piątek, 31 maja 2013

Why so serious?

Wspominałam, że agarowy ranking nie został jeszcze ukończony, prawda?
No własnie; brakuje mu ostatecznego, najbardziej przewrotnego akcentu. Najmniej uchwytnego. Najdziwniejszego ze wszystkich omawianych wód.
Jokera pomiędzy agarowymi perfumami.


Dlaczego wspominam o nim poza kolejnością?
Ponieważ joker to karta z całej talii najbardziej bezczelna, najpewniejsza siebie w sposób doprawdy chory. Stawiająca siebie - oraz stawiana przez graczy - ponad wszelkimi zasadami. Żartowniś, który jeśli tylko dobrze się przyjrzeć, wcale nie jest taki zabawny.
Podobnie zwykło zachowywać się Agarwoud marki Heeley.

Zapach z pozoru bardziej lekki, krystalicznie agarowy, o róży [która w europejskim perfumiarstwie stała się już chyba nieodłączną i oczywistą towarzyszką oudu] pozornie lekkiej i świetlistej, cokolwiek wodnej na ciepłej roślinno-ambrowej (w zasadzie bursztynowej) bazie. Lecz to tylko pozory, nie łudźcie się.

Agarwoud bowiem pachnie delikatnie słodkim, oudowo-różanym topionym plastikiem. Bo w końcu czemu nie?
Dlaczego zawsze musi być tak poważnie? :>


Kompozycja otwira się lekiem ale wyrazistym agarowym podmuchem, w stylu wygładzonego lizolu z kompozycji od M. Micallef albo z Black Aoud. Owo wystylizowanie akordu (prawie) tytułowego wynika z dodatku ciepłych, bliżej niezidentyfikowanych owocowych soków (albo raczej musu?), abstrakcyjnej mieszaniny swojskich europejskich jabłek, gruszek czy wiśni z marakują, mango, wodą kokosową oraz kilkoma innymi owocami.
Lecz ta fruktozowa mieszanina szybko znika, zastąpiona przez soczystą, młodą ciemnoróżową różę. To ona zaczyna dotrzymywać towarzystwa agarowi. Oba akordy mieszają się w zawiesistą, słodko-drzewną maź o zauważalnych maślano-skórzastych konotacjach.Jednak kompozycja nigdy nie staje się ani skórzana, ani jedzeniowa, ani drzewna. Dzięki palonym żywicom, które teoretycznie powinny wpłynąć na osadzenie aromatu w solidnych kadzidlanych i orientalnych ramach, róża wtapia się w żywice, oud szybko wchłania w skórę i z tego gargantuicznego olfaktorycznego posiłku wyłania się topiony plastik.
Jakaś dziecięca zabawka (np. domek dla lalek), bez pośpiechu ogrzewana za pomocą kuchennego palnika, zmieniająca się w skwierczącą półpłynną substancję, szybko ciemniejąca a finalnie - zastygająca w poczerniałą, nieforemną grudę. Znad której unosi się drażniąca chemiczną słodyczą woń spalenizny.
Pożar w przedszkolu [na szczęście pustym].
Komiksowo-filmowy Joker byłby zachwycony! :]

Nawet bazowe przerzedzenie oparów znad wyschniętej już, spalonej doszczętnie plastikowej ruiny nie jest w stanie zmienić mojego podejścia do omawianej kompozycji.
Agarwoud to zapach na opak; z pozoru lekki i niebanalny (acz to drugie faktycznie może być prawdą), w rzeczywistości nieznający granic i gotowy na wszystko; niebezpieczny tym bardziej, że grasujący wśród dobrze już znanych i oswojonych, bezpiecznych perfumowych obszarów. A do tego silny oraz trwały.

Niezbyt poważny, pełen wdzięku psychopata.


Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o bardzo silnej emanacji, tworzący wyraźny, kilkunastocentymetrowy sillage, z czasem redukujący się o silnej i gęstej aury.
Dla każdego, kto będzie w stanie podołać. ;)

Trwałość: od dziesięciu do ponad dwunastu godzin [jak na ekstrakt perfumowy osiągi ledwie dostateczne]

Grupa olfaktoryczna: drzewno-kwiatowa (oraz aromatyczna)

Skład:

róża, ambra, oud, benzoes oraz inne akordy kadzidlane

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://batmanwallpapers10.net/joker/wallpaper-free-joker-desktop-image-3
2. http://whoricanocturna.blogspot.com/2012/06/i-cant-wait-to-watch-batman-2012.html

2, 1!

I oto dotarliśmy do szczytu mojego małego rankingu.
Musicie wiedzieć, że o ile nie miałam wątpliwości, które zapachy powinny uplasować się na dwóch pierwszych miejscach [bo od trzeciej pozycji dzieli je spora przestrzeń, potoczne "długo, długo nic" :) ], musiałam długo zastanawiać się, które z pachnideł zasługuje za zaszczytne laury "największego killera wśród agarowców" a które na dosłowne otarcie się o owe. Ostatecznie zdecydował skład oraz ogólny wydźwięk obu wód. Bo obie silne są tak, ze czasami aż korciło mnie, by nazywać je jakkolwiek, byle nie pachnidłami. ;) To naprawdę oud dla najwytrwalszych oraz najbardziej oddanych miłośników tej nuty, przynajmniej w naszej rzeczywistości kulturowej.
Udało sie jednak znaleźć dlań kontekst, odpowiednio swojski lecz adekwatny pod względem klimatu.

Panie i Panowie, zapraszam Was do Sleepy Hollow!


Film Tima Burtona z roku 1999, dosyć luźno osnuty na motywach opowiadania Washingtona Irvinga pt. Legenda o Sennej Kotlinie jest jedną z tych produkcji, które mnie.. uspokajają. :D Co prawda pamiętam, że pierwszy seans, ponad dziesięć lat temu, trochę mnie wystraszył (troszeczkę), lecz od tego czasu zdążyłam wyrosnąć na miłośniczkę filmów Burtona, zaprzyjaźnioną ze specyficznym klimatem jego dzieł. I współcześnie opowieść o nowojorskim policjancie, Ichabodzie Cranie [który w literackim tekście był nauczycielem], przybyłym do małego i mrocznego miasteczka aby rozwiązać tajemnicę kilku morderstw oraz powstrzymać kolejne, wpływa na mnie kojąco. Ta niezwykła atmosfera, magiczny realizm, klimat przywodzący na myśl oryginalne baśnie braci Grimm, groza paradoksalnie piękna aniżeli budząca wstręt; o romantycznej genezie [opowiadanie Irvinga powstało w roku 1820], zebrane w całość w Ameryce ale przecież kryjące wciąż żywe elementy europejskiego folkloru, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec oraz Holandii - wszystko to uspokaja i sprowadza moje roztrzepane myśli na właściwe tory.
Trudno mi to wyjaśnić, ale Sleepy Hollow naprawdę dobrze na mnie działa. :) [Czym udowadniam pewno, że mój pseudonim jednak nie wziął się znikąd ;> ]

A jak wyglądają powiązania między filmem a dwoma najsilniejszymi oudami w perfumach?
Cóż, ich punktem wspólnym na pewno jest klimat. Pozornie odpychający i mroczny, w rzeczywistości fascynujący, wart poznania i nie aż tak straszny, jak to mogłoby się zdawać; nie wtedy, kiedy już nauczymy się weń poruszać. Ot, po prostu: nie taki diabeł straszny, jakim go malują. :D
O czym świetnie wie nie tylko Tim Burton.

Agarowy Parnas



Miejsce drugie

A na niem perfumy z oudem tak silnym, że aż budzącym z akordami zwierzęcymi: z ostrym potnym cywetem, z najbardziej zwierzęcymi, 'sierściowymi' obliczami piżma. No ze stajnią lub obora, mówiąc wprost. ;D Z miejscem, które raczej nie powinno kojarzyć nam się ani ze słodyczami ani z jakąkolwiek inna formą pożywienia [chyba, że mamy na myśli pożywienie dla zwierząt]. A jednak się kojarzy! :)
Dhan Al Oudh Al Nokhba marki Rasasi.


Otwarcie nie zapowiada, byśmy mieli do czynienia z aromatem  zdolnym szokować europejskie nosy, nieprzyzwyczajone do nieocenzurowanych wcieleń agaru. Przez dosłownie pierwsze sekundy czuję bowiem nektar truskawkowy: przyjemne, silnie dosłodzone białym cukrem, syropowate truskawki. Nie zdążę jednak nacieszyć się ich aromatem a otacza mnie oud.
Dokładnie taki, jakim opisałam go powyżej. Mocarny, wbijający w fotel, ostry. W niczym nie przypominający krystaliczno-lizolowych kompozycji Od M. Micallef albo Montale, za to całkiem bliski Oudowi od Maison Dorin, który choć w stosunku do Dhan Al Oudh Al Nokhba znacznie przerzedzony, przedstawiał nutę tytułową w podobny, zezwierzęcony sposób. Jednak dodatkowe akordy sprawiają, że w towarzystwie opisywanego agaru nie sposób się nudzić (a nawet łatwo go polubić). Ponieważ słodkie-drapieżne otwarcie szybko staje się bardziej suche. Truskawkowy syrop zaczyna zmienić się w truskawki kandyzowane, zaś oud ktoś otacza ciemnymi nutami drzewnymi oraz balsamicznymi o lekkiej goryczy a następnie wrzuca wszystko na żarzące się węgielki w trybularzu. Powstaje dym, ciemny i mocny.
Oud w dalszym ciągu dominuje, jednak tym razem kroku dotrzymują drewna (jakiś dziwny, postarzany sandałowiec? Albo heban...?) i żywice (głównie elemi, benzoes, odrobina mirry oraz galbanum); dym otacza bursztynową, żywiczną misę z kandyzowanymi truskawkami, bez pośpiechu zjadanymi przez gładkolicego człowieka [ku mojemu zaskoczeniu, płeć tego kogoś zupełnie nie ma znaczenia] pachnącego labdanowymi perfumami. A wokół zmieniany w dym oud: ciemne, zmysłowe opary, a pod nosem cukrowa słodycz kandyzowanych truskawek, a ponad tą dziwną mieszanka spokój, zdająca się przeczyć logice błogość.

Wizja pikniku w stajni, hedonistycznego oraz mistycznego jednocześnie, zagwarantowała Dhan Al Oudh Al Nokhba zaszczytną drugą pozycję.



Miejsce pierwsze

A na nim zapach niezwykły; doskonały przykład prawdziwie fascynującego pachnidła. Najbardziej zachłanny oraz mocarny przykład olfaktorycznego minimalizmu, jaki było mi dane poznać. Bowiem zwycięzca mojego mini-rankingu to klasyczny jednonutowiec. Jak wiele podobnych sobie, przedstawiający sporo różnych wcieleń tworzącego go składnika, jak żaden inny poza nim - rozpisany tak, by zagarnąć dosłownie cała przestrzeń dookoła siebie. Nie bawiący się w półsłówka chociaż wieloznaczny, piękny i odrzucający jednocześnie.
Zapach-zagadka.
Dhan Oudh Al Shams Special Edition marki Ajmal.


