czwartek, 26 marca 2020

Legenda o zaklętym kościele

Kojarzycie krążący teraz po internecie żart, że niektórzy ludzie ze zdumieniem odkrywają, że ich zwykły tryb życia nazywa się teraz "kwarantanną"? ;) Jestem jedną z tych osób.
Powiedzieć, że jako introwertyczka bynajmniej nie cierpię z powodu konieczności siedzenia w domu na czterech literach, to zdecydowanie zbyt oględne stwierdzenie.

Śpiew syreny autorstwa Tomasza Przyweckiego

Prawda jest taka, że sporo jest we mnie (niebyt chwalebnej, przyznaję) satysfakcji, bo oto nareszcie mój styl życia stał się godny naśladowania a nie wiecznie tych wkurzających, głośnych ekstrawertyków, miotających się po świecie jak kurczak z odrąbaną głową [należę do pokolenia, które pamięta jeszcze takie widoki z dzieciństwa]. ;]
Nareszcie nikt nie ma prawa protestować, gdy po pracy pracownik po prostu idzie do domu, zamiast szlajać się po mieście z kolegami i szefostwem w ramach "spontanicznej" integracji. Nareszcie nikt nie wymaga small talku. Nareszcie nikt nie patrzy na mnie jak na aspołeczną wariatkę, gdy po raz kolejny na pytanie: "gdzie spędziłaś weekend?" odpowiadam: "w domu". Nareszcie czytanie książek i oglądanie seriali przestało być postrzegane jako tani erzac rozrywki, w sam raz dla unikających kąpieli nerdów czy innego pospólstwa. Nareszcie to my, introwertycy, możemy całemu światu powiedzieć: "a nie mówiłam? Nadmiar aktywności szkodzi". :P Każdy lubi - i powinien - mieć rację, przynajmniej raz na jakiś czas.

Nawiązując do dwóch kolejnych bieżących żartów mogę powiedzieć, że "ratowałam świat" na długo, zanim to się stało modne. :)

Trzęsacz autorstwa Tomasza Przyweckiego

Po chwili namysłu znalazłam jeszcze jedno "nareszcie". Otóż być może nareszcie nie będę musiała opowiadać o swoich wakacyjnych miejscówkach ze sztucznie wyolbrzymianą mega-rezolutną pewnością siebie. Bo choć nigdy nie widziałam powodu, by wstydzić się spędzania urlopu w Przemyślu zamiast w Barcelonie, w Kotlinie Kłodzkiej zamiast na trekingu po Norwegii, w Lanckoronie zamiast w Cortonie, gdzieś nad tym "strasznie drogim" polskim morzem zamiast w pięciogwiazdkowym all excuseme na Riwierze Tureckiej lub w Tajlandii, to jednak ile z tego powodu doświadczyłam protekcjonalnych reakcji, wiem tylko ja.

Tymczasem obecna pandemia oraz będący jej oczywistym skutkiem kryzys ekonomiczny mogą spowodować, że tegoroczne wakacje - o ile gdziekolwiek wyjedziemy - spędzimy raczej na polskiej ziemi, lub ewentualnie za granicą ale na odległość jednodniowej jazdy samochodem od naszych domów. Tanie loty? Zapomnijcie!
Moi drodzy, nadchodzą lata, gdy siedzenie w kraju na czterech literach stanie się obowiązującą normą (przynajmniej na jakiś czas).


A skoro tak się złożyło, warto byłoby poszukać pozytywów i opowiedzieć co nieco o miejscu, które choć znajduje się w granicach państwa polskiego ogólnie i "takiej drogiej" gminy Rewal szczególnie, to jednak może budzić skojarzenie z zapachem luksusowych, niedostępnych w Polsce perfum o cenie rzędu 1000 zł za flakon. Taki naciągany snobizm.
[No właśnie, o perfumach spoza popularnych kanałów dystrybucji też chyba będziemy musieli zapomnieć].

Posłuchajcie o zapachu kadzidła, o świcie w Wielkanoc oraz o zmroku w Boże Narodzenie unoszącego się ponad plażą i morskimi falami wprost z widma zniszczonego wiejskiego kościółka. ;) Świątyni, która tylko w te dwa momenty w roku znów wydaje się być cała i unosić w powietrzu ponad nieistniejącym już klifem.
Widmowego kościoła, z którego słychać dźwięk widmowych organów i mszy odprawianej po łacinie oraz można poczuć aromat widmowego kadzidła...

Posłuchajcie...

Sztorm w Trzęsaczu autorstwa Tomasza Przyweckiego

Albo i nie posłuchajcie. ;)
Możecie zamiast tego powąchać Sacred Water, stworzoną przez amerykańską markę the Harmonist. Na pewno nie pożałujecie, bo to nisza w klasycznym, starym stylu.

Takimi perfumami zachwycaliśmy się przed laty: nieoczywistymi połączeniami akordów,  olfaktorycznymi niespodziankami, zaskakującymi delikatnością tam, gdzie spodziewaliśmy się mocnego uderzenia i na odwrót. Podobnie ma się rzecz z Sacred Water, które jest przede wszystkim kadzidłem. Typowym kościelnym dymem w stylu legendarnego Avignon od Comme des Garçons, Cardinala Heeleya tudzież la Liturgie des Heures marki Jovoy. A przecież w spisach nut kadzidła brak!
Jednak spisy spisami; wiadomo, że to po prostu jeszcze jedna marketingowa zagrywka oraz podpowiedź dla wszystkich, którzy z chemią mieli do czynienia po raz ostatni w szkole i nie bardzo czują potrzebę, aby wznawiać tę znajomość (nawet dla ukochanego hobby). ;P Dlatego możemy być pewni, że kadzidło w Sacred Water jest... po prostu ukrywa się przed nami, zostawiając wyraźne ślady i dając znaki swojej obecności; jak duch na początku horroru. ;)

Towarzyszy mu cała plaża; niepozorne grudki rozkosznie słodkawej szarej ambry, porozrzucane tu i ówdzie jak bursztyn, wyrzucone na brzeg drewno, jak gąbka nasiąknięte organicznym zapachem morza, ozoniczne powietrze, kamienie omywane zimnymi falami północnych wód, wiatr i przestrzeń...
Odwieczna historia, na pierwszy rzut oka tak niewidoczna, iż potrzeba dopiero ewidentnej podpowiedzi w postaci ruin porwanego przez fale kościoła, abyśmy raczyli zauważyć jej oczywisty wpływ.
Prawdziwy pomnik Natury krzyżującej plany Kultury* oraz jej twórców. Symbol nieplanowanych zmian w ludzkiej codzienności.

Co mają do tego wszystkiego perfumy o nazwie Sacred Water? Wszystko!
Każde napisane tu słowo dotyczy ich w sposób możliwie precyzyjny.

Chyba nikt, kto tu zagląda nie spodziewał się przyziemnego opisu nut...? ;D


Rok produkcji i nos: 2015, Guillaume Flavigny

Przeznaczenie: doskonale wyważony uniseks z samego środka skali, pasujący bardziej do charakteru i temperamentu aniżeli do posiadanej pary chromosomów. ;) Za to bez dwóch zdań bardzo cichy i wycofany, trzymający się tuż przy ciele i znikający zeń przy pierwszej nadarzającej się okazji. To jedyna wada Sacred Water.

