piątek, 24 września 2010

Żegnam się z latem

Wczoraj był pierwszy dzień jesieni. Jupi! ;)
Bo lato lubię (lato to wakacje, zabawa, świeże warzywa i owoce, lekkie, zwiewne stroje itd.), choć do jego maniakalnych zwolenników nie należę. Tym niemniej pożegnam je recenzją aromatu, którego nosić nie jestem w stanie, ale który, jak mało co, oddaje ducha minionej właśnie pory roku.


Ową wonią letnią jest zapach do pomieszczeń i mgiełka do ciała jednocześnie, o nazwie Hawaiian Maile Vine, za którego to produktu powstanie odpowiada Voluspa.
Maile to nazwa pnącza z rodziny Alyxia, rosnącego na wyspach Pacyfiku i wykorzystywanego przez miejscową ludność do tworzenia znanych nam wszystkim (choćby z filmów i seriali) tradycyjnych odświętnych girland. Nigdy tego cudeńka "na żywo" nie widziałam, więc nie bardzo wiem, jaki aromat wydziela; jednak wyobrażam sobie woń świeżą, żywozieloną, soczystą, niemal wodną. Pachnącą słońcem, ruchem na świeżym powietrzu, zdrowiem. Niezwykle pogodną i optymistyczną.
Problem w tym, ze nie mam pojęcia, czy nie sugeruję się przypadkiem aromatem HMV. ;)

Bo sugestywna jest gadzina: z początku bije w nozdrza zapachem podzwrotnikowego powietrza, ledwie co orzeźwionego monsunem (znacznie bardziej wymownym od słynnego Monsunowego Ogródka): aromat ogórka i wspomnianego pnącza miesza się z wonią świeżo skoszonej trawy, dając w efekcie kombinację tak obłędnie świeżą, iż równać się z nią może chyba tylko New Zealand od Demeter. Gdzieś w tle widoczny jest cień białych, jednocześnie rześkich i sensualnych, kwiatów (mimoza...?), który jednak szybko odpływa w niebyt.
Pozostawiając jedynie trawę i coraz bardziej gorzkniejące pnącze; ogórek zmył się nie wiadomo kiedy. Mieszanka staje się coraz bardziej wytrawna, może za sprawą tajemniczych żywic, niemożliwie trudnych do wychwycenia. O tym, że w jakiś sposób zaznaczają swój udział w konstrukcji zapachu, dowiaduję się tylko dzięki lekkiemu stężeniu kompozycji, zamknięciu niewielkiej jej części w bursztynowym kamyku.

I to w zasadzie tyle.
Na mojej skórze brak bazy w typowym jej rozumieniu: aromat stopniowo cichnie, zanika, pozwala rozwiać się przez łagodny, ciepły wiatr.
Hawaiian Maile Vine to woń miła, przyjemna, odświeżająca oraz kompletnie nie w moich guście. Dlatego też nie planuję nawet krótkiego doń powrotu. Na pewno nie w dającej przewidzieć się przyszłości. :)


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; lekki, rześki, nie działający na nerwy (a raczej: działający rzadko ;) ). Idealny na upalny letni dzień.

Trwałość: ok. pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: świeżo-wodna

Skład:
[podaję za Wizaż.pl]

pnącze maile (Alyxia oliviformis), ogórek, żywica, trawa
___
Dziś noszę Black Cashmere Donny Karan.

P.S.
Ilustracja pierwsza pochodzi z kailahawaii.com/2010/05/15/maile_malie_organics (zdobyłam się na małą perfumową dywersję ;) ).

2 komentarze:

  1. Z "przykrością" informuję, że zieloności najczęściej żyją na mnie krótko i są słabowite, rachityczne. Może mszczą się za te wszystkie rośliny doniczkowe, które pod moją opieką wolą popełnić honorowe samobójstwo (no cóż, nie mam ręki do kwiatów). Jedyna zieloność, która mnie lubi (z wzajemnością), to Jade OD. W takie zielone to ja gram :)
    A tej Voluspy nie znam :/ (ostatnio z winy, a jakże, Twojej, odczuwam mocniej swoją galopującą ignorancję w tematach pewnych ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. A w czym ja zawiniłam?? Bo kilka zapachów mainstreamowych i jeden niszowy paczul na tapetę trafiło?? ;)
    Do roślin hodowlanych też mam ręce nawet nie lewe, ale wręcz ucięte. Np. podlewam je, jak mi się przypomni (raz na miesiąc). ;) I też podobnie odbieram świeże zielonki perfumeryjne (ale wszystko co świeże i, tfu!, dziewczęce, niemiłosiernie mnie męczy; chyba, że wyczuwam ukryty pazur oraz zadatki na wampa) :) I faktycznie, średnia to "przykrość".

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )