystko, zarówno pierwsze oblicze Starówki jak i drugie, występuje jednocześnie, dokładnie w tym samym czasie; równolegle. Jak to możliwe?
Być może nie zrozumiałabym takiego zabiegu twórcy, gdyby nie ciąg skojarzeń otworzonych fotoreportażem Granica ubóstwa a zakończonych refleksjami nad wywiadem z arabistką:

"Bardzo różny poziom zamożności sprawia, że ludzie żyją w nieprzenikających się światach, ich poglądy nie mieszają się i nie uzupełniają. Modernizacja i nowoczesność, inaczej niż w Europie, przyniosła Arabom większe rozwarstwienie niż zrównanie szans. Zwesternizowana młodzież arabska, niech będzie nawet liczna, to osobny byt.
(...)

Młoda generacja, wystawiona na wpływ zachodnich wzorców życia, ale w większości wierząca, za dekadę lub dwie naturalną koleją rzeczy weźmie władzę w swoich krajach. Ale nawet ci młodzi są rozwarstwieni i zakompleksieni.

Łączy się w nich kompleks wyższości i niższości zarazem, bardzo podobny do tego, co o polskich kompleksach pisał kiedyś Stefan Kisielewski. Poczucie wyższości bierze się z historii, kiedy arabska cywilizacja górowała nad europejską, Arabowie tłumaczyli greckich filozofów, rozwijali matematykę, medycynę, literaturę, budowali wspaniałe miasta, rządzili więcej niż połową znanego Zachodowi świata. Kiedy krzyżowcy pojawili się w Palestynie, Arabowie dosłownie zatykali nosy, bo takich prostaków, brudnych prymitywów wcześniej nie widzieli. A teraz to oni są »beżowymi«, »Mahmudami«, mogą ewentualnie mieć budkę z kebabami albo miliardy z ropy naftowej, lecz to za mało, by zdobyć szacunek".
dr Patrycja Sasnal, ŹRÓDŁO CYTATU

Dwa pachnidła w jednym, jak dwa światy; ani do siebie podobne, ani od siebie różne. Gdzieś na granicy, pomiędzy, na siłę szukające punktów wspólnych z większą całością. Faktycznie pragnące przede wszystkim akceptacji. O tym właśnie opowiada mi Madinah marki Al Haramain.
[A swoją drogą: zauważyliście, że ostatni cytat świetnie opisuje też polską mentalność, nasze własne ambicje i kompleksy? Obawiam się, że z szeroko pojętym Wschodem mamy o wiele więcej wspólnego, niż niektórzy z nas chcieliby przyznać. :>Takie są jednak fakty].


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o gęstej i raczej powściągliwej projekcji, za to wyraźny w promieniu kilku centymetrów od uperfumowanej osoby. Świetnie więc nada się na okazje bardziej oficjalne, kiedy potrzebujemy większej dyskrecji olfaktorycznej.
Nie potrafię przypisać Medyny do żadnej konkretnej pory roku czy dnia.

Trwałość: ok. sześciu godzin wyczuwalnego życia oraz następnych dwie lub trzy stopniowego zamierania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, geranium, róża, kwiat dawana
Nuta serca: goździk (kwiat), jaśmin, róża, orchidea, szafran, drewno cedrowe, drewno sandałowe, (oud?)
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, kaszmeran, akordy kwiatowe, owocowe, ambrowe oraz piżmowe
___
Dziś noszę pierwsze White Linen od Estée Lauder.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1., 2. i 4. http://rpnlebanon.com/site/chris-lake-at-white-beirut [Autor: Chris Lake]
3. http://beiruting.com/KEANE_in_Beirut-Part_1/282

niedziela, 8 marca 2015

Mecenaska, pomocnica, twórczyni. Kobieta w przemyśle perfumeryjnym


Kobiety kojarzą się z perfumami w sposób oczywisty i to od wielu, wielu lat. Nawet osoby całkowicie niezorientowane w temacie potrafią wymienić co najmniej kilka sławnych mecenasek perfumiarzy, chociaż zapewne, co znaczące, ich wkładu w proces tworzenia pachnideł zazwyczaj nie postrzega się jako mecenatu. Ot, jakieś tam nieistotne babskie pierdółki. Skoro jedna z drugą sławna i bogata ma nadmiar pieniędzy, to zaspokaja dzięki nim typowo babską próżność i daje się naciągnąć na flakon pachnącej wody, bo niby na co innego? Głupie kobietki, hahaha, nieprawdaż.