Trwałość: w granicach trzech lub czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: mięta pieprzowa, akord jodu, aldehydy
Nuta serca: akord morski,glony
Nuta bazy: akord ozonowy, szara ambra, drewno cedrowe
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/tomlight/34109509644/
2. https://www.flickr.com/photos/tomlight/37173757185/
3. https://villahoff.pl/okolica/trzesacz/
4. https://www.flickr.com/photos/tomlight/37389361354/

*Tu w szerszym znaczeniu jako synonim "cywilizacji".

sobota, 7 marca 2020

Mieć już dość tego piękna i ciepła




Długo szukałam pomysłu na opowiedzenie o tych perfumach; niewiele dłużej zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o nich na blogu. Sporo miejsca w tych moich wątpliwościach zajmowała - wyjątkowo jak na osobę, którą podobne kwestie zazwyczaj nie interesuje - reklama. I to nie byle jaka: nakręcona przez głośnego wówczas reżysera, z odważnym i pomysłowym scenariuszem; reklama, którą zachwycali się wszyscy... poza mną.
Bo taka odważna i inna, i przekaz ma taki feministyczny, och i ach!

Nie zrozumcie mnie źle: jako humanistka od razu ten (niezbyt) ukryty sens wychwyciłam i zinterpretowałam właściwie, jako feministka z miejsca doceniłam. Jednak jako estetka - w sposób nudny podręcznikowa, filisterska lub po boomersku sienkiewiczowsko-petroniuszowska* - czułam... niesmak. Chwilami wręcz obrzydzenie, niemal żadnej fascynacji, absolutnie żadnego zachwytu.

Perfumy reklamowane w ten sposób powąchałam wyłącznie z (przygasającego w chwili ich premiery) obowiązku. Na tym nasza znajomość miała się zakończyć.



Aż tu nagle w roku 2020 coś się zmieniło i oto pojawiły się zarówno pomysł na zobrazowanie zapachu, jak i chęć opisania go na blogu.
Choć prawdę mówiąc nie bardzo jest o czym pisać... ;]

World marki Kenzo.









Matka - szacowna marka Kenzo o najlepszych francusko-japońskich korzeniach; ojciec - Francis Kurkdjian, bodaj najgenialniejszy żyjący współcześnie perfumiarz; starsze rodzeństwo w postaci Flower czy Jungle, pieszczotliwie zwanych Maczkiem oraz Słonikiem [można je kochać, można nie znosić ale doceniać trzeba i basta] oraz on, World: o gigantycznym potencjale z którego wyszło... jedno wielkie nic, żeby być delikatną w słowach. ;>

Nawet nie, że brzydkie; ot, kolejne fruity-floral do powąchania i zapomnienia. Ani wstrętne, ani piękne, ani wyraziste, ani słabe, ani ciekawe, ani nudne. Jeżeli robiące czymkolwiek jakiekolwiek wrażenie, to co najwyżej decorum, w tym przypadku wspomnianą we wstępie reklamą.
Milionowy wyjątkowy płatek śniegu, któremu - dosłownie i boleśnie - życie niszczą wydumane problemy pierwszego świata.
Bogate biedactwo, ojojojojoj.

Patointeligencja świata perfum tudzież woda na młyn dla Hejtera z farmy trolli. ;>
Nie mam ochoty pisać o World ani słowa więcej.

Szkoda życia na słabe perfumy; lepiej wybrać się do kina na świetny film i to o nim pomyśleć. :)


Rok produkcji i nos: 2016, Francis Kurkdjian

Przeznaczenie: zapach dla kobiet z gatunku bezpiecznych, przeciętnych i bezbolesnych (dwuznaczność w pełni zamierzona). :>

Trwałość: w granicach sześciu czy ośmiu godzin, z czego większość to oczywiście nudna i słabowita baza

Grupa olfaktoryczna: jako się rzekło, kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: czerwone owoce
Nuta serca: jaśmin, piwonia oraz inne nuty kwiatowe
Nuta bazy: ambroksan
___
Dziś pachniałam Vent Vert od Balmain.

P.S.
Fotografie ilustrujące wpis pochodzą z materiałów promocyjnych filmu Jana Komasy Sala samobójców. Hejter oraz oczywiście perfum World marki Kenzo z 2016 roku.

*"(...) Ale kaleczyć sobie uszy jeszcze przez lata całe twoim śpiewem, widzieć twe domicjuszowskie cienkie nogi, miotane tańcem pirrejskim, słuchać twej gry, twej deklamacji, twoich poematów, biedny poeto z przedmieścia, oto co przewyższyło moje siły i wzbudziło do śmierci ochotę. Rzym zatyka uszy słuchając ciebie, świat cię wyśmiewa, ja zaś dłużej już za ciebie płonić się nie mogę. Wycie Cerbera, mój miły, choćby do śpiewu twojego podobne, mniej będzie dla mnie dotkliwe, bom nie był mu nigdy przyjacielem i za głos jego wstydzić się nie mam obowiązku. Bądź zdrów, lecz nie śpiewaj, zabijaj, lecz nie pisz wierszy, truj, lecz nie tańcz, podpalaj, lecz nie graj na cytrze, tego ci życzy i tę ostatnią przyjacielską radę posyła ci Arbiter elegantiae".
H. Sienkiewicz, Quo vadis?

niedziela, 16 lutego 2020

Thank you for the Music

Stworzyli zapach "z pasji do Rock'n'rolla, który rozbrzmiewa pieśnią wolności na najpiękniejszym festiwalu świata Pol'and'Rock. Jest przesycony zapachem przyjaźni, tolerancji, wzajemnego szacunku i nieokiełznanymi dźwiękami muzyki w rytmie serca".

Trudno mi wypowiadać się na temat miejsca, gdzie nigdy nie byłam oraz wydarzenia, w którym w życiu nie brałam udziału. Jako osoba dźwiękowo nadwrażliwa źle znoszę wszelką kakofonię jazgotliwego tłumu oraz dudniącej zbędnymi wzmacniaczami muzyki. Dla mnie wszelkie festiwale rockowe czy wiejskie festyny to najczęściej ogromny emocjonalny dyskomfort, fizyczny ból oraz dosłowny gwałt przez uszy i nic na to nie poradzę. Żadne, nawet najlepsze towarzystwo nie jest w stanie wynagrodzić mi takiego cierpienia.

Dlatego z inicjatyw Jurka Owsiaka i spółki siłą rzeczy mój entuzjazm budzi jedynie* Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy.


Ostatnio do pozytywnych aspektów całego projektu dołączyły perfumy. ;) I to nie byle jakie ale powstałe dzięki współpracy fundacji WOŚP z perfumerią Quality Missala [która to współpraca zdążyła obrosnąć w międzyczasie teoriami spiskowymi na miarę wybuchającej brzozy]. ;>

Music, opatrzone jednocześnie logo Wielkiej Orkiestry oraz festiwalu Pol'and'Rock to klasyczny staro-niszowy samograj; może faktycznie skomponowany na wzór kilku znanych i lubianych przebojów z repertuaru wzmiankowanej perfumerii ale nie oszukujmy się: w dzisiejszych czasach zręczni i pomysłowi didżeje też uchodzą za artystów. ;) Dlatego nie widzę powodu, by nie poświęcić Muzyce kilku zdań na blogu.