Najkrócej mówiąc, Oudh Al Shams to Dhan Al Oudh Al Nokhba minus truskawkowa słodycz. :D
Teoretycznie może się wydawać, że pachnidło pozbawione lekkiego, owocowo-cukrowego kontrapunktu okaże się co najwyżej męczącym, nudnym spacerem przez oborę albo stajnię; jednak wystarczy dać temu zapachowi szansę [a najlepiej kilka szans ;) ] by przekonać się, ile piękna może kryć w sobie naturalistyczny, nieugładzony pod euroatlantyckie gusta oud.

W otarciu jednocześnie ogłuszający animalną wonią ale też jako gorzko-świeży, ciemnozielony, w pewien sposób ziołowy. Przyjemna chłodna goryczka rozmywa się szybko pod wpływem ciepła ludzkiego ciała, oddając pole łagodnej bestii, ciepłej oraz suchej sierści jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Czasem z Oudh Al Shams wychynie pazur drapieżnika, kiedy indziej zaskoczy nas krystaliczną formą grafitowego dymu (tą, którą z upodobaniem eksploatuje Montale, m. in. w Dark Aoud lub Kabul Aoud) a z czasem, kiedy już się przyzwyczaimy a zapach rozgości na naszej skórze, zaskoczy nas jego łagodność.
Nie niemrawość, nie lenistwo czy ckliwe ćwierkanie ale pełen 'czujnej błogości' odpoczynek łowcy. Wówczas oud kładzie się na skórze w ciężkich lecz aksamitnych zwojach, opływa ją niczym najdelikatniejsza, najbardziej szlachetna materia, bez kontroli nad rozwojem frakcji zwierzęcych oraz dymno-lizolowych, które mieszają się swobodnie ale bez szamotaniny, płynąc przez nasze ciało tak, jak strumień świadomości przepływa przez umysł, znajdując ujście w czystej kartce (a w przypadku "strumienia olfaktorycznego" - we flakonie perfum).
Na finał omawianego pachnidła musimy poczekać naprawdę bardzo długo. Kiedy jednak następuje, mamy okazje obserwować oud ciepły i spokojny niczym materia tuż przed biblijnym stworzeniem świata. :) Omywający ciało luźnymi smugami dumy, oplatający zapachem dzikich zwierząt, które zdążyły już odejść; spokojny i coraz lżejszy, choć w dalszym ciągu jednoznacznie zmysłowy.

Więc skąd taka a nie inna ilustracja? Ona, moi Drodzy, oddaje moje odczucia w chwili pierwszego kontaktu z Ajmalowym Dhan Oudh Al Shams, ponad półtora roku temu - jakbym porządnie oberwała w głowę wydrążoną dynią z płonącą świeczką wewnątrz. ;] Co jednocześnie niemal pozbawiło mnie przytomności, porządnie ubrudziło a nawet niegroźnie przypaliło mi włosy. Uch. Nieomal trauma.
Za to dziś tylko kulturowe ograniczenia uniemożliwiają mi zakochanie w tej kompozycji.
Długą drogę przebyłam...



Oto moje zestawienie. Wiem, że niedoskonałe; wiem, że brakuje weń perfum, które opisywałam już wcześniej lecz które znakomicie by doń pasowały (np. wspomniany Dark Aoud Montale) albo woni niezwykłych, eksplorujących wcześniej niezbadane elementy agarowej opowieści (jak pierwszy Oud Kurkdjiana).
Chodziło mi jednak o ukazanie perfum najbardziej wyrazistych, wymagających zastanowienia i pewnego wysiłku umysłowego, może nawet przekonywania się do nich. A ten akurat warunek wszystkie sześć opisywanych kompozycji spełnia znakomicie. :)
Zauważyłam jeszcze jedną rzecz: polityczna poprawność i olfaktoryczne równouprawnienie są oczywiście świetnymi sprawami, jednak z powyższego zestawienia niezbicie wynika, iż z kontaktów z agarem największą przyjemność czerpią perfumiarze o bliskowschodnio-arabskich korzeniach. I dobrze! Tworzą oni, cieszyć się owocami ich pracy możemy wszyscy. :)
[A już zupełnie na marginesie: kiedyś stwierdziłam, że gdyby siedemnastowieczni polscy sarmaci mieli dostęp do współczesnych nam perfum, z największą radością używaliby chyba Incense Normy Kamali oraz Dhan Oudh Al Shams Ajmala. :) Dziś chciałabym potwierdzić swoje dawne słowa. Komu było "pieprzno i szafranno", komu nie straszne były barwne orientalizujące szaty ani karabele, ten mógł przychylnym okiem spojrzeć także i na perfumowych mocarzy; czysto hipotetycznie, rzecz jasna].


Teraz chciałabym napisać coś, co pewnie Was trochę zdziwi: mój ranking oudowy wcale się nie skończył. Wciąż brakuje mu jednego elementu. :)
Zatem ciąg dalszy nastąpi.


Rasasi, Dhan Al Oudh Al Nokhba

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o naprawdę olbrzymiej mocy oraz sillage.
Dla każdego, kto będzie w stanie go unieść. ;)

Trwałość: od osiemnastu godzin do blisko doby

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz gourmand :D )

Skład:

Nuta głowy: przyprawy, oud
Nuta serca: oud, piżmo
Nuta bazy: karmelizowana truskawka, akordy drzewne


Ajmal, Dahn Oudh Al Shams Special Edition

Rok produkcji i nos: 2009, Nazir Ajmal

Przeznaczenie: uniseksualny zapach o właściwościach identycznych, jak w analogicznym podpunkcie piętro wyżej. ;)
Pierwsze testy radze przeprowadzać w samotności; na wszelki wypadek. :]

Trwałość: około dobowa

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna



Skład:

indyjski oud
___
Dziś Black od Comme des Garçons.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://taramalay.blogspot.com/2013/04/malay-sleepy-hollow-blog.html
2. i  4. http://www.onlinecoloringbookpages.com/Number-Coloring-Pages.php
3. http://www.tumblr.com/tagged/christina%20%20ricci
5. http://timfan.info/tim-burton/sleepyhollow_pics.php?pg=9

czwartek, 30 maja 2013

4, 3, ...

W ramach dalszego ciągu zestawienia najmocniejszych oudowych perfum jakie znam, dziś wyjawię, który zapach otarł się o podium a któremu udało się wskoczyć na najniższy stopień. :)
Do rzeczy zatem.

Agarowy Parnas



Miejsce czwarte

Po raz kolejny pojawia się zapach od Rasasi; co zresztą nie powinno dziwić, ponieważ perfumy tej marki powstają przede wszystkim dla użytkowników pochodzących z krajów arabskich, którzy z oudem zaprzyjaźnieni są już od wielu lat (co oznacza, że nie trzeba dla nich tonować bajecznej mocy tego składnika).
Zatem w tej chwili zamierzam zająć się kompozycją, która silny, zwierzęcy aspekt agaru tonuje akordami słodkich cytrusów oraz pastelowymi kwiatami. Oud stereotypowo kobiecy, choć w dalszym ciągu drapieżny.
Al Attar Al Thameen.


Rzecz jasna, drapieżny w sztampowo kobiecym wydaniu. Czyli nie tyle agresywny bez wyraźnego powodu, z potrzeby udowodnienia komukolwiek czegokolwiek ale bardziej racjonalny, wykalkulowany. Może ograniczający się tylko do biologicznego nakazu chronienia własnych młodych (i/lub reszty członków stada), może niekoniecznie - grunt, że "kupuję" tę wizję, podobne tłumaczenie rozkładu nut w Al Attar Al Thameen.
Gdzie postawiono przede wszystkim na harmonijne połączenie głośnego, zwierzęcego oudu z delikatną mieszanką cytrusowo-kwiatową, złożoną w bardzo europejskim stylu. Europejskim z dawnych lat, dodajmy. ;) Ponieważ, kiedy tylko przeminie lekka, troszkę skórzana bergamotka oraz świetlisty, świeży petit grain z pojedynczymi frakcjami czegoś w stylu mandarynki (albo kumkwatu :) ), pojawiają się całe naręcza kwiatów. Esencjonalnych róż oraz goździków, francuskiego jaśminu oraz cudnego kwiatu pomarańczy, narcyza z - wcale nie tak znaczącym - dodatkiem ożywiającego całość irysa. Natomiast im bliżej bazy, tym silniej kwiaty scalają się w jedność, zmieniając w wonne potpourri; gładko łącząc się z nutami staroświeckiego Orientu w europejskiej interpretacji: drzazgami sandałowca i palisandru otoczonymi uroczym paczuli, szczyptą mieszanki rozbitych w moździerzu zamorskich przypraw (gałka muszkatołowa, ziele angielskie, cynamon, pieprz) czy lekkością wanilii na ciepłej, miękkiej, futrzanej podstawie z piżma oraz ambry. A do tego wyraźny od początku do końca, przemożny, animalistyczny oud, od którego nie sposób uciec ani zapomnieć o nim. Doprawdy niezwykła mieszanina.

Wyobraźcie sobie, proszę, iż do perfum takich, jak Trésor czy Poême od Lancôme, jak Samsara albo Chamade od Guerlain, jak klasyczna Organza od Givenchy tudzież dawna wersja podstawowej Poison Diora lub Arpège od Lanvin ktoś postanowił dodać silny, przewijający się przez wszystkie fazy rozwoju oud.
Brzmi strasznie?
Zapewniam, że tylko z pozoru. ;]

Dzięki zaskakującemu zestawieniu sprzecznych nut, które miast mezaliansu stworzyły zdrowy, szczęśliwy związek, Al Attar Al Thameen może liczyć na czwarte miejsce mojego zestawienia. [tiiaa.. i na pewno jest za nie bardzo wdzięczny ;> ]



Miejsce trzecie

A więc dotarliśmy do podium. Teraz czekają nas już tylko prawdziwie najlepsi z najlepszych. ;)

Co do tego punktu wyjątkowo nie miałam wielu wątpliwości. :) Wiedziałam, że zasłużył nań aromat mocny, złożony z niewielu nut, które zebrane w całość potrafiły zagrać melodię pełną wdzięku oraz olfaktorycznych niuansów. Nie przeszkadza mi nawet, i tak dosyć umowna, stylistyczna mroczność Oud Assam marki Rania J.