Tymczasem, jeżeli tylko pozwolimy swoim myślom choć na chwilę zejść ze złażonego w tę i nazad szlaku utartych skojarzeń i wytartych stereotypów, zauważymy jak niewłaściwe jest to rozumowanie. [To skądinąd bardzo pouczające i odświeżające zajęcie, takie myślenie na przekór stereotypom. Ono naprawdę nie boli; każdego zachęcam do osobistego spróbowania. :] ] Wtedy może okazać się, że te wszystkie sławne piękności i największe amantki w dziejach były nie tylko efektownymi damami, chcącymi wzbudzać zachwyt, ale też pełnoprawnymi mecenaskami artystów. Hatszepsut, Kleopatra VII, Elżbieta Łokietkówna zwana też Węgierską, Katarzyna Medycejska, Marie Anne de la Trémoille de Ursinis, madame de Pompadour, cesarzowe Józefina i Eugenia albo Coco Chanel konsekwentnie patronowały wielkim twórcom swoich czasów.
Jedni fundują sobie Kaplicę Sykstyńską, inni lansują modę na perfumowanie się olejkiem z kwiatu gorzkiej pomarańczy, obowiązującą nieprzerwanie od prawie czterystu lat. :) Co kto lubi.


Natomiast kolejny przykład kobiecego wkładu w tworzenie perfum to już czysty feminizm! :D
Każdy, kto ma odpowiednio otwartą głowę, może sobie za moment wyguglać termin "nieodpłatna praca kobiet", poczytać co nieco a następnie w te pędy biec do własnej matki/żony/siostry/kochanki/córki z ogromnym bukietem kwiatów lub chociaż prozaiczną deklaracją realnej pomocy w przygotowaniu obiadu i umyciu po nim naczyń. ;> Prawdziwi herosi mogą nawet zaoferować, że poodkurzają mieszkanie albo - ale to już naprawdę ciężki kaliber zadania, do udźwignięcia wyłącznie dla zaprawionych w bojach komandosów - umyją okna i ogarną bajzel na strychu, w garażu tudzież w innym domowym składziku wszystkiego. ;]

Dokładnie tak samo przez stulecia wyglądała okołoperfumeryjna aktywność kobiet: pozyskiwały i obrabiały surowce potrzebne do stworzenia esencji, później mogły też katalogować, segregować oraz uzupełniać perfumiarskie półprodukty albo odtwarzać pachnidła według receptury stworzonej przez profesjonalnych perfumiarzy, czyli oczywiście mężczyzn. Tiaaa, technik perfumeryjny to przecież nie byle kto, nie ma to tamto. :] [Jak w układzie: pan chirurg w świetle reflektorów i pani pielęgniarka gdzieś w tle; zawód, owszem, bardzo potrzebny ale nie oszukujmy się: przy jego wykonywaniu prestiż jest żaden].
Poza wiecznym giermkowaniem Poważnym Perfumiarzom, kobiety czasem tworzyły też coś samodzielnie. Na przykład potpourri, aromatyzowane mydła czy świece - takie tam drobiazgi, dzięki którym w salonie i garderobie nie śmierdziało stęchlizną a higiena osobista stawała się przyjemnością. Nic ważnego. Nic wartościowego.