Oto i one: kompozycja rozpoczyna się niemal identycznie jak męska wersja Encre Noire od Lalique, drapiącą, wilgotną i zimną wetywerią w otoczeniu tłustych cząsteczek sadzy oraz dymu. Po kilku chwilach jednak łagodnieje, przeistaczając w spokojniejszą, bardziej miękką i cieplejszą wersję Black Afgano od Nasomatto, z tym jego mięsistym oudem oraz sandałowcem o transparentnym, satynowym wykończeniu - a wszystko w odcieniach najciemniejszej z czerni. Potem jest moment na europejską wersję perfum różano-oudowych (co ważne, bez typowych dla perfumiarstwa bliskowschodniego różanych syropów pomieszanych z oudem rodem z toalety publicznej). ;} Bliżej Muzyce do klasycznej oudowej (aoudowej?) kolekcji od M. Micallef lub ewentualnie Oud Royal z butikowej linii perfum Armaniego. Ot, arabski biznesmen w doskonale skrojonym zachodnim garniturze; nie "przebrany" ale "ubrany" stosownie do klimatu północnej Europy oraz charakteru spotkania w interesach. :)

Podróż WOŚPowego Music kończy się natomiast... szybko. Zdecydowanie zbyt szybko i gwałtownie jak na mój gust. Jeżeli nie uda mi się wychwycić ulotnej bazy drzewno-korzenno-piżmosyntetycznej, której ostatnie tchnienie przypomina mi trochę atak kloniątek z najnowszego wypustu laboratoriów Lutensa, to po protu nagle orientuję się, że nie pachnę dosłownie niczym.
Za łatwo te perfumy odchodzą... jak niektóre gwiazdy kultury masowej, płonące zbyt jasnym płomieniem, więc też wypalające się zdecydowanie zbyt prędko.


Rok produkcji i nos: 2019, Douglas Morel

Przeznaczenie: zapach dla kobiet, mężczyzn oraz osób niebinarnych. Z powodu niezbyt imponującej projekcji pasujący znakomicie do wszelkich możliwych okazji oficjalnych lub wiążących się z pobytem w większym gronie ludzi (na przykład na festiwalu rockowym). ;)

Trwałość: słabowita, ponieważ maksymalnie trzy- lub czterogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: gałka muszkatołowa, czarny pieprz, grejpfrut
Nuta serca: heliotrop, róża, labdanum
Nuta bazy: drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, oud
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://i.pinimg.com/originals/80/2c/bb/802cbb1c87b99b1ef7737ab1654c3a28.jpg natomiast druga jest skanem ekranu z filmu promocyjnego, zamieszczonego na facebookowym profilu SiemaShopu: https://www.facebook.com/SiemaShop/videos/993151604388054/

* "Jedynie", dobre sobie! Jakby WOŚP i ogrom dobra czynionego za jej pośrednictwem to było mało. ;)

niedziela, 5 stycznia 2020

Sztuka dla sztuki

Tym razem przygnały mnie tu polskie perfumy. I to nie byle jakie. Porządne, pozbawione kompleksów polskie perfumy.
Dwadzieścia lat temu - rzecz nie do pomyślenia. Dziesięć lat temu - sensacja do białości rozgrzewająca internetowe skupiska rodzimych miłośników perfum. Współcześnie... może nie norma ale na pewno nie powód do nadmiernej ekscytacji; ot, codzienność. Tylko i aż.

W ostatnich latach - także tych, które dla mnie oznaczały blogowy niebyt - powstało sporo świetnych, przemyślanych i docenianych rodzimych marek perfumowych: Tabacora Parfums, Piotr Czarnecki, Sense Dubai, Bohoboco, Inubi, JMP Artisan Perfumes, Chopin od Miraculum, Anja Rubik z Inglotem ale też przypadki, które przed wspomnianą dekadą szarpały nam nerwy na postronki: Missala z Quessence oraz Michał Szulc ze swoimi Perfumami z Wyprzedaży. ;)

I to właśnie dziełem podpisanym nazwiskiem ostatniego z twórców zamierzam się dziś zająć. :)

Matt Wiebe, Coyote Flowers - Dutch Still life

Osiem lat po premierze Sale Perfume 01 w sprzedaży pojawił się zapach Sale Perfume 02, opatrzony podtytułem Ribes Oud. Jednak niech nie zwiedzie Was nazwa, specjalnie prowokacyjnie "modna" - oudu w tej kompozycji nie uświadczymy. ;)
Zamiast niego pojawia się matowy akord drzewno-chemiczny, statyczny i bezpieczny; wszechobecny ale nie dominujący nad sednem mieszaniny. Jak blejtram dla płótna, na którym lata temu powstało dzieło któregoś ze starych mistrzów malarstwa niderlandzkiego.

Malarskie koneksje nie pojawiły się tutaj przez przypadek. Ribes Oud konstrukcją przypomina mi bardzo la Fuite des Heures, legendarne, potężne ale bardzo statyczne i dystyngowane perfumy marki Balenciaga z roku 1949. Kolejne nawiązanie do pastelowych, oświetlonych przygaszonym światłem bukietów, zobrazowanych na pochłaniającym wszelką jasność tle.
Tutaj też na pierwszym planie pysznią się wielkie ale dyskretne kwiatowe festony, głównie z geranium z ziołowym dodatkiem nagietków lub dalii. Zaraz za nimi kroczą wspomniane nuty drzewne, wśród których najwyraźniejszą wydaje się jedno z syntetycznych wcieleń drewna sandałowego. Które? Nie wiem. Zresztą, czy to dla nas naprawdę takie istotne...?

Przez moment pojawia się nawet coś, co ktoś kiedyś nazwał "akordem mokrej szmaty", czyli naturalistyczne, mocno przyziemne wcielenie woni paczulowo-quasioudowych. Lub jak kto woli: współczesny odpowiednik zwierzęcej czaszki lub zepsutego owocu z siedemnastowiecznych holenderskich martwych natur. Protestancka interpretacja motywu memento mori; przypomnienie, że nawet piękne kwiaty wkrótce też umrą i zgniją i nie ma dla nich ucieczki.
Równowaga sił.

Jednak to tylko mgnienie oka, po którym wraca bukiet; schnący, nie gnijący, coraz silniej przyprószony pudrem z chemicznego drewna oraz jasnych, papierowo-pierzastych piżm. Łagodny, nienarzucający się, godny damy przez duże D.


Rok produkcji i nos: 2019, ??

Przeznaczenie: kompozycja skierowana zarówno do kobiet, jak i do mężczyzn. Na mojej skórze rozwijająca się bez pośpiechu, w prawdziwie starym stylu, chociaż nieodmiennie blisko ciała.
Podobnie jak w przypadku poprzednich perfum Michała Szulca, Ribes Oud również dostępne jest w limitowanej ilości tysiąca flakonów, więc jeżeli zdecydujecie się na zakup, nie zwlekajcie z nim. ;)

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

bergamotka, cytryna, geranium, czarny pieprz, drewno gwajakowe, paczuli, jaśmin, czarna porzeczka, białe piżmo, drewno cedrowe, drewno sandałowe
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródło pierwszej ilustracji: https://www.flickr.com/photos/mattwieve/40065742852/

czwartek, 20 czerwca 2019

W południe lata na krańcu świata

Nie na krańcu świata, lecz w jego centrum, tu i teraz. Najbliżej jak się da, dosłownie za progiem, czeka magia. Nocy letniej nie tyle sen, co poranek. ;)
Zachwycający w swojej zdawałoby się niepozornej ale przecież zachwycającej łagodności. Lecz będziecie w stanie doświadczyć jej pod jednym warunkiem: jeżeli umiecie dostrzec magię w zjawiskach banalnych.

Dandelion autorstwa osoby, ukrywającej się pod pseudonimem Nuwadalice.

Tegoroczna Noc Kupały będzie dla mnie nieoczekiwanie łagodna. W czasie letniego przesilenia zwykle szukałam perfum wyrazistych, odważnie łamiących pogodowe stereotypy lub podkreślających pradawny, pogański charakter towarzyszących obecnym dniom uroczystości. Wiecie: kadzideł, dymów, surowych ziół albo chociaż naręcza narkotycznych kwiatów.