Otwarcie kompozycji uderza mieszanką świeżą, ostrą oraz odrobinę oleistą w charakterze; gorzkimi, aptecznymi ziołami oraz animalnym oudem, który jednak niekiedy daje się poznać jako oud szpitalny [jednak nie szukajcie powiązań między nim a, powiedzmy, Night Aoud od M. Micallef, przez niektórych uznawanego za szczytową formę agarowej lizolowości; pachnidło od pary sympatycznych Francuzów wydaje się zaledwie cieniem siły kompozycji pani Jouaneh :] ].
Potrzeba czasu, by wszelkie drażniące powonienie, skrzące się szklane akordy (czyżby tak objawiała się wetyweria?), wszystkie gorzkie zioła zaczęły stawać się bardziej suche oraz gorące, by oud nabrał głębi a swoją obecność ujawniły ciężkie, wonne żywice, co jakiś czas po odrobinie spalane w trybularzu. Towarzyszy im oczywiście głęboki, cielesny składnik tytułowy, nieoczekiwanie pokorniejący po kilkudziesięciu minutach, by ujawnić swoją cielesną, namiętną naturę.

Wówczas na pierwszy plan chwilowo wysuwa się mieszanka kadzideł: tłusto-gorzkie elemi, przepastny styraks, wirująca w nosie, gryząca mirra oraz olibanum. Tworzą razem dym łatwo wyczuwalny lecz nie dominujący nad otoczeniem ani gryzący w oczy. Bardziej w stylu Wazamby od Parfum d'Empire aniżeli Incense Normy Kamali, o ile mogę pozwolić sobie na porównanie samej tylko siły rażenia oparów. ;) Trzeba jednak zauważyć, że kiedy do palącej się mieszanki żywic z powrotem wraca oud to robi wszystko, by odzyskać panowanie nad całością mieszaniny.
I nawet, nawet mu się udaje, kiedy stara się narzucić swój "brudny" cielesny sznyt, lecz najwyraźniej w pewnym momencie traci zainteresowanie walką, ponieważ stopniowo a harmonijnie wtapia się w resztę drzewnych wonności. I aż po sam kres trwania Oud Assam na skórze poszczególne elementy kadzidła stapiają się w jedną całość, nie robiąc różnicy między mirrą, olibanum, elemi oraz oudem; pachnąc jak przestrzeń jakiejś starożytnej świątyni [albo zakazanych obrzędów okołorenesansowej sekty z terenów tej ciekawszej, naszej części Europy :) ], gdzie aromat kadzideł stapia się z wydzielinami ciał pątników oraz zwierząt, jucznych bądź ofiarnych, co daje całość naprawdę głęboką, trudną do zignorowania lecz piękną. Nie ładną a właśnie piękną. Wartą zachodu nie tylko w kwestii sampla do testów, lecz nawet pełnowymiarowego flakonu. :) Tak uważam. Również dlatego, że w najgłębszej bazie, tuż przed śmiercią kompozycji, ujawnia się niewielki dodatek przypraw, z których najważniejszą wydaje się... niekulinarnie słodka wanilia. Fascynujące!

Moc oraz spokój płynące z akcentów zdecydowanie ciemnych i mało mainstreamowych, złożonych w całość tyleż mocarną co strukturalnie minimalistyczną, jak również spojrzenie na oud, które śmiało można by opisać stwierdzeniem "siła spokoju", wywindowały Oud Assam na trzecie miejsce.


Cdn.


Rasasi, Al Attar Al Thameen

Ros produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć sądzę, że testy nie zaszkodzą i mężczyznom. :) O mocy typowej dla perfum tej marki mimo, że sillage wielkiego nie zostawia.
Na wszelkie okazje, w których zdołamy unieść tę kompozycję.

Trwałość: nie aż tak duża jak w przypadku zawiesistych olejków, gdyż mieszcząca się w granicach sześciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka
Nuta serca: kwiat pomarańczy, róża, fiołek, jaśmin
Nuta bazy: ambra, piżmo, oud


Rania J., Oud Assam

Rok produkcji i nos: 2013, Rania Jouaneh

Przeznaczenie: natomiast ów aromat skierowany został do mężczyzn; i podobnie, jak w przypadku piętro wyżej zalecam testy również paniom. :) A nawet posunę się do stwierdzenia, że Oud Assam to klasyczny niszowy uniseks.
Tworzący wokół sylwetki raczej aurę niż długaśny ślad,  z czasem ograniczającą się do ok. dziesięciu cm (i w ich zakresie bez trudu zauważalną), o mocy najpierw potężnej natomiast w bazie - ograniczonej.
Dla fanów oudu i kadzideł na każdą okazję, dla całej reszty.. tu już musicie sami zdecydować. :)

Trwałość: około dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

wetyweria, kadzidło, oud
___
Dziś noszę 24 Faubourg od Hermèsa.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. oraz 3. http://www.onlinecoloringbookpages.com/Number-Coloring-Pages.php
2. http://s103.photobucket.com/user/JessicaRabbit_05/media/nefertiti.jpg.html
4. http://digital-art-gallery.com/picture/13597

wtorek, 28 maja 2013

6, 5, ...

Oudowa ekstraklasa, crème de la crème, najlepsi z najlepszych.

Niniejszym wpisem chciałabym oficjalnie zainaugurować minicykl poświęcony najsilniejszym, najbardziej wyrazistym, najtrwalszym agarowym perfumom, jakie znam - i których jeszcze nie recenzowałam. :) Prawdziwej wadze ciężkiej perfum, których dominującym składnikiem jest drewno agarowe [jak mówią na nie Anglosasi ]. Sześć najmocniej wżynających się w moją pamięć zapachów, ułożonych w kolejności od najdelikatniejszego po prawdziwe kolubryny. Przynajmniej w teorii, ponieważ odpowiednia ich gradacja była wyjątkowo trudnym; szczególnie na podium odległości między poszczególnymi aromatami są raczej umowne niż wyraźnie zauważalne. ;)

I jeszcze jedna kwestia, o której wspominam dla porządku. Gdyż banalnym wydaje się zastrzeżenie, że wybór takich, a nie innych perfum oraz ich poszeregowanie jest efektem stuprocentowo subiektywnych spostrzeżeń. Owszem, podpartych siłą rażenia danego pachnidła, wrażeniami, jakie wywołuje ono na otaczających mnie osobach [z których najczęściej spotykanymi były chyba szok i zgroza ;) ], lecz i tak zależnych tylko i wyłącznie od mojej wrażliwości olfaktorycznej. Bo od czegóż by innego?


Więc teraz, bez dalszych wstępów:


Agarowy Parnas




Miejsce szóste

Uplasował się na nim zapach wyrazisty, prezentujący jeden z moich ulubionych składników w ujęciu zdecydowanie zwierzęcym (również dzięki towarzystwu odpowiednich przypraw) ale mimo tego pełnym złocistego blasku, optymistycznej beztroski oraz paradoksalnej lekkości.
Oud Secret marki Ramón Molvizar.


Zauważam w nim coś z klimatu powyższej grafiki (może wyjąwszy przerośniętego robala ;] ), takiego - jak to ująć? - niepokojącego spokoju. Wrażenia, kiedy jednocześnie coś nas zachwyca, każe myśleć o odpoczynku ale jednocześnie sugeruje, byśmy nie rozluźniali się za bardzo. ;) Sprzeczne sygnały, które w tym konkretnym przypadku układają się w konsekwentną i przemyślaną całość.

Ponieważ dostajemy jednocześnie oud silny, o zdecydowanie arabskim sznycie (żadnych lizolowych szpitali ni krystalicznych duetów z różą; więcej stajni, że się tak wyrażę.. ;) ), dodatkowo spętany ale i podkreślony dodatkiem kminku oraz kilku gwiazdek anyżu, ale przecież jasny oraz lekki. Z charakterystycznym tylko dla Bejara cytrusowo-ozonowo-piżmowym promykiem słońca, jednocześnie parzącym oraz chłodnym. Występującym nie tylko w siostrzanych wobec omawianego aromatu Queen oraz King Secret, ale również w 4 i 5 Elelments. Przyjemna, rozświetlona świeżość. Które przyłóżcie do zwierzęcego agaru w otoczeniu wspomnianych przypraw - i oto macie otwarcie oraz pierwsze pół godziny pobytu pachnidła na ludzkiej skórze.
Później słoneczność z konieczności słabnie, ustępując miejsca lekkiej, balsamiczno-drzewnej słodyczy, miękkiej oraz odrobinę śmietankowej. Pod ich wpływem łagodnieje także i rdzeń pachnidła, przewietrzony oraz uniesiony ponad ziemię. W tej chwili pojawia się jednak duch  świeżych różanych płatków, których jak się okazuje, przy oudzie nie może zabraknąć. ;) Zauważam też inne kwiaty, z jaśminem na czele. Panoszą się po skórze do tego stopnia, że w miarę upływu czasu nie tylko w ogóle wypędzają przyprawy ale nawet usiłują przejąć kontrolę nad głównym bohaterem opowieści! Na szczęście sypkie, lekko czekoladowe paczuli nie dopuszcza do podobnej bezczelności. ;) Kwiaty zostają wzięte w karby, zaś oud w otoczeniu nienachalnej słodyczy oraz jasnych nut drzewnych trwa nie niepokojony, z czasem coraz bardziej dyskretny, coraz cichszy...

Połączenie ciemności ze światłem, wakacji na plaży z pracą stajennego dało Oud Secret szóste miejsce.



Miejsce piąte

Tutaj możemy odnaleźć oud suchy, nieco krystaliczny oraz ciemny. Gdzie akordy chłodne i gorące są tak wyważone, że ani przez moment nie dominuje żaden z nich. Zmieniają się natomiast wonie towarzyszące, od utartej na jednolitą masę, lekko olejowej ziołowej pasty, przez transparentną, ledwie zasugerowaną słodycz aż po drzewno-orientalny sznyt.
Takim odbieram Oudh Al Methali marki Rasasi.


Tym razem otrzymałam perfumy, o których bez najmniejszych wątpliwości mogę powiedzieć tylko jedno: są "odczłowieczone". Nie czuję w nich niczego, co mogłoby posłużyć za punkt zaczepienia, ukłon w stronę organizmu, na którym już wkrótce się uwieszą. To zapach, do którego to Ty musisz się dostosować, nigdy odwrotnie.