Nawet, kiedy od początku XX wieku z terminu "nieodpłatna praca kobiet" w przemyśle perfumeryjnym odpadł jego pierwszy człon, przedstawicielki mojej płci wciąż postrzegano jako niegodne zaszczytu korzystania z organów perfumiarskich. Kiedy w 2008 roku zapytano Jeana-Paula Guerlaina, dlaczego na swojego następcę wybrał mężczyznę spoza rodziny, Thierry'ego Wassera, zamiast własnej siostrzenicy Patricii de Nicolaï - odpowiednio wykształconej, z tytułem mistrzyni perfumiarskiej i wieloletnim doświadczeniem zawodowym, członkini Francuskiego Stowarzyszenia Perfumiarzy - spadkobierca najstarszej i najszacowniejszej perfumiarskiej familii Francji w odpowiedzi miał "lekceważąco machnąć ręką i bąknąć coś o Nicolaï jako kobiecie tworzącej zapachowe sole do kąpieli i świece". [ŹRÓDŁO]
Zaiste, Jean-Paul Guerlain był i pozostał człowiekiem swoich czasów, godnym duchowym dziedzicem dziewiętnastowiecznych mizoginów.

Tymczasem jeżeli spojrzymy na perfumiarstwo jak na dziedzinę sztuki lub dobro kultury niematerialnej - definiowane w opozycji wobec architektury, malarstwa czy rzeźby a stawiane w jednym rzędzie z muzyką i literaturą - wówczas ich historia sięga jeszcze dalej wstecz, paradoksalnie stając się przy tym... bardziej nowoczesną. :)


Okazuje się bowiem, że w starożytności przywilej tworzenia mieszanek zapachowych do ciała nie należał się przedstawicielom tylko jednej płci. W kolejnych krainach Mezopotamii, w Egipcie czy Indiach komponowaniem wonnych substancji zajmowali się zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Co więcej, pierwszym znanym z imienia chemikiem oraz perfumiarzem była kobieta! :D [Zatem chemiczka i perfumiarka ;) ]. Właśnie tak, kobieta. Rety, jakie to dla mnie cholernie satysfakcjonujące odkrycie, nawet nie macie pojęcia! ;D

Niespełna półtora tysiąca lat przed naszą erą w państwie babilońskim żyła niejaka Tapputi, zwana też Tapputi-Belatekallim, czyli Tapputi, Nadzorczynią Pałacu [ciekawe, kim była? Kimś w rodzaju karolińskiego majordoma czy może osobą sprawującą pieczę nad królewskim haremem? W każdym razie jej drugi zawód brzmi bardzo poważnie i odpowiedzialnie]. Do dziś zachowała się gliniana tabliczka z jedną z jej perfumiarskich receptur.
Jeżeli marzy Wam się pachnidło według mezopotamskiej perfumiarki, musicie zgromadzić kwiaty (?), tatarak, mirrę, ciborę oraz drzewne balsamy (?). Następnie do całości dodać wodę a potem kilkukrotnie destylować i filtrować.
Et voilà! Oto najstarsza faktyczna receptura perfum na Ziemi a przy okazji też... dowód, że powszechna sympatia do zapachów zielonych, świeżych i szyprowych nie jest wymysłem nowoczesności ale towarzyszy nam co najmniej od trzech i pół tysiąca lat. ;)

Ledwie parę wieków wcześniej żyła niejaka Hatszepsut, kobieta-faraon [nie pierwsza w dziejach swojego kraju ani nie ostatnia]. Jej dostatnie i pokojowe rządy współcześnie kojarzy się nie tylko z oszałamiających dokonań architektonicznych królowej ale również z wyprawy handlowej do Puntu po m. in. tamtejsze niezwykle pożądane kadzidło. A kiedy zdamy sobie sprawę, że Punt najprawdopodobniej leżał na terenie dzisiejszych Etiopii, Erytrei oraz Jemenu i porównamy jego obszar z terenem występowania drzew z rodzaju Boswellia - których żywice w postaci kadzideł od stuleci towarzyszą obrzędom religijnym również w naszej kochanej, poczciwej Europie - wiemy już, że Hatszepsut miała czym się ekscytować. ;)
O uwielbieniu władczyni dla zapachu kadzidła zwanego przez nas frankońskim wiemy również stąd, że flakon perfum skomponowanych na jego podstawie zabrała w swoją ostatnią podróż, tę na Pola Trzcin.