Jednak w roku 2019 postanowiłam odłożyć tradycję na bok, przynajmniej częściowo, w jej najbardziej oczywistym aspekcie. Zamiast niego wolę skupić się na pięknie i kruchości życia; na przysłowiowym "piórku na wietrze"; na ulotności tego, co w nas i otaczającym nas świecie najcenniejsze; na spokoju i błogości.
Jeżeli na erotyce, to idealnie nastoletniej: doświadczanej po raz pierwszy i z wielkiej miłości.

Ich odzwierciedlenie znalazłam w Habanicie l'Esprit, jednym z dwóch dostępnych współcześnie łagodniejszych wcieleń klasyka marki Molinard; tym bardziej mlecznym, aksamitnym, mniej strereotypowo wakacyjnym. :)
A przy tym delikatnym i odrobinę nostalgicznym, zupełnie jak widok dmuchawca. :)



Naturalnie subtelne roślinne piękno odzwierciedlają tutaj pyłkowe słodkości mimozy czy heliotropu, które jednak od początku wydają się być podległe akordom zmysłowym w rodzaju pięknego labdanum w otwarciu, czy pudrowo-cielesnego, nieco mydlącego się (ale to normalne na mojej skórze) piżma podczas dalszego rozwoju kompozycji.

Jednak perfumy te nie byłyby godne nosić nazwiska wielkiej Habanity gdyby nie odwołujące się do nich akordy żywic oraz drzazg! :) W białej wersji "uduchowionej" najważniejszy jest balsamiczny, dosyć słodki akord przywodzący na myśl takie klasyki współczesnego perfumiarstwa, jak pierwsze Candy od Prady czy Dune Diora. Nasza ulubiona perfumowa encyklopedia sugeruje, że stoją za nim benzoes, drewno różane oraz wspomniane już labdanum. Niechże będzie i tak. ;)
Z pewnością im dłużej zadajemy się z Habanitą l'Esprit, tym bardziej jasna i matowa, pudrowa się staje. Nie jest to jednak puder infantylny, słodziuteńki i pozbawiony sensu ale coś w rodzaju ciężkich oparów po romantycznym tête-à-tête pary zadurzonych w sobie nastolatków, gdzieś na rozpalonej czerwcowej łące, w cieniu rozłożystego drzewa i wysokich traw, w zapachu odległych róż, w stanie sennego oszołomienia.

Wiem, wiem, odleciałam, bo przecież większości ludzi podobne "ciężkie opary" absolutnie nie wydadzą się zachęcające nawet w najmniejszy sposób [nawet nie powinny, jeżeli tylko potraktować moją wizję dosłownie]. ;) Jednak nie piszę tu do większości - a przynajmniej taką mam nadzieję - lecz do grupy osób, których byle co nie odstraszy a skojarzenie "labdanum z animalnym piżmem" mogłoby wręcz zachwycić.
Dlatego piszę śmiało, sugerując Wam wszystkim nie tyle podglądactwo, ile uśmiech nostalgii czy chwilowy powrót do świata lat dziecinnych. "(...) on zawsze zostanie piękny i czysty jak pierwsze kochanie".

Nawet pomimo labdanum i piżma. ;)


Rok produkcji i nos: 2013, ??

Przeznaczenie: perfumy stworzone dla kobiet ale w mojej opinii jest to absolutny uniseks z samego środka skali; kto nie wierzy, niech powącha w perfumerii kilka co większych "męskich" przebojów od czasu 1 Million i wróci do Hl'Es. zrewidować pogląd. ;P
Poza tym chciałam zaznaczyć, że tzw. parametry użytkowe omawiane pachnidło ma przyzwoite: może nie ciągnie się za nosicielem kilometrami ale w bliskim sąsiedztwie ciała wiruje i mieni się, dopiero po pewnym czasie zmieniając w znacznie spokojniejszą, statyczną strukturę, przywodzącą na myśl rozgrzany marmur.

Trwałość: znaczna, bo w granicach pięciu godzin wyraźnej projekcji oraz kolejnych pięciu stopniowego wyciszania i zaniku.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-piżmowa

Skład:

Nuta głowy: gałka muszkatołowa, labdanum, cytryna
Nuta serca: heliotrop, jaśmin, mimoza, róża
Nuta bazy: benzoes, paczuli, wetyweria, piżmo
___
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/nuwandalice/8963862004/

sobota, 4 maja 2019

Pijane wiosną

Majówka powoli ma się ku końcowi. Co prawda zamiast oczekiwanej [choć uczciwie przyznajmy: jakim prawem? Na jakiej zasadzie?] ciepłej i słonecznej, iście letniej aury przybyła nad Polskę pogoda raczej, hmm... nostalgiczna, to przecież trudno nie zauważyć, że wiosna panuje nam miłościwie w pełnym rozkwicie.
Kolejne rośliny zakwitają hojnie; nie zawsze w swoim przyrodzonym tempie, zachowując wszelako odwieczny porządek, ustalony zmieniającym się ostatnio "klimatem umiarkowanym +". ;)
Cieszą się ludzkie oczy, nosy a nierzadko i usta.
Po raz nieskończony w historii ludzkości z uśmiechem witamy kolejne odrodzenie życia.

Niektórych z nas potrafi przy okazji ogarnąć nieomal karnawałowe szaleństwo, tak uderza nam do głowy światło słoneczne, wydobywające ze świata barwy. Tak też działa na nas bujny zapach tysięcy splątanych ze sobą roślin. Jesteśmy pijani wiosną.
Lub pijane. :)

Oszalałe od nadmiaru hormonów szczęścia, otumanione różem i bielą kwiatów, nieśmiałą zielenią trawy czy listowia, błękitem nieba, łagodnym brązem nagrzewającej się ziemi... Czasami chciałybyśmy, aby ich aromat towarzyszył nam wszędzie.
Magiczna woń wiosny.

Theophilos Papadopoulos, [Bez tytułu]

Kiedyś już o niej pisałam. Problem w tym, że nazywała się Lola od Signature Fragrances London i kosztowała około 100 € za flakon ekstraktu perfum o pojemności 6 ml. Naturalnie w Polsce nie była dostępna ani w roku 2016, ani - jeżeli dobrze kojarzę - obecnie.
Tymczasem niedawno miałam okazję poznać pachnidło, o którym mogłabym powtórzyć każde ze słów użytych w recenzji Loli, zarówno jeżeli chodzi o poszczególne akordy, ich układ, jak i o charakter kompozycji:

"Wysokoprocentowy szot z serotoniny i endorfin", "bez żadnych filozofii, bez silenia się na nic, może poza sprawieniem odbiorcy artystycznej przyjemności balansującej na granicy kiczu"; jest słonecznie ale nie upalnie, wieje lekki wietrzyk, chce się żyć"; "Na szczęście pojawia się składnik, który dodaje mieszaninie głębi. Dzięki niemu (...) nie jest już pustogłową istotką ale zaczyna żyć naprawdę. Ten składnik to paczuli"; "cała jest poezją. Fraszką ku czci piękna wiosny".

Tym razem jednak fraszkę napisał inny autor. Noszący nieznane publiczności polskie nazwisko ale wstydliwie ukrywający je pod francuskobrzmiącym pseudonimem. Jacques Battini. Zbędne krygowanie się! Zupełnie, całkowicie, absolutnie niepotrzebne.
Przecież jego (jej/ich) Night Dream Crystal Edition są w stanie wyjść zwycięsko ze starcia z każdym współczesnym słodko-paczulowym bestsellerkiem. Dowolnie wybranym.