Nie znaczy to wcale, iż jest szczególnie trudny w odbiorze czy tez narowisty, o nie! Oudh Al Methali to pachnidło stoickie, pewne siebie i świata dookoła. Mimo to czuję, że dzieli mnie od niego spory dystans - nie z mojej winy. Nuta tytułowa teoretycznie nie budzi żadnych wątpliwości, powinna wywoływać we mnie niemały entuzjazm; ostatecznie nie bez powodu odnajduję w niej podobieństwa do agarów wychodzących pod szyldem Montale, do Oud Royal Armaniego, Arabian Nights Jesusa del Pozo czy też do My Oud marki Royal Crown. Nieznany z nazwiska perfumiarz Rasasi ustawił omawiane właśnie dzieło w naprawdę nobilitującym sąsiedztwie. Co więcej, Oudh Al Methali wcale odeń nie odstaje.
Nie może, mając w otwarciu mieszankę gorzkich, suszonych ziół, roztartych w moździerzu z jakimś neutralnym zapachowo olejem. Oleista gorycz liści miesza się z krystaliczną suchością agaru, dając całość zauważalną lecz nadspodziewanie minimalistyczną. Później, kiedy pojawia się woń lekkich kwiatów (w typie lotosu?) oraz mięciutkiej, ledwie zauważalnej słodyczy, pachnidło staje się bardziej delikatne; gorycz odrobinę słabnie, w zamian pojawiają się nutki stereotypowo bardziej kobiece. Które nie powinny jednak nikogo zwieść, Oudh Al Methali to rasowy, doskonale zbilansowany uniseks. Co potwierdza baza, kiedy do ciemnych kryształów utworzonych w mojej wyobraźni przez najważniejszy ze składników, dołączają akordy drzewne, rozdarty na świeże drzazgi sandałowiec czy odrobinę pieprzowy tek (a może wcale nie on, tylko coś zupełnie innego?). Trudno powiedzieć.
Odnoszę wrażenie, że zapach ów niespecjalnie mnie lubi. Roztacza wokół mnie naprawdę silną aurę, ciągnie się kilometrowym śladem, przypomina przy każdym poruszeniu dłonią albo szyją; zajmuje moją głowę, zmuszając do intensywnego wysiłku umysłowego, jednocześnie cały czas wymykając się poznaniu, robiąc zwody i uniki. Dlatego znalazł się w niniejszym zestawieniu.

Umiejętność skutecznego dystansowania się od uperfumowanej osoby oraz wybitnie złośliwy charakter zapewniły Oudh Al Methali piąte miejsce w zestawieniu.


Ciąg dalszy nastąpi. :)


Ramón Molvizar, Oud Secret

Rok produkcji i nos: 2011, Ramón Bejar

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o całkiem sporej mocy.
Dla zdeklarowanych miłośników agarowców, na okazje raczej nieformalne.

Trwałość: od ośmiu do przeszło dziesięciu-jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza, geranium, anyż, drewno sosnowe
Nuta serca: róża, jaśmin, fiołek, kminek
Nuta bazy: wanilia, oud, paczuli, drewno cedrowe


Rasasi, Oudh Al Methali

Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o dużej emanacji oraz naprawdę długim sillage
Z racji swojego charakteru może być trochę męczący. :)
Na wszelkie okazje; wystarczy, że umiejętnie dobierzecie dawkę.

Trwałość: około dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)



Skład:

Nuta głowy: oud, zioła
Nuta serca: szara ambra, drewno sandałowe, oud
Nuta bazy: szara ambra, oud, akordy owocowe
[Drobna uwaga na marginesie: wszystkie te powtórzenia oraz nieprawdopodobne ułożenie piramidy zapachowej i mnie wydają się co najmniej podejrzane. Jednak zaczerpnęłam je z wiarygodnego źródła a ciekawszych rozpisów w Sieci nie znalazłam. :] ]
___
Dziś Hedonist od Viktorii Minyi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://kennethauthor.com/2012/02/11/the-top-10-top-10-list/
2. http://www.enworld.org/forum/showthread.php?255074-3D-Art-Dark-Sun-Oasis
3. http://www.scuolagiocando.it/infanzia/precalcolo/precalcolo_html/numero_5.html
4. http://my.opera.com/tung90nv/blog/2013/01/15/kiem-hiep-on-thuy-an-than-chau-ky-hiep-tieu-thu-thuy-kiem-truong-giang-du

niedziela, 26 maja 2013

Od A do Z

Czyli wszystko, co można powiedzieć o pomarańczy jako roślinie. :)

Czy to w ogóle będzie recenzja? Czy można tak nazwać zestaw refleksji po dwóch testach w biegu? Nie wiem.
Zobaczymy co z tego wyniknie.

Lecz nie mam wątpliwości, że najnowszy perfumowy produkt marki Yves Rocher szczerze mnie zachwycił.


Co potwierdza wyjątkowo duża ilustracja. Z racji, że tym razem marce udało się idealnie wstrzelić w klimat promowanego pachnidła. Neroli z serii Secrets d'Essences to zabutelkowana obsesja na punkcie pomarańczowych drzewek. Poważnie.
Niech się schowają kwiaty pomarańczy od Lutensa, niechaj w cień odejdą nerolowe interpretacje Kurkdjiana, gdzież tam dusznym, zmysłowym oparom klasycznego Amarige do tej naturalistycznej choć przecież odświeżającej woni! Nawet krystalicznie słodki Miel d'Oranger tej samej marki (bożonarodzeniowa limitowanka sprzed dwóch lat) nie wytrzymuje porównania z premierowym pachnidłem.
Nie mówię, że wszystkie wymienione są w jakikolwiek sposób gorsze [a nawet prost przeciwnie: ich mocnej pozycji w moim sercu raczej już nic nie jest w stanie zagrozić] tylko, że zawsze kładą nacisk na jeden lub kilka wybranych aspektów pomarańczowego zapachu, nie zaś na dosłownie wszystkie, jak to ma miejsce w przypadku N.

Powiecie pewnie, że dosłowne odwzorowanie natury nijak ma się do Prawdziwej Sztuki - i może będziecie mieli rację. Co jednak zrobić w sytuacji, kiedy zachwyca nas właśnie to prostolinijne, naturalistyczne, słoneczne "udawactwo"?
Mam wrażenie, że w podobnej sytuacji usilne poszukiwanie słabych punktów czy wymuszanie u siebie dystansu dopiero świadczyłyby o naszym zmanierowaniu i snobizmie!

No dobrze, do rzeczy więc. Cóż mnie tak zachwyciło w Neroli?
Przede wszystkim otwarcie: mocne, chłodne, niesłodkie i lekkie; uderzające prosto w nozdrza intensywnym mlecznobiałym podmuchem. W oczywisty sposób pomarańczowe, zestawione z aromatów petit grain i olejku z gorzkiej pomarańczy, jaśniejące ostrym światłem słońca w chłodny letni poranek (bo i rosę wyczuwam). ;D Czyste do tego stopnia, że w pierwszych sekundach omawiany aromat skojarzyłam z wonią marsylskiego mydła aromatyzowanego pomarańczowymi esencjami. Wyraziste i ogłuszające, choć już gdzieś od dołu przebijają cieplejsze, bardziej 'sztampowo perfumowe' akcenty kwiatów pomarańczowych.
Bardziej świeższego czy też zieleńszego neroli aniżeli cięższych, korzenno-słodkich dojrzałych kwiatów pomarańczy, choć i one w pewnym momencie dają o sobie znać. Najpierw jednak neroli; przestrzenne oraz pełne młodzieńczego wdzięku, świetnie odnajdujące się w roli nuty pogłębiającej chłodne mydło z otwarcia.
Dopiero, kiedy akcent kwiatowy rozwinie się należycie, łącząc z gorzkawą świeżością początków wody w harmonijną całość, kompozycja ostatecznie stabilizuje się na ludzkiej skórze, ogrzewa pozwalając akordom ciepłym i esencjonalnym wyjrzeć na światło dzienne. Zawsze jednak władzę sprawuje frakcja czystości i świeżości, słodycz nigdy nie dostaje pozwolenia na odegranie istotnej roli w Nerolowym przedstawieniu. :)

Choć skłamałabym twierdząc, że nie próbuje. Ponieważ pojawia się gdzieś na granicy serca i bazy kompozycji, jako przypudrowane, krągłe choć niezbyt duże owoce pomarańczowego drzewka. Na ten pozornie najbardziej ulotny składnik możemy liczyć dopiero po kilku godzinach bliskiej znajomości z pachnidłem. A to przecież bardzo logiczny - i sensowny - rozwój sytuacji: wszak w przyrodzie też najpierw mamy wiosenne odrodzenie życia, młode listki i lekkie soki, po nich następuje kwitnienie a owoc pojawia się dopiero w trzeciej kolejności. ;) [Czyli potwierdza się moja teza i N. wydaje się być dosłownym odzwierciedleniem porządku natury]. Zresztą baza to najsłabszy punkt całej przygody; przesadnie jasny, pozbawiony treści do tego stopnia, że w ogóle pusty, niepotrzebnie wygładzony. Wyzuty z cudownej roślinnej goryczki, która tak przyjemnie umilała mi czas od chwili zroszenia skóry pachnącą wodą. Zamiast uspokojenia i powolnego zanikania otrzymujemy statyczny, troszkę pudrowy obłoczek jakby żywcem wyjęty z kreskówkowo-satyrycznych wyobrażeń chrześcijańskiego raju. [Szczerze mówiąc, z niepokojem wyglądałam małych pulchnych aniołków tudzież sympatycznego, długobrodego staruszka w powłóczystej szacie i z pękiem kluczy u pasa. ;) ] Wzbogaconego o cień syntetycznych owoców pomarańczy. Choć po prawdzie, to cień dawnej lekkości dało się tu i ówdzie zauważyć, co daje nadzieję na ciekawsze ułożenie bazy w innych okolicznościach przyrody, niż całodniowe sprinty po mieście.

Dzięki czemu z chęcią zanurzyłabym się w chmurze najnowszego iwroszerowskiego Neroli znacznie częściej oraz bardziej obficie, niż na to pozwalał drogeryjny tester oraz moje prywatne poczucie przyzwoitości. [bo to jednak trochę krępujące: w miejscu publicznym zlewać się perfumami z testera identycznie, jak z własnego flakonu w domowym zaciszu...] Możecie jednak być pewni, że prędzej czy później takie próby podejmę.

Et voilà. Wyszła mi całkiem porządna, pełnowymiarowa recenzja.
Oto, ile może zdziałać zdrowy entuzjazm! :)
[Mimo wszystko proszę, miejcie na uwadze, że powyższy tekst powstał w oparciu o dwa testy przeprowadzane w biegu oraz ogólnym poddenerwowaniu (niewynikającym jednak z właściwości wody ;) )].

Rok produkcji i nos: 2013, Véronique Nyberg

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, jednak nie sądzę, by testy miały zaszkodzić tym z mężczyzn, którzy sympatyzują z olfaktorycznymi wcieleniami  pomarańczy. :) Mocna, lekko gorzka i ostra świeżość zapachu naprawdę wydaje się uniwersalną...
Zauważyłam, że otwarcie Neroli cechuje moc granicząca z agresją (oraz taki właśnie ślad), lecz po chwil mieszanka spuszcza z tonu i przybliża do ciała - ale za trafność tych spostrzeżeń nie ręczę.

Trwałość: kilkugodzinna; i w tym punkcie więcej nie napiszę

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża

Skład:

Nuta głowy: petit grain, olejek z gorzkiej pomarańczy, bergamotka
Nuta serca: absolut kwiatu pomarańczy, absolut neroli
Nuta bazy: akordy piżmowe
___
Dziś Agarwoud marki Heeley.