A potem, już po śmierci tych wszystkich starożytnych królowych, kapłanek i patrycjuszek? Co wtedy?
Wtedy w Ziemię uderzyła gigantyczna asteroida i zmiotła wszelkie oznaki życia na długie, długie wieki. ;)


Jedną z pierwszych kobiet, które faktycznie pracowały z organami i komponowały na nich autentyczne, powszechnie sprzedawane i używane perfumy była niejaka Madame Zen, czyli Maria Zède. Wiemy o niej bardzo mało: ot, tyle, że urodziła się gdzieś pod koniec XIX wieku, że z pochodzenia była Rosjanką (a więc owo Zède okazuje się kolejnym pseudonimem albo nazwiskiem przybranym), że prawdopodobnie przed rewolucją pracowała dla Brocard i Spółki, moskiewskiej firmy perfumiarza Henriego Brocarda, natomiast później dla Les Parfumeries de Gabilla, skąd pochodziły m. in. kolejne perfumy Lanvin, dla której to marki stworzyła słynne My Sin.
Zresztą szefową Madame Zen była Henriette Gabilla, dziś uchodząca za pierwszą perfumiarkę, której dzieła odnosiły sukces komercyjny. Jednak na pełnoprawnie wykształcone kobiety tworzące zapachowe kompozycje do ciała przyszło nam jeszcze poczekać.

Na Germaine Cellier, która począwszy od lat 40. XX wieku tworzyła jeden perfumowy bestseller po drugim: Bandit i Fracas dla Roberta Pigueta, Coeur Joie dla Niny Ricci, Vent Vert, Jolie Madame, Miss Balmain oraz Monsieur dla Balmain, La Fuite des Heures dla Balenciagi...
Na Joséphine Catapano i jej Norell, Youth Dew oraz Fidji.
Na Sophię Grojsman, uznającą Catapano za swoją mentorkę ale również tworzącą tak cudowne pachnidła, jak Yvresse, Paris albo Parisienne dla YSL, Neblina dla Yves Rocher, Trésor dla Lancôme, Kashaya dla Kenzo, White Linen dla Estée Lauder, Eternity dla Calvina Kleina, Bulgari pour Femme... długo by wymieniać.
Na Béatrice Piquet i jej l'Istant pour Homme dla Guerlain, Cool Water Game czy Echo dla Davidoff, Fever dla Celine, The Beat dla Burberry, Rose Essentielle dla Bulgari a nawet Lady Million dla Paco Rabanne. :D

Na Annie Buzantian, Calice Becker, Annick Ménardo, Sidonie Lancesseur, Françoise Caron, Aliénor Massenet, Danielę Roche Andrier; na Annick Goutal, Evelyne Boulanger, Karine Vinchon, Isabelle Doyen, Marie Salamagne, Christine Nagel, Anne Flipo; na Céline Ellenę, Olivię Giacobetti, Lyn Harris, Nathalie Feisthauer, Monę di Orio czy wspomnianą wcześniej Patricię de Nicolaï.

Na tyle mniej lub bardziej utalentowanych perfumiarek niezależnych: Mandy Aftel, Ellen Covey, Laurie Erickson, Angelę Flanders, Yosh Han, Sarę Horowitz, Tanję Bochnig, Viktorię Minya, Vero Kern oraz wiele innych.

Doczekaliśmy się. :) Szczęśliwie żyjemy w epoce, w której naprawdę trudno spamiętać nazwiska działających z sukcesem perfumiarek, od dawna nie będących już li tylko rzucającymi się w oczy wyjątkami w szeregach mężczyzn-kompozytorów.