Tu początkowy bukiet kwiatów o nieokreślonej nazwie - ultrakwiatu sprzed setek milionów lat, starszego niż ginko i magnolie, pramatki wszystkich nastrojowych i narkotycznych "snów zmysłowych bladej dziewczynki" - stopniowo zmienia się w rzeźbę z tworzywa zdecydowanie trwalszego aniżeli ulotne cząsteczki zapachu. Z jasnego, ciepłego drewna, paczulowej ziemi, waniliowo-tonkowej barwionej koronki, w końcu z kruchej, ulotnej ale pradawnej kredy (tak objawia się jedno z nowoczesnych syntetycznych piżm).
Z życia rozumianego jako trwająca miliardy lat wędrówka, najbardziej oczywista pod słońcem sztafeta gatunków. Jako świadomość, że wszystko, co nas otacza: drzewa, trawy, domy i smartfony ;) różowe chmury i czarne dziury, wszelkie kolory, zapachy, smaki a w końcu i my sami - powstaliśmy z gwiazd zmarłych u zarania Drogi Mlecznej.

Podobnej historii nie opowie Wam flanker flankera flankera flankera la Vie est Belle czy innej guerlainowskiej Małej Czarnej. ;> Możecie być pewne.
Tak pewne, jak pewną być trzeba ruchu obrotowego Ziemi oraz tego, że gdzieś w tej chwili wstaje nowy dzień.


Rok produkcji i nos: 2012, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć bez wątpienia do twarzy w nim będzie wielu mężczyznom. Zdecydowany, śmiały ale jednocześnie elegancki. Spokojny.
Niewątpliwym plusem kompozycji jest jej cena, czyli ok. 60 zł za 50 ml czystych perfum.

Trwałość: jak na ekstrakt przystało Night Dream na skórze wytrzymuje około doby a na ubraniach bez problemu potrafi przetrwać ze dwa prania. :)

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, kwiat pomarańczy, tuberoza
Nuta serca: paczuli, róża, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, wanilia, akord piżmowy
___
Dziś noszę Lavande edp od Molinard.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/theo_reth/26155243634/

niedziela, 28 kwietnia 2019

Znów wędrujemy ciepłym krajem

Powrotów do blogowania mam co najmniej tyle, ile znani sportowcy "definitywnych" postanowień o zakończeniu kariery. ;) I za każdym razem gdy siadam do komputera z zamiarem zalogowania się w bloggerskim profilu, czuję się tak samo zielona.
A przecież do zrecenzowania mam przynajmniej dwanaście zapachów (przy okazji minionej niedawno Wielkanocy chodziły mi po głowie cztery różne kompozycje w postaci trzech wpisów; wyszło jak zwykle).

Skoro już o zieleni mowa...

Green Deal autorstwa Sergio Boscaino

Tak się ostatnio złożyło, że zielony to dla mnie nowy czarny a może nawet nowy czerwony...?[Oczywiście wyłącznie z olfaktorycznego punktu widzenia, ponieważ w zielonych ubraniach tak dziś, jak i przed laty mogłabym co najwyżej występować jako statystka w filmie o zombie apokalipsie. ;P] 
Jest tym, czego poszukuję w perfumach, o czym śnię i za czym wyglądam; może to być zieleń skoszonej trawy, świeżej dostawy w kwiaciarni na rogu, wiosennej łąki, niszowego zielska itd. To może być lubiane od dawna galbanum ale też do niedawna traktowane z lekceważeniem kolońskie cytrusy. Na pewno zaś - skrzący się, matowy, chrupki szypr.
Taki, jak Coriandre marki Jean Couturier.

Chociaż jestem niemal pewna, że znam te perfumy od wielu lat - charakterystyczny malachitowy korek flakonu wygląda nieśmiało gdzieś z otchłani dziecięcych wspomnień - swoją opinię z konieczności opieram o najnowszą wersję wody toaletowej, zakupionej rok temu w jednej z Wiodących Perfumerii Internetowych. :) Czyli taką po paru wskrzeszeniach z martwych a na pewno po około pięciu tysiącach reformulacji.
Teoretycznie więc nie ma sensu spodziewać się zbyt wiele, prawda?

Otóż nieprawda. ;)
Ponieważ Coriandre to szypr równie oczywisty w swojej szyprowości co przebiegły. Skradający się po cichu w stronę niczego niespodziewającego się współczesnego konsumenta pachnących soczków - lekko już znudzonego bestsellerową powtarzalnością, szukającego czegoś innego - z pozoru mamiący jasną, kolońsko-paprociową przewidywalnością, być może też sugerujący odrobinę staroświecką męskość, dosyć przewidywalny. Jak drapieżna roślina czekający tylko, aż skuszony wonią łatwej konsumpcji owad przysiądzie na jego płatkach, żeby HAPS! pożreć maleństwo. ;)

Greening autorstwa Jurka Durczaka.

Coriandre to rzadki typ zapachowej kompozycji sprzed lat, która w XXI wieku z powodzeniem potrafiła zasiedlić nową niszę, wykorzystując do tego internet.
Daje się przecież zauważyć, że w świecie perfumomaniackich cyfrowych społeczności coraz liczniejsza grupa szuka czegoś więcej, aniżeli kadzidlano-oudowych dymów, od których przecież dawno temu wszystko się zaczęło. Równie dużo osób czuje, że nie dla nich oryginalne flakony sprzed kilkudziesięciu lat, gdzie strzeliste aldehydy, naturalistyczne cywet i piżmo czy potężne kwiatowe bukiety potrafią być niekiedy barierą nie do sforsowania. Podobnie flakony butikowych pachnideł znanych marek coraz częściej okazują się skrywać zawartość, która jakością nie odstaje od projektowanych przez marketingowców, bestselleropodobnych soczków marek typu Avon; więc jeżeli nie widać różnicy, po co przepłacać?
Co więc ma zrobić miłośnik perfum, którego kusi inność, chociaż niekoniecznie niszowo-kadzidlana? Który lubi vintage ale bez przesady? Który szuka czegoś wybitnego oraz odmiennego za niewygórowaną cenę? Według mnie śmiało może sięgnąć po Coriandre.

Tutaj początkowe energetyczne tchnienie ultraświeżej, z lekka cytrusowej, całkowicie pozbawionej słodyczy chmury systematycznie wysycha, pozwala się otulić wspaniałym mchem dębowym, być może ostatnim w produkowanych współcześnie perfumach (nawet, jeżeli jest on w całości dzieckiem pipety i retorty, przesyłam ukłony za naturalną dosłowność). Szybko dołącza jasne, lekko pikantne tchnienie tytułowej kolendry a może i innych przypraw? Trudno powiedzieć. Grunt, że kompozycja mieni się, zacienia i rozświetla naprzemiennie, słowem: szypruje na całego. :)
Gdzieś w tle daje się zauważyć ciężka i gładka kurtyna z bliżej nieokreślonych kwiatów, które przed zwiędnięciem broni delikatny aldehydowy promień, unoszący kwiatowe główki do góry. Jednak ani aldehydy, ani retrobukiet nawet przez chwilę nie usiłują zdominować mszysto-korzenno-wetyweriowo-drzewnego pierwszego planu. Nawet, jeżeli z czasem tego tła widać coraz więcej, nie mam absolutnie nic przeciwko, tak harmonijne wydaje się serce Coriandre.
W bazie natomiast cichaczem, obok utrzymującego całość w porządku drzewno-mszystego stelażu, przemykają nuty odzwierzęce: jakieś delikatne piżmo, jeszcze delikatniejszy cywet, może drobina kastoreum tak mała, że sprawiająca wręcz migdałowe wrażenie. Przemykają aż... przystają. I zostają na dużej, zanikając stopniowo wraz z głównymi bohaterami wonnej opowieści. Nikomu nie wadzą, będąc przecież jej równoprawnymi bohaterami.