A przy okazji...
Podejrzewam, że w tej chwili część z Was myśli sobie: "skoro ona tak się zarzeka i wie, że testy pozostawiały wiele do życzenia, to po co w ogóle bawiła się w recenzowanie? Nie lepiej poczekać jeszcze trochę i ponosić perfumy na spokojnie, z uwagą śledząc ich rozwój?"

Odpowiadam: ponieważ bardzo, bardzo, bardzo chciałam podzielić się wrażeniami odnośnie Neroli od YR; ale, choć może na blogu specjalnie tego nie eksponuję, jestem realistką. Co znaczy, że widzę, ile zapachów tylko czeka, bym poświęciła im kawałek skóry; wiem, że ilość sampli i odlewek od dawna rozrasta się w sposób tylko z pozoru kontrolowany. Czyli mówić wprost: boję się, iż na dalsze, bardziej szczegółowe testy Neroli nie starczy ani czasu, ani okazji [bo nawet kupując ulubiony żel pod prysznic w sklepie YR i tak już jestem czymś uperfumowana a poszerzania kolekcji trochę się boję], ani mnie samej [powiedzmy, że klientka perfumująca kolana wzbudziłaby niezdrowe zainteresowanie :D ].
I oto cały sekret.
[...desąs  ;P ]

sobota, 25 maja 2013

Już czas na sen

Czy macie perfumy, które powodują u Was senność? Bo ja tak.
Może to zwykły zbieg okoliczności; może w chwilach, kiedy testowałam właśnie te perfumy, zawsze było niskie ciśnienie lub też poprzedniej nocy spałam krócej, niż powinnam; może.
Lecz zapach zdążyłam już skojarzyć ze zmęczeniem, syndromem ciężkich powiek i chwilą  kiedy już nawet nie ma się ochoty ziewać. A przecież w zabawie w olfaktoryczne puzzle chodzi właśnie o to - o skojarzenia.

Skoro więc Sballo marki Bruno Acampora oznacza u mnie raptowny pociąg do miękkiej poduszki oraz ciepłego okrycia, dlaczego miałabym udawać, że jest inaczej?
Sballo to sen. Choć również bardzo przyjemny, bardzo klasyczny retro-zapach o zastanawiającym, baśniowym rysie.

W pewien sposób przypomina mi ciemne, nasycone barwy obrazu olejnego z końca XIX wieku, powstałego w prerafaelickiej manierze o ciekawych, śródziemnomorsko-egzotycznych akcentach. Do tego pochmurny jednak relatywnie ciepły. A przynajmniej sztucznie dogrzewany, z pomocą klasycznych żywiczno-drzewnych bazowych komponentów, z zauważalnym udziałem wetywerii, drewna sandałowe, paczuli oraz ciepłych acz nie palonych żywic. Oraz przyjemnego, mydlano-suchego, trochę ostrego piżma.

Lecz zanim o nich, słówko o wcześniejszych etapach rozwoju Sballo. Gdzie pojawiają się akordy skórzane czy raczej zamszowe oraz fantastyczny bukiet retrokwiatów [kto zna stare perfumy marek Houbigant czy Caron mniej więcej wie, w czym rzecz], tak ciepłych i przemieszanych, że nie sposób wszystkich ich nazwać. W zasadzie wiem tylko, że wyczuwam trochę hiacyntów, goździka czy lilii, śliczny, staroświecki kwiat pomarańczy oraz pojedynczą, balsamiczną różyczkę, jakby żywcem wyjętą z potpourri. Wkrótce dołącza do nich woń równie trudnych do rozpoznania nut orientalnych, ułożonych wokół bukietu oraz pogłębionej woni zamszu z samego otwarcia kompozycji. W zasadzie trudno powiedzieć cokolwiek konkretnego ponad stwierdzenia, że w kolejnym stadium Sballo staje się mieszanina znacznie bardziej suchą i trochę ziołowo-wytrawną  (geranium plus mieszanka świeżych gorzkich ziół). A jeszcze później całość ogrzewa się ciepłem ludzkiej skóry, zamszy znika, ciągnąć za sobą oporne kwiaty i już może stawić się bura, gęsta chmura złożona ze składników wymienionych przy końcu ostatniego akapitu. Trudno powiedzieć, co właściwie dominuje; może wetyweria z paczuli i drewnem? A może jeszcze nie całkiem zastygłe żywice? Lub piżmo?
Nie; piżmo na pewno unika pierwszego planu, zadowalając się raczej pozycją "szarej eminencji" Sballo. Stanowi bowiem ciepłe, gładkie tło wszystkich tych suchych i zaczepnych elementów przepychających się do przodu; wyraźne ale jednak tło. Tyle tylko, że wraz z upływającym czasem, kiedy zanikają kwiaty, zaś nuty drzewne podlegają powolnej lecz bezustannej erozji, piżmo powoli i z konieczności staje się najbardziej zauważalnym elementem perfum. Zmieniając się z mydlanego i ostrego w ciepłe, puchate oraz niewinne.

Jak przystało na dzieło z ponad trzema dziesiątkami lat na karku, omawiana mieszanina początkowo po prostu zabija mocą, wlecze się za człowiekiem śladem długim i gęstym. Zlewa się z ciałem w jedną harmonijną całość, intymne i poufałe, jak każde czyste perfumy w gęstej, olejowej koncentracji. I jak one - umiera po kawałeczku, dyskretnie. A w końcu, po wielu godzinach zdajemy sobie sprawę, że Sballo zniknęły z naszego ciała.
I już. :)

Teraz spokojnie mogę iść spać.

Rok produkcji i nos: 1977, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć współcześnie siła oddziaływania oraz ogólny kwiatowo-drzewny sznyt mogą równie wdzięcznie dopasowywać się i do męskiej skóry.
O mocy napisałam powyżej; teraz dodam jedynie, że dzięki silnemu oddziaływaniu lepiej ostrożnie podchodzić do testów w małym pomieszczeniu lub dużych skupiskach ludzkich. :)

Trwałość: jak wspomniałam, testowałam czyste perfumy [nie edp z 2012 roku], które bez problemu można wyczuć po blisko dobie użytkowania.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: neroli, fiołek, róża, lilia, geranium
Nuta serca: drewno sandałowe, piżmo, paczuli, akordy żywiczne
Nuta bazy: wetyweria, szałwia, siano
___
Dziś Vanille Orient marki M. Micallef.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.reflectionsofanartoholic.com/orientalism/

środa, 22 maja 2013

Gotowa do lotu

Strzała, która za sekundę, może dwie zostanie wypuszczona w przestrzeń a mgnienie oka później dosięgnie celu.
Chcę napisać o zapachu, który mnie zdaje się ucieleśnieniem tego krótkiego momentu; chwili, która może wszystko zmienić.

Bowmakers marki D. S. & Durga to jedna z tych kompozycji, które wydobywają z gardeł długie oraz ekstatyczne "aaach!". Prawdziwie zmysłowa przyjemność. :) Chociaż wcale nie poraża ani mocą, ani dosłownością.

Pomimo, że procesowi tworzenia łuku nie sposób odmówić pewnego rodzaju poetyki czy też romantyki, nie jest on równie "nośny" dla wyobrażeń, co z tegoż łuku korzystanie. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie nam jedynie spoglądać na łucznika lub łuczniczkę gdzieś z boku. Gdy jedynym naszym zmysłem wystawionym na oddziaływanie strzelającej osoby jest zmysł wzroku.
Wyjaśniam pokrętnie a przecież chodzi mi o to, że łucznicy są o wiele wdzięczniejszymi obiektami do portretowania aniżeli łuczarze. ;) A skoro z procesem tworzenia tej konkretnej broni nie miałam nigdy do czynienia, "swojego" sposobu na zrozumienie Bowmakers muszę poszukać w podpatrywaniu łuczników. I chyba znalazłam świetną ilustrację swoich odnośnie pachnidła, ekhem... refleksji.
Możecie zobaczyć ją tuż obok czytanego właśnie akapitu. ;)

Oto mam do czynienia z zapachem wyrazistym, ustawiającym się śmiało naprzeciwko, zaglądającym prosto w oczy [a przez oczy usiłującym przejrzeć nasze zamiary, może nawet dotknąć duszy...?], raczej monochromatycznym choć nigdy monotonnym. Nie pozwala na to stara jak świat i pełna pasji, wirtuozerska gra światła z cieniem. :) Ujawniająca się w otwierającym kompozycję akordzie ostrym ale ciepłym, prędko dostrajającym się do naturalnego ciepła ciała człowieka. To drewna jasne, świeżo heblowane (cedr? klon?), mieszające się z ciemniejszymi i trochę nawet nadpalonymi (bardzo sekwojowymi w charakterze) a nad wszystkim czuwa niezbyt wyraźna choć jednak trochę agresywna, wspierana mroźnymi nutami ozonowymi skóra.
Później Bowmakers robią się delikatniejsi, proporcje między kontrastowymi świetlnymi refleksami powoli zaczynają się zacierać. Świeżość łagodnieje, spalenizna zlewa w całość z woniami żywicznymi, zaś do mrozu (a jak chciałaby internetowa strona marki - eteru :) ) dołącza ciepły fantom pieprzu. Fantom, ponieważ jestem więcej niż pewna, że wrażenie jego obecności wynika ze specyficznego układu nut drzewnych.

Jeszcze później następuje spokojne, zupełnie niewymuszone zespolenie drzew oraz skóry, następnie zaczynających przenikać się nawzajem i uzupełniać wszelkie braki tego drugiego. Których przecież nie ma wcale wielu; ot, drzewa  utraciły większość mocy, więc od czasu do czasu przyda im się ciemniejszy, zamszowo-galanteryjny kop; a znów dawna skóra zasługuje na więcej delikatności czy ogólne rozjaśnienie miękkim światłem. Dlatego właśnie po kilku godzinach zmienia się we wspomniany przed momentem zamsz. :D Delikatnieje również ozon, z czasem ewoluujący w jasnozielone soki [albo raczej soków fantomy, skoro rzecz ma miejsce w najgłębszym stadium kompozycji], czasami zaskakujące przyjemną acz odległą organiczną słodyczą. A może owa wynika z nut drzewnych? Oj, nie wiem...
Lecz nie bardzo mnie to obchodzi. ;D Po prostu cieszę się Bowmakers, chłonę jednoznaczną, nie bawiącą się w żadne salonowe gierki prostotę tego zapachu. Łagodność tak naturalną, że nigdy nie weźmiemy jej za dyplomatyczne podchody oraz siłę tak oczywistą, tak wyzutą z tępej brutalności, że ani razu nie nazwalibyśmy jej polityką. Mieszanka, która niczego nie udaje; podróż do wyidealizowanego świata, który znał tylko ustne umowy - i zawsze ich przestrzegał.
Gdzie świeżość i chtoniczna siła ognia, światło i ciemność, polujący oraz upolowani to dwie strony tej samej monety.
A nikogo to nie dziwiło.