Wreszcie, ponownie po ponad tysiącletniej przerwie, można z ręką na sercu uznać prawdziwość poniższego stwierdzenia:
"Myślę, że trudno jest przypisać zapachy, charaktery, zachowania do jednej płci... Wynika to z kultury. Kiedy jesteś wrażliwy/wrażliwa, nawet pogoda może mieć na ciebie wpływ. Odniesienie tego do [rzeczywistości - przyp. wzp] zapachów jest bezcennym, delikatnym i intymnym gestem, który wymaga [od twórcy - przyp. wzp] poświęcenia własnego czasu, zrelaksowania, bycia kimś delikatnym oraz nieenergicznym. Które to cechy równie dobrze mogą zostać uznane za męskie..."
Clara Molloy, ŹRÓDŁO
Trudno również nie zgodzić się ze słowami, przewijającej się przez mój tekst niczym refren, Patricii de Nicolaï:
"Oto, co jest najważniejsze przy tworzeniu perfum, bez różnicy, czy jesteś kobietą czy mężczyzną: muszą być unikalne, w przeciwnym razie to tylko zapaszki".
ŹRÓDŁO

Zatem niech o rozpoznawalności kolejnych adeptów sztuki perfumiarskiej świadczy przede wszystkich ich talent, nie płeć. Wierzę, że jesteśmy już na tym etapie (a przynajmniej mam na to nadzieję :) ).
Kobiety tworzące perfumy, kobiety zamawiające i finansujące powstanie perfum, wreszcie kobiety o perfumach piszące - po latach przymusowej anonimowości naszych poprzedniczek możemy żyć i pracować tak, jak chcemy. Nie musimy się ukrywać. Możemy być z siebie dumne.
Wszystkie jesteśmy u siebie. :D
___
Dziś noszę Mitsouko od Guerlain. Kobieco. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Potpourri pędzla amerykańskiego malarza nazwiskiem Edwin Austin Abbey.
2. http://www.theguardian.com/books/booksblog/2009/jun/05/scents-novels [Autorstwo: Paul Almasy/Corbis]
3. http://dlasint.com/history-of-perfume/
4. http://swellcityguide.com/2010/02/annick-goutal-paris/ [Autor: Antoine de Parseval]
5. http://spitalfieldslife.com/2013/07/13/angela-flanders-perfumer/ [Autor: Jeremy Freedman]

sobota, 7 marca 2015

Piżmo sprzed lat

Niektóre perfumy mają to do siebie, że pachną jak inne: I Love Love Moschino jest klonem Light Blue Dolcego i Gabbany, Man Custo Barcelony to młodszy bliźniak Fleur du Mâle JPG, natomiast w mojej prywatnej opinii Body od Burberry to najzwyklejsza zrzynka z j'Adore Diora. Kolejne przykłady można mnożyć jeszcze długo i raczej nie będą one zbyt przychylne dla młodszych elementów każdego zestawienia. ;)

Za to zupełnie inaczej podchodzi się do sytuacji, w której dane pachnidło przypomina nam nie tyle konkretny zapach konkurencji lecz interesujące zestawienie akordów, jakieś zadawnione zapachowe wspomnienie albo klimat innej epoki. Do tej właśnie grupy należy mój dzisiejszy bohater.


Musc Tonkin marki Parfum d'Empire powstało jako próba odnalezienia na nowo zapachu legendarnego piżma z Tonkinu, niegdyś popularnego składnika perfum a dziś substancji, której pozyskiwanie (słusznie) uważane byłoby za głęboko niemoralne. I wiecie co? Marc-Antonio Corticchiato osiągnął swój cel. Wiem to, ponieważ zdążyłam poznać Musc Tonkin już dawno temu, jeszcze przed jego powstaniem. :)
Przecież bardzo podobna nuta przewija się przez całe mnóstwo dawnych zapachów! Wytrwale siedzi w bazie niejednego retropachnidła.