Coriandre to arcydzieło. Piękne, na wpół zapomniane ale nieskończenie cenne. Jak malachitowy posążek, przypadkiem znaleziony gdzieś na wakacyjnym szlaku. ;)



Rok produkcji i nos: 1973, Jacqueline Couturier

Przeznaczenie: kompozycja stworzona dla kobiet, dziś jednak skręcająca w stronę uroczo staroświeckiego acz całkowicie noszalnego uniseksu. Na okazje, jakie tylko dlań wymyślimy; osobiście "zaliczyłam" w Coriandre i poważne biznesowe rozmowy, i wypad w góry zakończony popijawą. ;)

Trwałość: jedyna wada pachnidła; w przypadku testowanej przeze mnie współczesnej wody toaletowej jest to maksymalnie pięć do sześciu godzin bliskiego skórze, leniwego smyrania, z czego połowę czasu należy przeznaczyć na jeszcze bardziej cichnącą bazę.

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, dzięgiel, kolendra
Nuta serca: kłącze irysa, róża, jaśmin, konwalia, geranium
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, paczuli, wetyweria, mech dębowy, cywet, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/serbosca/44929995615/
2. https://www.flickr.com/photos/jurek_durczak/22849317790/

niedziela, 4 listopada 2018

Tam, gdzie mech jest nieśmiertelny

Kolejny powrót na blogowe łamy to kolejne podejście do perfum inspirowanych wschodnioeuropejską tożsamością.

A przy okazji kilka słów refleksji odnośnie tak przez nas nielubianych reformulacji; dziś bowiem zamierzam opisać na nowo pewien zapach - lub raczej "opisać" po prostu, ponieważ zmiana składu pachnidła przeobraziła je w sposób dosyć kategoryczny.
O tym jednak za chwilę.

Autor: Ikuru Kuwajima

Najpierw zapraszam Was w podróż na południowo-wschodnie krańce kontynentu europejskiego, w lasy pomiędzy Wołgą a Uralem, gdzie żyją ostatni prawdziwi rodzimowiercy Europy.
W rejon, gdzie wśród białych pni brzóz przechadzają się duchy, gęsi są czczone (oraz jedzone) a świat - choć pozornie znajomy i doskonale zrozumiały, bo czyż znajome i zrozumiałe nie są wielkoformatowe płachty reklamowe na budynkach oraz uzależnienie od smartfonów? - na drugi rzut oka okazuje się diametralnie różny od naszego.

Autor: Ikuru Kuwajima

Maryjczycy, nadwołżańscy kuzyni Finów, od momentu podbicia ich ziem przez Iwana Groźnego nie mieli w życiu łatwo. Najpierw ogniem i mieczem chrystianizowała ich cerkiew prawosławna, potem tłamsili nienawidzący duchowości komuniści, teraz zaś zmuszeni są balansować gdzieś pomiędzy marginesem, na który zepchnął ich oficjalny nurt rosyjskiej kultury a byciem ciekawostką turystyczną dla reszty świata.
Nie poddali się jednak, zachowali swój język i kulturę a teraz stopniowo, coraz bardziej jawnie, wracają od przyswojonych prawosławia i islamu do odwiecznych wierzeń.

Pomyślałam o nich, kiedy przyszło mi znaleźć skojarzenie do pachnidła, które musiałam poznać na nowo i które najpierw mnie rozczarowało a chwilę później zauroczyło.
Cuir marki LT Piver.

Autor: Ikuru Kuwajima

Pamiętacie moją recenzję poprzednika mojej dzisiejszej bohaterki, oryginalnej piverowskiej Cuir de Russie? Macie prawo jej nie kojarzyć, ponieważ powstała ponad osiem lat temu, u zarania dziejów tego bloga. :)
Skojarzyłam tamte perfumy z postacią z baśni i legend a prawdopodobnie prasłowiańską, przedchrześcijańską potężną boginią - Babą Jagą. Z kimś przerażającym, idealnie zadomowionym na styku Kultury z Naturą, doskonale znanym każdemu dziecku. Z postacią może i kiedyś w jakiś sposób należącą do tego świata ale teraz już całkowicie nierealną, bajkową. Bo przecież wierzyć w Babę Jagę to tak, jak wierzyć w Zeusa czy Thora [zwłaszcza ten drugi jest dziś raczej bohaterem jakiegoś tandentnego amerykańskiego komiksidła, w naszej części świata nieznanego, dopóki ktoś nie zafundował mu cyklu wysokobudżetowych hollywoodzkich filmów oraz twarzy Chrisa Hemswortha]. Możesz, jeżeli nie masz wszystkich klepek na swoim miejscu. ;P

Cuir de Russie było piękną, straszną, fascynującą baśnią z odległych czasów, czymś niedzisiejszym. Samo gołe Cuir natomiast okazało się cichą ale uporczywą, zdumiewająco stanowczą opowieścią o życiu doczesnym. Tym, które wiedziemy z mozołem, po cichu, z brudzie i pocie ale też z marzeniami i śmiechem. Gdzie wzniosłość sacrum często ginie pod prozaicznym ciężarem profanum, często jest w ogóle niewidoczna ale przecież stale nam towarzyszy.
Cuir bez Russie to nie tyle skóra z opowieści fin de siècle'owych perfumiarzy ale... mech. Mech i drzewa, i ziemia; i wszystko, co z tej ziemi wyrasta.

Autor: Ikuru Kuwajima

Mówiąc językiem mniej poetyckim: pozbawiwszy perfumy dodatku rosyjskiej skóry, tego popularnego w pierwszych dekadach XX wieku aldehydu, naprawdę zmieniono ich charakter.
Otwarcie pozbawiono świetlistej lekkości, zamiast niej stawiając na ostre nuty mszysto-drzewne, podbite akordami pikantnych przypraw oraz cytrusów, które jednak same rozjaśnić wstępu nie są w stanie. Wątlaczki z nich, przyzwyczajone raczej do śródziemnomorskiego słońca aniżeli do mroźnych rosyjskich, kontynentalnych zim; dlatego też w Mari El umierają bardzo szybko, dosłownie w przeciągu pięciu sekund.

Tu klimat jest wymagający, by nie rzecz, że brutalny. Od początku Skóra jest więc matowa i ciemna, z czasem natomiast staje się coraz bardziej dymna i... rzeczywiście skórzana. ;) Przy ognisku z brzozowych szczap ktoś nierozsądnie położył skórzany element odzieży, na który spadło kilka(naście) iskier za dużo. Po chwili więc skóra dymi i spala się z sykiem, kiedy języki ognia lizną śniegu pod tą rękawiczką czy kurtką.
Zwęgla się galanteria, zwęglają się białe gałęzie brzóz, pozostaje natomiast - mech. Suchy, aromatyczny, ciepły mech dębowy, którego opary dosłownie zatykają ludzkie nozdrza, szczelnie izolując je od powietrza, żeby następnie uwięzić w naszych głowach tłamszące aromaty dymu, teraz już tłustego od sadzy oraz pikantne, pozbawione jakiegokolwiek dodatku słodyczy przyprawy o niemożliwej do odkrycia proweniencji.

Czuję się tu jak w kurnej chacie. Muszę wyjść. Natychmiast.

Autor: Raffaele Petralla/Prospekt

Na szczęście głęboka baza Cuir dostarcza nam więcej świeżego powietrza. Pojawia się nawet aspekt ludzki, cielesny. Przy czym jest to cielesność bardzo ciepła i cywilizowana; ot, miękkie złociste labdanum, delikatnie pierzaste, suche piżmo, nawet bardziej orientalny akord drewna sandałowego ma w sobie coś ludzkiego i przyjaznego.

Po zimie nareszcie przyszła wiosna.