Rok produkcji i nos: 2012, David Seth Moltz

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, tworzący wokół ludzkiej sylwetki niezbyt duża choć z bliska wyraźną aurę.
Dla każdego, komu przypadnie do gustu wyda się pewnie stosownym na wszelkie okazje. A nieprzekonani mogą kręcić nań nosem w każdych okolicznościach ;) [choć sama z negatywnymi reakcjami się nie spotkałam].

Trwałość: słaby punkt dzieła, ponieważ zaledwie pięcio- sześciogodzinna; przynajmniej na mojej skórze (pewnie przez ozon).

Grupa olfaktoryczna: drzewno-skórzana (oraz aromatyczna)


Skład:

akordy drzewne, skóra oraz eter czyli nuty ozonowe

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/240238961342892842/

Idźcie ode mnie!

W zamieszaniu związanym z trzema równoległymi większymi wymianami perfumowymi, staram się posegregować w głowie i opisać na blogu zapachy, których próbki już wkrótce opuszczą mój dom [stąd też ostatnia recenzencka nadaktywność ;) ].  W tej chwili pochylam się nad pięcioma kompozycjami, udanie wpasowanymi w ciepłe (lub wręcz gorące) dni oraz przyjemnie rześkie, wiosenno-letnie wieczory.


Comme des Garçons, Amazingreen

"Oryginalny, elegancki, uniwersalny" - takimi trzema słowami opisał kompozycję jej twórca, Jean-Christophe Hérault.
Hmm... na pewno trudno byłoby wyobrazić sobie odrobinę mroczną, przyprawowo-drzewną zieleń, która lepiej pasowałaby do klimatów skwarnego lata. :) Od soczystego, chrupkiego, tryskającego niesłodkimi sokami otwarcia, przez przyjemne wrażenie przebywania w odfiltrowanym ze wszystkich drażniących woni lesie namorzynowym  (tak wiele weń drzewnych zieleni oraz akordów wodnych, z wyraźnym acz nie dominującym akcentem soli), po bazowe korzenno-kadzidlano-wetyweriowo-pieprzowe, lekko ogrzewające wodną zieleń suszki, Amazingreen wydaje się zacnym, niebanalnym świeżaczkiem. Niezbyt ekspansywnym, nieskorym do łamania schematów, raczej psotnym niż rebelianckim; bardzo w typie marki, choć o kierunku zdradzającym nieśmiałe ale tęskne spojrzenia w kierunku głównonurtowych bestsellerów [ach, ta lekkość i niewidzialność! ;> ]. Możemy jednak spać spokojnie: od zamieszkującej różne Sefory i Daglasy marności nad marnościami Amazingreen dzieli jeszcze wiele kilometrów i (oby) jeszcze więcej udanych, przyjemnych dla powonienia kompozycji.
Trwałość typowa dla CdG, czyli parogodzinna.

Skład:
nuty wodne oraz zielone, liście palmy, zielona papryka, kłącze irysa, kolendra, bluszcz, proch strzelniczy, wetyweria, kadzidło, białe piżmo


LM Parfums, Patchouly Bohème

Świetny, spokojnie orientalny, wdzięczny aromat.
Cudownie cichy, szepczący coś tuż przy ludzkiej skórze, intymny. Główny składnik zaprezentowano tutaj w wydaniu ciepłym, trochę piwnicznym lecz nie dominującym; dzięki złagodzeniu paczulowych tonów nutami balsamicznymi oraz drzewnymi, dzięki wtuleniu weń nienachalnej, roślinnej słodyczy oraz umocowaniu tego wszystkiego na człowieku za pomocą frakcjonowanej woni czarnej, wędzonej skórzanej galanterii oraz łagodnych białych piżm uzyskano efekt starannej, wyważonej lecz chwilami jakby kobiecej zmysłowości. Co ważne - całkowicie pozbawionej akcentów kwiatowych czy jakichkolwiek skojarzeń z gourmand. Czyli wreszcie. Wreszcie! ;) Paczuli ciepłe, zmysłowe, damskie (acz bez przesady; to jednak uniseks) ale pozbawione cukrowego musowania.
Pachnidło otula ciało przyjemnym, grubym splotem i trwa przez długi czas.
Właściwie to zasługuje na indywidualną recenzję. ;)

Skład:
geranium, nuty drzewne, paczuli, tytoń, skóra, białe piżmo, bób tonka, balsam tolutański


Rania J., Rose Ishtar

Kolejne pachnidło, które powinno otrzymać indywidualny wpis [jak zresztą i kolejne dwa] - silne, o własnym, oryginalnym stylu.
Kiedy spoglądamy na spisy nut nic nie zapowiada takiego właśnie rozwoju sytuacji. Dlatego nie powiem Wam, skąd w otwarciu tej wody taka gorąca ostrość, oscylująca pomiędzy wonią oleju silnikowego a rozgrzanego żelazka; nie mam pojęcia, dlaczego po kilku chwilach mieszanina łagodnieje, nabierając gęstych, bardziej organicznych akordów, wśród których najbardziej istotnymi wydają się jakieś pikantne, pieprzowo-goryczkowe żywice, trochę zwietrzałe nasiona kolendry (w ilości paru sztuk) podrasowane przyjemnym, słodkawym i już chłodnym popiołem. Nie wiem w końcu, skąd bazowy dodatek niewyraźnego ciepła ludzkiego.
Gdzie tu róże lub gwajaki? Gdzie sugerowany minimalizm? Zamiast nich otrzymujemy niezłą zagadkę, średnio dużą aurę oraz przyzwoitą trwałość.

Skład:
paczuli, bób tonka, drewno gwajakowe, róża


Robbie VanGogh, Matau

Najwyraźniej mam dobry dzień do zagadek. ;) Bo tu dopiero kryje się prawdziwe wyzwanie!
Skąd w pachnidle pomyślanym jako drzewne, kadzidlane, skórzane czy łagodnie orientalne wziął się szpitalny środek do dezynfekcji? I to w stężeniu superkoncentratu, gdyż cała ta woń ("w naturze" rozstrzelona na wielometrowe korytarze i przyległe do nich sale) wydaje się być zredukowana li tylko do jednego małego pomieszczenia; zimna, ziołowa-chemiczna, żrąca. W pierwszej chwili dokonująca dosłownego gwałtu na moim powonieniu, dopiero po chwili ocieplająca się i wzbogacona o pudrowe akordy. Z oficjalnie ujawnionych składników wyczuwam tylko daleki cień opoponaksu i skóry na jeszcze dalszym drzewno-waniliowym podeście. Lecz to i tak dopiero po zerknięciu do internetu.
Matau wprawia mnie w zakłopotanie tym mocniej, że znika ze skóry zbyt szybko, bym mogła przyjrzeć mu się bliżej. Trzy lub cztery godziny i po szpitalnych detergentach nie ma ani śladu. Choć to nawet dobrze... :)

Skład:
jałowiec, opoponaks, drewno różane, wanilia, 'dymna infuzja białej szałwii', drewno gwajakowe, drewno cedrowe, wetyweria, manuka, cyprys, paczuli, skóra


Satellite, Ipanéma

[Właściwie nie bardzo wiem, skąd przyplątał się ów akcent nad e w tytule. Ani w  języku portugalskim, ani we francuskim go nie ma. Lecz to mało istotny szczegół.] Nazwę tej dzielnicy Rio de Janeiro cały świat poznał dzięki pewnej piosence o mieszkającej tam dziewczynie. Marka Satellite zaś postanowiła wykorzystać ją dla perfum, w których skupiło się kilka stereotypów odnośnie wielkich miast Brazylii i w ogóle równikowo-zwrotnikowych części świata. Mamy więc w Ipanemie uroczą kokosową śmietankę, mamy delikatną gardenię oraz przyjaźnie słodkie ylang-ylang, mamy szybko znikający lekki cytrusowy soczek oraz puchate, cokolwiek deserowe sandałowcowe oraz waniliowo-kakaowe nutki w bazie. Jest to całość ożywcza, zaskakująco lekka i po prostu urocza. Raczej krótkotrwała ale tak wdzięczna i nienarzucająca się otoczeniu, że po prostu nie sposób jej nie polubić. :)
Co jest zabawne kiedy się pamięta, iż w języku Tupi, z którego nazwa się wywodzi, Ipanema znaczy tyle, co śmierdzące jezioro. ;)

Skład:
pomarańcza, ylang-ylang, grejpfrut, frezja, białe kwiaty, drewno sandałowe, kokos, wanilia, bób tonka, paczuli
___
Dziś Bowmakers marki D. S. & Durga.

wtorek, 21 maja 2013

Klimat umiarkowany, Europa, ogród

 A właściwie ogródek, ogródeczek. Żadne wielkie założenia, żadnych wielohektarowych terenów wokół pałaców czy w ramach zieleni miejskiej. Zwykły wiejski ogród, odrobinę przeładowany; projektowany przez naturę, ponieważ zdążył już trochę zdziczeć.

Znalazłam go w pachnidle o nazwie Narziß (występującym też pod nazwą o bardziej uniwersalnej pisowni - Narziss), prosto od wywodzącej się z Niemiec marki Dorissima; choć akurat to na dzień dobry zdradza pisownia tytułu. :)
Ani ciepły ani chłodny, niepokorny dzięki goryczy jednak delikatniejący w zetknięciu z kwiatowo-mlecznym welonem. Ogród jakich miliony; jeśli nie współcześnie, to jeszcze dwadzieścia lub trzydzieści lat temu. Zachwycający banał codzienności.

W otwarciu Narziss to pachnidło gorzkie, soczyście zielone, zaskakujące taninową świeżością. Składa się z jedynej w swoim rodzaju mieszaniny ziół, z silnym piołunem oraz szałwią na czele; twardej a jednak chrupkiej, z pozoru nie do ugryzienia ale wystarczy chwilę poczekać, pozwolić mieszance na ogrzanie ciepłem naszego własnego ciała, by zaczęła mięknąć. A co za tym idzie: delikatnieć,  bez pośpiechu płożąc się wokół nas. Pokrywając przejrzystą, lekko pieprzową (albo paczulowo-wetyweriową) pajęczyną, mieszając zioła w jednolitą, schnącą na słońcu całość, robiąc miejsce pojedynczym, niezbyt wyraźnym kwiatom. I czy to będzie róża, jak chciałyby spisy nut, czy irys lub nagietek - trudno ocenić. Wiem, że to kwiat o woni subtelnej, kontrastowej wobec ziołowej goryczy ale niezbyt skorej do siłowania się z nimi o palmę pierwszeństwa. W ogóle coś mało w Narziss rywalizacji, pragnienia zmian; wszystkie nuty jakby zastygły w pełnej gracji pozie uroczego wiejskiego urwisa (płci dowolnej) z bukolicznych opowiadanek.
Skąd raptem w ogrodzie wziął się urwis (albo urwiska)? Mnie nie pytajcie. ;) Wiem jedynie, że obecność jego lub jej chwilę wcześniej zapowiedziało pojawienie się niezobowiązującej słodkości i mlecznych, delikatnych roślinnych soków. Podobno biorących się z figowych liści, jednak dla mnie to raczej rozłupana palcami niedojrzała figa, z której wycieka białawy, nieco lepki sok. Mało istotne. Ciekawe jest, jak szybko ów sok zastyga, jak prędko łączy się z ziołami oraz kwiatami, uwięzionymi pod wetyweriową pajęczyną.