Noszone "globalnie", aplikowane hojnie Piżmo Tonkińskie pachnie zupełnie, jak stare wcielenia Opium marki Yves Saint Laurent: te przyprawy i balsamy drzewne, gorzkie i brunatne, ciepłe i maziste; wirujące wokół ludzkiego ciała, żeby w finale zastygnąć na nim w krystaliczne, kruche grudki o ciemnobursztynowej barwie.
Lub jak Quelques Fleurs l'Original od Houbigant, cudna stara wersja kwiatowego [jak sama nazwa wskazuje ;) ] klasyka firmy. Tutaj zamiast aldehydów ważniejsze stają się akordy żywych, nieco indolowych, mięsistych kwiatów, stopniowo przechodzące w ciemne, nieco cierpkie drzazgi szlachetnego drewna i ogrzewane w dłoni żywice a także w suche: mech dębowy czy paczuli.
W obu przypadkach jednak wyrazisty, trochę zwierzęcy, trochę potny albo "nasienny" (bardziej piżmianowy...?) element piżmowy ani razu nie daje mi zapomnieć, że w istocie mam do czynienia z reinterpretacją klasycznego, dziś już nawet nieco egzotycznego tematu. Za każdym razem wyczuwam jak gęsta i mocna jest to mieszanina, ile energii w sobie kryje; jaki z niej zwarty, wszechmocny monolit.

Jednak dopiero pochylenie się nad kompozycją pozwala dostrzec jej detale. Piżmo Tonkińskie jako kilka kropelek na skórze nieoczekiwanie pokazuje bowiem kolejną twarz. Tę mniej złożoną ale za to nieskończenie bardziej finezyjną, w całości poświęconą składnikowi tytułowemu w kilku jego aspektach. Tu potrafię wyczuć i prostolinijne, słoneczne marsylskie mydło, i zwierzęcą sierść, i ludzki pot, i marcujące koty, i nawet lekko metaliczny a lekko sezamowy, transparentny roślinny olejek. Pojawiają się one w kolejności od mydła, przez kolejne przykłady najcięższego olfaktorycznego kalibru aż po koronkową, rozwianą nadmorskim wiatrem, chłodną roślinność.
I dopiero to Musc Tonkin jest prawdziwie wielkie.


Rok produkcji i nos: 2012, Marc-Antonio Corticchiato

Przeznaczenie: zapach uniseksualny i to w prawdziwym tego słowa znaczeniu (więc może raczej omniseksualny...?), tak samo ciekawy, złożony i fascynujący na skórze zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Niekoniecznie ładny - ani nawet nie piękny - ale za to prawdziwie wciągający, zmuszający mózg do ciągłego wysiłku, także intelektualnego. [Czyli zapach nie dla każdego. ;> ]
Raczej bliski ciału, tworzący spokojną, niezbyt zamaszystą aurę a później opadający bezpośrednio na ludzką skórę ciepłym, nieprzejrzystym woalem.
W związku z czym chętnie poleciłabym Musc Tonkin na okazje bardziej oficjalne, kiedy nie potrzebujemy nazbyt lotnych perfum ale tego nie zrobię. ;) To jednak w dalszym ciągu jest silne, niepokorne a nawet niekiedy agresywne piżmo; zatem w negocjowaniu podwyżki lub nowego kontraktu zdecydowanie nam nie pomoże. ;D
Nie kupujcie bez wcześniejszych testów!

Trwałość: około dziesięciu-czternastu godzin przy stosowaniu całocielnym, jako kropla na nadgarstku woń żyje oczywiście nieco krócej (za to brzmi czyściej).

Grupa olfaktoryczna: piżmowa (oraz orientalna, ponieważ pozostałe akordy nie mogły wziąć się znikąd :) )

Skład:

hyraceum, piżmo i inne tajemnicze składniki
___
Dziś noszę starą Miss Dior.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://romantichome.blogspot.com/2008/10/vintage-perfume-bottles.html

czwartek, 5 marca 2015

Świt na Nilu


A dokładniej: świt oglądany z wycieczkowego statku płynącego Nilem a zakotwiczonego w sąsiedztwie kompleksu świątynnego w Luksorze i Karnaku. :D Niezapomniane przeżycie.
Kiedy człowiek - szczególnie tak zakochany w historii, jak ja - patrzy na to wszystko, ma ochotę powtórzyć za Napoleonem: "Pamiętajcie, że czterdzieści wieków patrzy na was z wysokości tych pomników". Przy czym naprawdę nie ma znaczenia, że ówczesny generał Bonaparte miał na myśli piramidy. ;) Pomyślcie tylko! Kiedy Juliusz Cezar był jeszcze zupełnie mały i brudził kolejne rzymskie pieluchy, te mury już były starożytne! Coś takiego robi kolosalne wrażenie.