Rok produkcji i nos: reformulację przeprowadzono ok. roku 2011, nie wiem też, kto za nią stał

Przeznaczenie: zapach w starym stylu i to wciąż się czuje. Jeszcze trzydzieści-czterdzieści lat temu dedykowany byłby wyłącznie mężczyznom (bo też i przypomina dawne klasyki męskiej perfumerii, od starych Guerlainów po Égoïste Chanel). Dziś bardziej widzę w nim uniseks, równie dobry dla każdej osoby, która byłaby w stanie unieść jego ciężar.
Charakteryzuje się raczej umiarkowaną nośnością, z bliska jednak jest wyczuwalny bez najmniejszego problemu.

Trwałość: w granicach pół doby, a więc znakomita

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana

Skład:

bergamotka, mandarynka, miód, akordy drzewne i przyprawowe
___
Dziś noszę Patchouli od M.Micallef.

P.S.
Ilustrujące wpis fotografie to wyjątki z reportaży o Maryjczykach, które możecie przeczytać i obejrzeć tu:
1.-4. http://www.ikurukuwajima.com/blog/2014/09/mariy-chodyra/
5. https://www.washingtonpost.com/news/in-sight/wp/2016/02/11/the-forgotten-mari-pagans-of-the-volga/

niedziela, 22 lipca 2018

Perfumy dla Śpiącej Królewny

Kiedy spojrzeć na listę szkiców kolejnych recenzji, ten blog odżył na dobre i ma się rewelacyjnie: kilka pachnideł vintage, zapachy Jo Malone, wpisy porównawcze Cabotine de Grès i Tendre Poison Diora, Accord Chic Yves Rocher oraz Nu od YSL... Słowem cud, miód i orzeszki. ;) Tymczasem jak jest, każdy widzi.

Czasem jednak coś zagra mi w duszy na tyle mocno, że siadam, szukam, coś tam sobie skrobię i już trzy do sześciu godzin później możecie przeczytać kolejną recenzję. ;) Tak jest i dziś.
Dlatego dziś zapraszam Was do zaczarowanego lasu, gdzie ciepłe słoneczne promienie oraz migoczące, złociste cienie wywabiają ze swoich ukryć małe skrzydlate wróżki*. ;P Czy jakoś tak.

My magic moment, Claudia Dea

Ów las wyrasta dla mnie prosto z Fancy Nights amerykańskiej piosenkareczki i aktoreczki, niejakiej Jessiki Simpson. Piszę o niej trochę nieładnie ale przecież podpisanie się pod pachnidłem tak dalekim od słodziaczkowego legionu celebryckich soczków musiało wymagać od gwiazdy pewnego charakteru.
Wszak Fancy Nights - skądinąd od lat znane perfumowej społeczności (może za wyjątkiem największych olfaktorycznych pozerów, co to poniżej autorskiej linii Kurkdjiana nie spoglądają) - zapachem jest nietypowym. I nie tylko z perspektywy swojej rodziny.

Dla mnie to kompozycja-kompromis. Coś zatrzymanego dokładnie w połowie drogi pomiędzy głównorynkowymi bestsellerami a znacznie mniej szablonowymi kompozycjami dla klasy średniej (niszo- lub butikolubnej, bez różnicy). Kompozycja, w której mogłaby się odnaleźć zarówno wychowana na filmach wytwórni Disneya i zaczytana w morzu powieści o miłości wampirzo-ludzkiej nastolatka, jak i jej stawiająca pierwsze kroki w prawniczej karierze starsza siostra; a niewykluczone, że również i matka obu dziewcząt. W czym omawiany zapach przypomina inne wylatujące ponad poziomy perfumy celebryckie, Covet od Sary Jessiki Parker.

Fancy Nights rzeczywiście do pewnego stopnia są fancy, migotliwe i zwracające uwagę. W pierwszej chwili uderzające w nozdrza spieczoną, brunatną, spękaną ale przy tym miękką (?) paczulową ziemią, na której wylądowały równie aromatyczne połamane drobniutkie gałązki. W tym momencie mieszanina przypomina mi kompozycje w duchu Prady Amber albo wręcz muglerowskiego Angela w jego przytulnym, kocio-mruczącym wcieleniu.
Dopiero po chwili paczulowy monolit zaczyna się kruszyć i zmieniać w pył, z czasem coraz drobniejszy, dołączają doń słodkości w rodzaju ciemnej wanilii, maślano-śmietankowego sandałowca, krystalicznego, nieco pierzastego akordu ambrowego. Z czasem paczuli jest coraz mniej ale nie znaczy to, że znika; raczej pięknie wtapia się w olfaktoryczny krajobraz, jednoczy się z nim. Aż w końcu zamiera razem z resztą mieszanki; powoli, ledwie zauważalnie, na raty.

To nie są perfumy wybitne, w żadnym wypadku. Nie są nawet wyjątkowe w rozumieniu czysto sentymentalnym; istnieje zbyt wiele dzieł podobnych a powstanie ich jeszcze co najmniej drugie tyle. Fancy Nights okazały się jednak miłą niespodzianką. Może niekoniecznie jest to szypr, jak chciałyby perfumowe portale internetowe, jednak ciekawe damskie ujęcie perfum paprociowych i owszem. ;) W pewnym sensie.
Wakacyjna wizyta w zaczarowanym lesie rodem z psychodelicznie pokolorowanych dziecięcych kreskówek.


Rok produkcji i nos: 2010, Steve Demercado

Przeznaczenie: wiele osób uznałoby pewnie FN za perfumy idealne na wieczór lub chociaż zimniejszą część roku ale oczywiście nie jestem jedną z nich. :P Na mojej skórze zimą rzeczone pachnidło okazuje się raczej nudnawym, paczulowym otulaczem o quasi-orientalnej bazie i niczym więcej. Paczulowe drgania, miękka ziemia czy inne takie pojawiają się dopiero latem, kiedy powietrze wokół mnie jest nagrzane i woła o odrobinę cienia.

Trwałość: w granicach pięciu czy sześciu godzin wyraźnej egzystencji oraz kolejnych parę stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, papirus
Nuta serca: paczuli, róża, jaśmin
Nuta bazy: wanilia, drewno sandałowe, mech dębowy, akord ambrowy
___
Dziś noszę Gold od Donny Karan.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.https://www.flickr.com/photos/135366503@N05/40000920094/

* "Gdy ci smutno, gdy ci źle, weź LSD i pokoloruj mnie" - Andrzej Rysuje o sowie z kolorowanki dla dorosłych w okresie szczytu popularności tychże. ;D

niedziela, 24 czerwca 2018

Książę Jednej Nocy

"Światło dnia zdmuchuje kwiatu płomień na wiele lat.
(...)
A pachnie tak jak piołun i wanilia - kwiat, biały kwiat"

A gdyby tak...

Jack and the fern flower, bugbug (fragment)

Wszyscy znamy baśń o kwiecie paproci: opowieść o wiejskim chłopaku, który pragnął bogactwa i władzy, więc w noc świętojańską wykradł z najdzikszych ostępów leśnej głuszy kwiat paproci i w zamian za dostatek wykazywał się egoizmem i bezwzględnością przez cały rok, aby na koniec jeden ludzki odruch doprowadził go do ostatecznej zguby.
Nie był idealistą, który marzył o lepszym świecie ani trawionym złością mścicielem bliżej niekreślonych krzywd. Był biednym i głodnym ale też wkurzonym na cały świat i przekonanym o swojej krzywdzie (czyli typowym...) nastolatkiem. Chciał zmienić swoje życie łatwym kosztem. I nawet wydawało mu się, że to osiągalne ale w końcu pojął, że nie ma czegoś takiego, jak łatwy koszt. Każde nasze działanie przynosi konsekwencje.