Oraz ile przyjemności można czerpać z doświadczania chwili, gdy całość staje się jeszcze bardziej ciepła, kiedy ujawnia, że i wewnątrz pachnidła kryje się nieco animalnego ciepła. Odrobinka; akurat tyle, aby zasugerować nam lekkie ambrowo-czystkowe tony, ustawione na jasnych elementach sandałowca i cedru. Bo przecież mamy prawie że lato. ;) Które, choć słoneczne, w klimacie umiarkowanym nigdy nie powinno ścinać nas z nóg, żółcić traw czy męczyć przedłużająca się suszą. :) Winno raczej cieszyć ciepłem (nie męczyć upałem), przesączać się przez tkankę czasu jak przez niezamieszkaną pajęczynę i - docierać ku nam stłumione, odfiltrowane ze wszystkiego, co w tej porze roku złe i męczące.
Powinno być dokładnie takie, jak Narziss. :)

Rok produkcji i nos: 2007, Doris Brugger

Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn, choć dla mnie to spokojny uniseks.
Raczej bliski skórze, typowo dzienny oraz niezobowiązujący.

Trwałość: w granicach pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

piołun, estragon, szałwia, liść figowy, róża, wetyweria, labdanum, drewno sandałowe, drewno cedrowe, bób tonka

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.flickr.com/photos/eric-delcroix/2649549622/in/set-72157606354150816/

Niespodzianka à la Borgia

Czasami naprawdę trudno wybrać danemu zapachowi najodpowiedniejszą ilustrację. Taki właśnie dylemat nawiedził mnie kilka godzin temu; już niemal byłam pewna, w jaki sposób zilustrować swoją opowieść, kiedy ni stąd ni zowąd naszła mnie myśl: a gdyby tak posłużyć się innym skojarzeniem...?
No i przepadłam. ;) Rozpoczęło się szukanie odpowiedniej ilustracji. Łatwo nie było ale ostatecznie kasting wygrał ten oto GIF:


Tuż za nim uplasował się "pozakadrowy" Jeremy Irons jako trochę uwspółcześnione wcielenie ojca chrzestnego pewnej renesansowej mafii: KLIK. Obydwie ilustracje zawierają w sobie:
A. jednego z moich ulubionych aktorów,
B. w głównej roli serialu, który swego czasu kompletnie mnie wciągnął,
C. typowe dla postaci (i chyba także dla aktora), uwielbiane przeze mnie poczucie humoru oraz
D. ucieleśnienie pewnego sympatycznego acz raczej zaskakującego pachnidła.

Czyli Encens Mythique d'Orient z guerlainowskiej butikowej serii Les Déserts d'Orient. Aromat wprawiający w zdumienie chyba każdego, kto już trochę zna się na perfumach i mniej więcej wie, czego oczekiwać po dziele z kadzidłem, mitycznością oraz Orientem w tytule.
Bo tego tutaj nie dostaniemy. A przynajmniej nie w takich ilościach ni w takim ujęciu, jakiego oczekiwalibyśmy.

Więc teoretycznie łatwo się Encens Mythique d'Orient rozczarować. Sama po pierwszym zetknięciu z wodą nie byłam doń przekonana. Potrzebowałam czasu, by docenić kadzidło mocno europejskie, jednocześnie szyprujące oraz skłaniające się ku coraz modniejszym współczesnym interpretacjom nurtu vintage; tym wszystkim dziełom z gruntu nowoczesnym lecz mającym kierować nasze myśli ku dawnym czasom. Dokładnie takie jest omawiane w tej chwili pachnidło. Bardzo proste, bardzo wdzięczne, w klasyczny sposób europejskie. Oraz niekoniecznie kadzidlane. ;) Z pozoru.

Gdyż otwarcie kompozycji nie ma nic wspólnego z tytułem, za to dużo ze strzelistymi, staroświeckimi nutami kaskadowego bukietu kwiatów, urozmaiconymi aldehydowym promieniem oraz wysuszonymi dzięki srebrzącemu się mchowi dębowemu. Mamy zatem przepych w ewidentnie starym stylu; rzucający się w oczy ale też łatwo zaskarbiający sobie wiedźmią sympatię. :) Dopiero po chwili wyczuwam gładką, ciemną lecz zaskakującą swą ażurową formą drzewno-żywiczną podporę. Najpierw zauważamy, że staroświeckie potpourri z płatków czerwonej róży, kwiatu pomarańczy i odrobiny lawendy kryje się wewnątrz cennego puzderka z polerowanego drewna sandałowego intarsjowanego hebanem i dębiną. Dopiero po chwili między płatkami przypraw dostrzegamy pojedyncze okruchy utłuczonych w moździerzu przypraw: zwietrzałej kory cynamonowca, strączków kardamonu czy trochę więcej laski wanilii. Jeszcze później okazuje się, że sporo z tych przypraw było w istocie żywicami: niemożliwą do precyzyjnego rozebrania na części mieszanką, której podstawowymi składnikami wydają się słodkawe olibanum (w stylu znanym np. z Messe de Minuit), wibrująca w nozdrzach mirra, tłustawe elemi, balsam tolutański i naprawdę nie wiem, co jeszcze. Wszystko to ciekawie łączy się z ostatnimi podmuchami gładkich, mydlanych, strzelistych aldehydów, z kwiatami oraz mchem uważając, by ani przez chwilę nie wysuwać się na pierwszy plan.
Trzeba kilkudziesięciu minut, aby szkatułka zmieniła się w trybularz, tworzące ją drewno zredukowało do kilku drzazg, przyprawy zniknęły, część zasuszonych kwiatowych płatków wyleciała poza naczynie i - by wszystko pozostałe zaczęło płonąć, przeobrażać się w spokojną, niezbyt mocną smugę dymu. Którą otuliła cudowna woń płatków balsamicznej róży, bez pośpiechu, jakby w zwolnionym tempie, opadających wokół kadzielnicy. Wówczas też zauważam idealną równowagę pomiędzy akordami kwiatowo-szyprowym a drzewno-żywicznym; zresztą właśnie w bazie ten ostatni osiąga swoje apogeum, nigdy nie jest silniejszy niż w chwili spalania wśród suszonych płatków róży. Którym zaczyna towarzyszyć krystaliczne ambrowe ciepło (czyżby szara ambra?) i niewielka dawka "brudnego" kastoreum. Pojawia się nawet delikatna, naturalistyczna, ciepło-metaliczna nutka krwi.


Jest więc agresja oraz delikatność, jest sacrum i jest zmysłowość; jest tradycja będąca jednocześnie własnym zaprzeczeniem (albo zaprzeczenie będące w istocie kontynuacją); jest zaskoczenie oraz łamanie schematów. Gra z konwencją w stylistyce bardzo subtelnego, cynicznego humoru.
Encens Mythique d'Orient to nie są perfumy, o jakich myślicie, kiedy jeszcze ich nie znacie.
Czeka Was zaskoczenie.

Spodziewaliście się odalisek rodem z Baśni 1001 nocy? Błąd, bo Guerlain to marka stricte europejska, ikonicznie francuska. I niech taką pozostanie.
Spodziewaliście się kłębów kadzidła i róż o orientalnym sznycie? Niespodzianka, bo czeka nas dawna opowieść przetłumaczona na język XXI wieku.
Spodziewaliście się rozwiązłych, amoralnych, demonicznych i sadystycznych Borgiów? Chyba zapomnieliście, że w rzeczywistości nie byli typami z piekła rodem ale ludźmi. :]

Rok produkcji i nos: 2012, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o mocy niezbyt wyrazistej, dobrej projekcji; tworzący krótki acz zwarty sillage.
Dla każdego, kto zapała doń sympatią. ;) Na okazje raczej formalne; chyba, że cierpicie na perfumoholizm i nie uznajecie podobnych podziałów; co też jest okej [wiem po sobie ;) ].

Trwałość: około sześciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (i szyprowa)

Skład:

kwiat pomarańczy, róża, aldehydy, olibanum, inne nuty kadzidlane, mech dębowy, ambra

P.S.
Wszystkie ilustracje powiązane z serialem Rodzina Borgiów zaczerpnęłam z http://pinterest.com/CRogers91/tv-things/

I Need A Hero!

Or Superhero.  I Need A Superhero...
...Scent. :D


I mogę taki mieć. Już za dziewiętnaście dolarów i pięćdziesiąt centów per flaszka.

 


Marmol & Son Men's Fragrance prezentuje dwie wody:

DC Comics Batman to czarny pieprz, bergamotka i lawenda w nucie głowy, geranium, kardamon oraz ciepłe paczuli w sercu oraz ziarna wanilii z piżmem w bazie.
Natomiast DC Comics Superman składa się z otwarcia w składzie: świeży ozon, otarta skórka imbiru, sorbet cytrynowy; w środku kompozycji znajdziemy czerwonego grejpfruta, "zmiażdżoną roślinność" oraz gałkę muszkatołową, zaś podstawa to ciepła ambra i egipskie piżmo.
Zakupu można dokonać na przykład TUTAJ a wiadomość dotarła do mnie via Geeks are Sexy.

I co? Jesteście zainteresowani perfumami Bruce'a W. i Clarka K.? :)

Bo muszę wyznać, że mnie męczy przeczucie, jakoby rzeczywistość do wyobrażeń miała się mniej więcej tak:


___
Dziś Matau marki Robbie VanGogh.

P.S.
Ostatnia ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/456622849688621488/

poniedziałek, 20 maja 2013

Hiszpańskie Romany

Eee, nie; wróć: Ramony. :D

Lecz nie Ramony Molvizary, tylko Ramony Monegale, w Polsce trudniej dostępne. [Ciekawe, jak długo jeszcze...?] Razy pięć a do tego na szybko.
Żeby po testach został ślad na blogu.



Cherry Musk

Dużo ozonowej, świetlistej fruktozowej słodyczy. W otwarciu miesza się to, co najbardziej jasne i niewinne w róży oraz kwaśno-słodkich aromatach wiśni, gdzieś od dołu podkreślone nasyconą acz soczystą wonią truskawek. Odrobinę później do nut otwarcia dołącza jasne, nieinwazyjnie pudrowe ciepło, w miarę upływu czasu okazujące się piżmem. Jeszcze później wiśnie i róże zlewają się w całość, stopniowo osuszane mchem oraz pseudocielesnym ciepłem białych piżm. Gdzieś w tle pobrzmiewa dalekie echo słodyczy wielkolistnego jaśminu; bardziej widmowego aniżeli kiedykolwiek istniejącego w sposób realny.
Baza to lekko drażniąca powonienie gra mszystej suchości z soczystym oraz wodnym wspomnieniem poprzednich etapów rozwoju wody, prowadzona na spokojnej, pastelowej chmurze czystego, niby-animalnego ciepła.
Nic w tym zapachu nie jest dosłowne, nic się nie narzuca. Cherry Musk to pachnidło całodniowe, uniwersalne; idealnie zrównoważone albo... nudne. :) W zależności od tego, co lubimy i czego oczekujemy od perfum. Raczej słaba projekcja oraz dobra trwałość tylko to potwierdzają.

Grupa olfaktoryczna: piżmowo-owocowa (i kwiatowa)

Skład:
akord wiśniowy, truskawka, chińska róża, mech drzewny, białe piżmo, piżmo owocowe, Muscenone



Lovely Day

Jaśminowy potwór. ;) Który rozpoczyna się silnym, soczystym i "szuwarowym" uderzeniem zieleni, szybko zrównoważonej przez irysową ostrość lecz odzyskującej wysoką pozycję dzięki świeżo zerwanym liściom czarnej porzeczki, natychmiast poszatkowanym wielkim nożem szefa kuchni. [wiecie, takim z ogromnym ostrzem, częstym rekwizytem thrillerów czy horrorów... ;) ] I to właśnie do porzeczkowych soków, spływających po chłodnej stali, dołącza aromat wygrzanych w słońcu owoców czarnej porzeczki a wkrótce po nim jaśmin wielkolistny. Ten indyjski, czyli bardziej słodki i gładszy od europejskiego; równie często, co w perfumach, występujący w zielonej herbacie z płatkami jaśminu. ;) W takiej zresztą postaci pojawia się i w Lovely Day: mocny, wibrujący w nozdrzach, dzięki skumaniu z porzeczkami oraz herbatą cokolwiek oranżadkowy. A może to dzięki lukrecji, która po kilkudziesięciu minutach od aplikacji zaczyna przebijać się na powierzchnię?
Raczej nie, ponieważ im lepiej ją czuć, tym mniej w mieszaninie porzeczkowej soczystości - oraz modnego ulepowatego musowania. Pozostaje sam silny, rozedrgany jak gorące powietrze trzon kompozycji. Gdzie jaśmin ogrzewany jest przez lukrecję a oba akordy ułożono na solidnej podstawie z jasnego drewna. Przy okazji wychodzi na jaw, że zastąpiono także zielone soki; zamiast nich mamy lekką, morsko-gloniastą chmurę, szczęśliwie w większości już rozwianą. :) Czyli świeżość obecna jest we wszystkich stadiach zapachu. Dzięki podobnemu zabiegowi autor kompozycji zdołał uniknąć nie tylko łatwej drogi kobiecego jaśminowego oranżadowca ale - co ważniejsze - jeszcze łatwiejszej ucieczki w "zmysłowość" przesłodzonej syntetycznej ambry tudzież tanich papierowych i białopizmowych pudrów w bazie.
Więc Lovely Day bez problemów daje się lubić! :) Choć to kompletnie nie moje klimaty.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aromatyczna (oraz świeża)

Skład:
absolut jaśminu wielkolistnego, różana herbata, lukrecja, "irys przefiltrowany przez drewno cedrowe", liście i owoce czarnej porzeczki, Ultrazur



Mon Cuir

Mój ulubieniec spośród całej piątki. Suche, odrobinę niedzisiejsze lecz nowoczesne w duchu aldehydy na łagodnie orientalnych podstawach. Aromat miękko ścielący się na ludzkiej skórze, zestrajający się z nią w sposób naturalny, bez zbędnego pośpiechu. Cichy ale wyrazisty. Bo Mon Cuir nie musi krzyczeć, żeby być zauważonym. Nie musi być kontrowersyjnym, aby wzbudzać zainteresowanie bliźnich. Nie musi w cudzych oczach szukać potwierdzenia własnej wartości. Wie, czym jest i co ze sobą zrobić. Te perfumy są jak dojrzały (raczej duchem niż ciałem), trochę staroświecki, mądry człowiek.
Zacznijmy od tego, jak przewrotnie przedstawiono tu akord tytułowy: pojawia się nie jako skóra albo zamsz; próżno w Mon Cuir szukać przemożnej dosłowności (Cuir Vanenum, Cuir Ottoman, Bel Ami Hermèsa) jak i delikatnych, jakby umownych muśnięć (Vintage Johna Varvatosa, Daim Blond, Fareb). Tu pojawia się coś współcześnie rzadko spotykanego: rosyjska skóra, aldehyd popularny w szalonych latach 20. XX wieku, nad którym pochylały się nosy perfumiarzy marek Chanel, L. T. Piver czy Creed. Lecz nie oczekujcie od omawianej właśnie wody dosłowności. Tu rosyjska skóra, miękka, ziołowo-chłodna ale pełna ponadzmysłowego ciepła, równoważona jest dodatkami zamorskich przypraw (głównie gałki muszkatołowej, choć czuję też odrobinkę pieprzu i kurkumy), paczuli oraz kwiatu pomarańczy. Ów pojawia się w otwarciu, najpierw podrzędny wobec skórzano-korzennej goryczki, później coraz silniejszy, suchy i oddający przyrodzoną moc akordom skrytym gdzieś w głębi. Uważam tak, ponieważ kwiat ten w Mon Cuir wydaje się prześwitywać zza pozostałych nut.
Potem skóra mięknie jeszcze bardziej i zaczyna na powrót zanurzać się w przyprawach, choć już nie aż tak dosłownych, w ciepłych brązach suchego paczuli czy lekko pikantnego sandałowca oraz w rozgrzewających cielesnościach. Ziemiste barwy oraz cielesno-orientalny sznyt pięknie uzupełniają subtelne acz przepastne tony rosyjskiej skóry zważając, by za nic w świecie nie zdominować akordu tytułowego. Natomiast w miarę upływu czasu wszystko to bez pośpiechu zlepia się w całość - albo raczej zgrzewa się [bo "zlepianie" sugeruje coś wymuszonego albo mało przyjemnego, brutalnego; niczego podobnego w MC nie znajdziemy], scala w idealną, niesłodką lecz i niezbyt kanciastą, okrzesaną całość. Ulatuje ze skóry powoli, drobnymi partiami.
Kompozycja doskonale dżentelmeńska. :) Także dzięki ograniczonej mocy i trwałości, sugerującej kompletnie niedzisiejszą stałość czy konsekwencję.


Grupa olfaktoryczna: skórzano-orientalna


Skład:
rosyjska skóra, kwiat pomarańczy, Labdaceme [syntetyczny odpowiednik labdanum?], paczuli, gałka muszkatołowa, drewno sandałowe, piżmo



Mon Patchouly

Zapach trudny do sklasyfikowania. Z jednej strony ewidentnie paczulowy, z drugiej zielono-kwiatowy; ani orientalny ani drzewny, szyprowy też niekoniecznie. Choć na pewno nie świeży. ;) Łagodny, miękko wtulający się w ludzkie ciało i czerpiący zeń swoje ciepło. Delikatnie słodki acz z pewnością nie w sposób kulinarny.
Obawiam się, że o Mon Patchouly najprościej będzie mi mówić przez zaprzeczenie: jakimi te perfumy nie są. Zatem z pewnością nie są killerowate. Ich cichy, spolegliwy duch nie zezwala na żadną wyrazistość, przynajmniej poza samym otwarciem, kiedy nozdrza uperfumowanej osoby szturmuje aromat suchego, wyraźnego choć stonowanego paczuli (bardziej w duchu Patchouly od Etro), zestawionego z geranium oraz niezbyt dosłownymi akcentami żywic. Dopiero później wygładza się, rozmywa w drzewno-tonkowej słodyczy, coraz silniej równoważącej duet paczuli z geranium. W bazie delikatnieje jeszcze bardziej, drugoplanowa słodycz musi pogodzić się z faktem, że główną rolę dostały nuty drzewne oraz żywiczne, przyjemnie płożące się na skórze i pieszczące powonienie.
Paczuli też gdzieś tak jest, skryta między żywicami a słodyczą... chyba. :)
Bo to woń trochę zbyt spokojna i spolegliwa.


Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna


Skład:
paczuli, mech dębowy, geranium, jaśmin, kadzidło, "roślinna ambra"



Umbra

Czy grafika reklamowa, ten niebieski strumień ulatujący z atomizera, nie wydaje Wam się bzdurna? Bo mnie bardzo. :) A przecież to takie przyjemne, konwencjonalnie paprociowe pachnidło! Najbardziej męskie (stereotypowo) ze wszystkich omawianych dzisiaj kompozycji marki.
Najłatwiej wyczuć to w otwarciu, kiedy dociera do nas mieszanka drzewnego chłodu z cytrusowym światłem, szybko wzbogacona o zaskakująco miękki, aksamitny dodatek geranium. Z czasem schnąca, wypierająca wszelkie cytrusowe wonie a zastępująca je czystą, suchą wetywerią (trochę w stylu klasyka od Guerlain) oraz mchem dębowym, który robi porządek także z geranium , nadając mu jeszcze więcej "giętkiej nobliwości" - o ile to w ogóle możliwe. ;) W tej samej chwili po raz kolejny daje o sobie znać wyraźny dodatek nut drzewnych, żywicznych, iglasto-orientalnych. Trochę, jakby zmieszać igły świerkowe z puchatym sandałowcem oraz gwajakiem. Szczególnie, że coraz więcej w Umbrze delikatnej, zielonkawej słodyczy, od czasu do czasu równoważonej pojawiającym się i znikającym akordem czarnego pieprzu. Tylok baza przypomina nieco najlepsze momenty męskich pachnideł marek Avon albo Oriflame; ale dlaczego nie? Wszystko jest dla ludzi. :)
Mamy więc suchą wetywerię z nobliwym geranium, żywiczno-drzewną słodycz oraz trochę pieprzu. Co razem daje pachnidło proste, codzienne, łatwe w użytkowaniu lecz pozbawione tej iskry szaleństwa, którą cenię w sztuce olfaktorycznej. Choć to dobrze; wszak spokojne, uniwersalne i zachowawczo męskie perfumy także są potrzebne. A że nie mnie...?
No i co z tego?


Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna


Skład:
wetyweria, mech dębowy, liście geranium, czarny pieprz, balsam jodłowy, bób tonka



Wszystkie pachnidła to uniseksy, powstały w roku 2013 a ich twórcą jest Ramón Monegal.

Charakteryzują się świetną trwałością: od ośmiu czy dziesięciu godzin do blisko doby.


Jarku, wielkie dzięki za próbki! :)
___
Dziś właśnie Mon Cuir.