Wobec tego wszystkiego nie mogłam nie poznać perfum zatytułowanych po równie wspaniałym miejscu [uważacie, że wcale nie jest wspaniałe? Więc spójrzcie TU! Spójrzcie i zmieńcie zdanie. ;) ]. Luxor Oud marki Memo niemal automatycznie trafiły na listę zapachów do obowiązkowego przetestowania, głównie z powodu nazwy: nie dość, że Luksor, to jeszcze drewno agarowe. Zakochałam się awansem. :D
Jednak czy było w czym?


Na pewno pachnidło mnie zaskoczyło. :) Po czymś zatytułowanym tak a nie inaczej spodziewałam się raczej stereotypowych mroczności: kadzideł, labdanum, oudu lizolowego albo zwierzęcego... Tymczasem dostałam jasny, całkiem ciepły i soczysty świt.

Miękki i ujmujący delikatnością otwierających kompozycję nut słodkich, owocowych oraz kwiatowych, jednocześnie soczysty i mięsisty, gładki ale co chwilę zahaczający o ściany nozdrzy czymś czerwonym, bordowym albo amarantowym: mogą to być nasiona granatu albo chrupkie czerwone winogrona, może róża albo cokolwiek innego. :) Nie wiem, sen wciąż jeszcze mąci mi w głowie.
Zauważam za to, jak sympatyczna delikatność cytrusów (faktycznie może to być mandarynka) stopniowo przechodzi w inny ożywiacz i otrzeźwiacz, drapiący, zielony i szorstki cypriol. Jednak Luxor Oud nie pozwala sobie na długie dręczenie rozespanych użytkowników, rychło dołączając kolejny fantastyczny akord - który nawiasem mówiąc mnie jednoznacznie kojarzy się z Egiptem - labdanum; słodkie, lejące się, złociste, nienachalnie cielesne, piękne! Chciałoby się zatrzymać je na dłużej.

Lecz nie ma czasu, w kolejce czekają kolejne olfaktoryczne przygody; rosa na trawie powoli wysycha. Do róży i przyjemnych deserowych owoców dołącza kolejna słodkość, tym razem nieco ciemniejsza: bób tonka rozpostarty na ramie z dymnego, waniliowego styraksu. A dookoła nich delikatnie drapiący, kontrastujący z całą tą błogością pierzasty, brunatny oud; jak dalekie odbicie widzianego w oddali stada kóz, poganianego przez samotnego pasterza. ;)


Czasami wraca cypriol, tym razem już znacznie ostrzejszy i jakby drzewny. Towarzyszy mu ciemny, suchy, ciepły akord paczuli. Wszystkie one szybko łączą się z żywiczną słodyczą i różą w nierozerwalną całość, przy okazji zwracając moją uwagę ku ziemi, gdzie przy wtórze pokrzykiwań powoli unoszą do góry balony, kolejna atrakcja turystyczna dla cierpiących na nadmiar gotówki Amerykanów czy Europejczyków. Jestem świadoma ich kiczowatości ale mimo to obiecuję sobie, że kiedyś tutaj wrócę i też wzbiję się w powietrze.

A póki co wracam do swojej kajuty po jakiś kapelusz. W ustach wciąż czuję smak porannej kawy i sałatki owocowej. Luxor Oud jednocześnie niezwykle mnie cieszy, trochę śmieszy i zachwyca. Jest jak wakacje.
Jak absurdalny, złożony ze śmiesznych gestów i teatru dla turystów rejs po Nilu.

Chyba zostanie ze mną na dłużej.


Rok produkcji i nos: 2012, Aliénor Massenet

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o raczej ograniczonej mocy. LO zdecydowanie woli subtelne, lekko promieniujące aury w żywych kolorach aniżeli długie i głębokie ślady. :) Z czasem oczywiście słabnie, wtulając się w ludzką skórę tak naturalnie i delikatnie, że budzi we mnie naturalne skojarzenie z matczyną czułością.
Dobry na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku. Uwaga: poprawia humor!