Nigdy nie było mi go żal.
Dzieciak okazał się chciwym samolubem i w końcu dostał to, na co zasłużył. Zamiast przeczekać okres nastoletniej "burzy i naporu", pozwolić własnej osobowości ukształtować się w spokoju, postawił na szybką karierę bez świadomości ceny, jaką będzie musiał za nią ponieść. Na marginesie: jak bardzo przypominał w tym nasze współczesne internetowe młodociane gwiazdki!

Zawsze jednak kusiła mnie taka wersja baśni, w której nasz bohater nie jest ubogim* i obrażonym na cały świat dzieciakiem ale równie młodym, chociaż bez wątpienia dostatnim marzycielem. Osiemnastowiecznym, przepełnionym ideałami Oświecenia, zaczytanym w dziełach Monteskiusza czy (bliższa ciału koszula) Hugona Kołłątaja z jednej a Jana Jakuba Rousseau z drugiej strony piętnasto- czy szesnastoletnim Jankiem Twardowskim. ;)
Dzieciakiem, którego wiara w lepszy świat, po nastoletniemu radykalna, odrzucająca wszelkie kompromisy, mogła doprowadzić do paktu z diabłem w oparach piołunu i miodu w pewną gorącą, czerwcową noc.

Antoine-Omer Talon Marquis du Boulay et de Tremblay-le-Vicomte, Antoine Vestier

Nasz Janek, czy raczej na ówczesną frankofilską modłę Jean-Louis, mógłby przed wymknięciem się z rodzicielskiego pałacu na organizowane za wsią sobótkowe obchody odruchowo uperfumować się święcącą wówczas triumfy, nowoczesną wonną Wodą Kolońską Fariny a następnie dać omamić słodkim zapachom kwiatów, kuszącym aromatom leśnych ziół oraz pierwszej młodzieńczej namiętności.
I właśnie te ostatnie wonie szybko i bez cienia żalu zdetronizowałyby nowoczesną zachodnią - ale na polskiej wsi kompletnie niezrozumiałą, wręcz dziwaczną - cytrusową rześkość tudzież lawendową krystaliczność, zastępując je ludowymi rządami polnych kwiatów, ziołowych dymów, trzaskającego w świętojańskim ognisku drewna, słodkiego miodu a przede wszystkim - czystych ale rozgrzanych emocjami ludzkich ciał.

Noc Kupały, Iwan Sokołow

Młodzieniec szybko poddałby się szalonej, dzikiej ale fascynującej atmosferze, czułby prawdziwą więź z ludem, a szczególnie z jego młodocianą żeńską częścią, w miarę rozwoju świętowania coraz łaskawszym (i coraz głodniejszym) okiem spoglądającą na bawiącego się wśród nich panicza z dworu.
Miód, gorzałka oraz inne dziwne substancje z ziół i grzybów, do których spożycia bez trudu namówiliby Janka jego nowi przyjaciele też pewnie zrobiłyby swoje i nie dalej, jak godzinę po zapadnięciu zmroku, tuż przed północą z błękitnokrwistego, elokwentnego, znającego biegle sześć języków (w tym dwa wymarłe), oczytanego, modnego, lubiącego nowoczesną muzykę Bacha oraz Vivaldiego Jeana-Louisa Alexadre'a de la Tour Twardowskiego (z matki burgundzko-francuskiej i ojca o niemieckich korzeniach Polaka) pozostałby jedynie nasz swojski, pozbawiony trzewików, atłasowego surduta i pantalonów Janek o potarganych włosach tudzież błędnym spojrzeniu. ;)

I naprawdę nie trzeba byłoby wielkich starań, żeby takiego zfraternizowanego ale w istocie niezaznajomionego z kontekstem kulturowym sobótkowej nocy i, co za tym idzie, będącego zabawką dla reszty uczestników obrzędu panicza przekonać do przebrania się w chłopską sukmanę i udania się wgłąb czerniejącej, złowrogiej puszczy po magiczny kwiat wiecznego szczęścia dla całego świata. Kwiat, który zakwita raz w roku, tylko w tę wyjątkową, magiczną noc...

W noc świętojańską (Kwiat paproci), Witold Pruszkowski

Jak wyglądały przygody Janka, w narkotycznym widzie doświadczającego niezwykłych przygód i pokonującego prasłowiańskie bestie, chroniące ukrytego w leśnej głuszy kwiatu, być może opowiem Wam innym razem. ;)
Na razie zdradzę tylko, że zapachem, który sprowokował mnie do stworzenia powyższej opowieści jest Antidote marki Viktor&Rolf. Czyli jedno z tych pachnideł, do których musiałam dorosnąć - a raczej doświadczyć wymiany atomów składających się na moją skórę. Kiedyś nijakie, słodko-pudrowe coś o delikatnie zielonym i sztucznie piżmowym wydźwięku, dziś barwna, wielowątkowa opowieść.

Kompozycja, która rozpoczyna się wspomnianym już wcześniej kolońskim akordem o prawdziwie oświeceniowych korzeniach. Ten jednak szybko zanika, ustępując pola łagodnej, pyłkowej zmysłowości: subtelnym nutom korzennym, bliżej nieokreślonym, wirującym ziołom, słodkiemu kwieciu ale nade wszystko - miękkiej, płożącej się dymnej ambrowo-labdanowej zmysłowości. Ciepłemu zamszowi oraz dosłownie odrobinie irysowo-paczulowego pudru, tak przecież nieodzownego osiemnastowiecznym elegantom z wyższych sfer. Ciepłym drewnom, niemal niezauważalnie zmieniającym się w popiół o podejrzanie waniliowym aromacie.
Igraszkom w malinowym chruśniaku całkowicie pozbawionym malin. ;)

Magicznej, trudnej do zdefiniowania beztrosce bez początku ani końca.
Czarownej chociaż podejrzanie realistycznej baśni. Takiej, która sama dla siebie potrafi być trucizną i Antidotum.


Rok produkcji i nos(y): 2006, Alienor Massenet oraz Pierre Wargnye

Przeznaczenie: zapach dedykowany mężczyznom; i rzeczywiście, pierwsze pięć do dziesięciu minut jego obecności na skórze to klasyczne męskie pachnidło w stylu Habit Rouge od Guerlain lub Chacharel pour Homme, jednak kompozycja szybko i konsekwentnie nabiera jednoznacznie uniseksowego charakteru. Staje się bliska klimatom stereotypowo rozumianej "niszy" a przy tym niezwykle cicha i delikatna.

Trwałość: zbyt krótka; w granicach trzech, czterech godzin wyraźnego trwania oraz kolejnej raczej gwałtownego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, grejpfrut, mięta, kardamon
Nuta serca: lawenda, jaśmin, frezja, kwiat pomarańczy, geranium, fiołek, gałka muszkatołowa, cynamon
Nuta bazy: drewno cedrowe, sandałowe, gwajakowe, mech dębowy, bób tonka, wanilia, paczuli, zamsz, kadzidło, irys, akordy ambrowy i piżmowy
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://bubug.deviantart.com/art/Jack-and-the-fern-flower-428969487
2. https://en.wikipedia.org/wiki/Antoine_Omer_Talon#/media/File:Antoine-Omer_talon.jpg
3. https://pl.wikipedia.org/wiki/Noc_Kupa%C5%82y#/media/File:Соколов_Ночь-на-Ивана-Купалу_1856.jpg
4. http://cyfrowe.mnw.art.pl/dmuseion/docmetadata?id=4894

*A choć to we współczesnej Polsce niepopularne i nawet już niebezpieczne, wciąż przyznaję rację pewnemu dziewiętnastowiecznemu Niemcowi, który stwierdził, że "byt kształtuje świadomość". ;) Bo kształtuje, jeszcze jak!