Trwałość: około sześciu-ośmiu godzin wyraźnej projekcji oraz dalszych parę zamierania

Grupa olfaktoryczna: orientalno-owocowa (oraz drzewna)

Skład:

mandarynka, czerwone owoce, róża w dwóch postaciach, paczuli, cypriol, bób tonka, akord oudowy
___
Dziś noszę Wild Tobacco marki Illuminum.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.nstravel.ro/turism-extern/egipt-misterele-faraonilor-croaziera-pe-nil-de-la-699-euro/
2. https://www.flickr.com/photos/bjvs/4283482978 [Autor: Benjamin Vander Steen]
3. https://www.flickr.com/photos/ignaciogarcialosa/15932293443 [Autor: Ignacio García Losa]

niedziela, 1 marca 2015

Wiosna, panno sierżantko! ;)

*tytuł jawnie prowokacyjny i świadomie niepoważny*

Pierwszy dzień meteorologicznej wiosny skłonił mnie do sięgnięcia po perfumy, o których przy pierwszym (zimowym) teście od razu pomyślałam: wiosna! Taka najprawdziwsza: słoneczna, jasna, optymistyczna o barwach jednocześnie żywych i pastelowych; trochę chłodna ale przecież w miarę upływu czasu coraz gęstsza, cieplejsza, pełna słodyczy.
Dokładnie taki klimat odnalazłam w Taariikh marki Syed Junaid Alam. :)


Ów gęsty, niemal zawiesisty olejek kryje w sobie stereotypowo kobiecą mieszankę woni, którym jednak nie sposób odmówić prostolinijności czy nieuleczalnego optymizmu; są na tyle przekonujące, że nawet ja, patentowana pesymistka, w całości kupuję ich konwencję. Kurczę, w tej jasności jest metoda! ;)

Taariikh rozpoczyna się pełną, soczystą, lekko deserową nutą kwiatów (przede wszystkim młoda różowa piwonia, potem gardenia i biała róża gdzieś w tle) uroczo przełamanych plasterkiem cytryny, jednocześnie kandyzowanej i naturalistycznie drzewnej, w stylu roztartego w dłoni cytrynowego liścia. Z czasem pachnidło staje się słodkie, pyłkowe i zdecydowanie bardziej pastelowe - chociaż na granicy między głową a sercem perfum pojawia się intrygujący herbaciany twist - waniliowe oraz białopiżmowe. Kolory stopniowo rozmywają się w miękkiej, ciepłej, mlecznej bieli [mlecznej w kolorze a nie zapachu].
Nic, tylko cię cieszyć! :)

Czasem. Trochę. Dla przełamania własnego wizerunku (to u mnie).


Rok produkcji i nos: nieznane, jak zwykle w przypadku arabskich perfum z tej półki cenowej

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom, chociaż wyobrażam sobie w nich także mężczyznę lubiącego takie gęste, nieco cukierkowe zapachy; wyobrażam sobie, że na jego skórze baza mogłaby zyskać ciemniejsze, trochę rzewne, trochę wędzarnicze oblicze (jakie miewa czasem "ciemna", niszowa wanilia).
Taariikh na pewno cechuje również typowa arabska moc i śmiała projekcja, tej mieszanki nie sposób nie zauważyć. Nawet kropla potrafi stworzyć wokół człowieka gęstą, promieniującą aurę. Ilość większa od kropli przy cieplejszej aurze będzie ciągnęła się kilometrami (więc lepiej precyzyjnie dawkować).

Trwałość: około pół doby odważnego, wyraźnego trwania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-waniliowa (oraz gourmand)

Skład:

Nuta głowy: biała róża, gardenia, (piwonia, cytryna, bergamotka)
Nuta serca: wanilia, (biała herbata)
Nuta bazy: białe piżmo,(akordy drzewne)
___
Dziś noszę Playing with the Devil od Kiliana.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.flickr.com/photos/18691331@N00/5489555493 [Autorka: Michelle Smith]