sobota, 24 stycznia 2015

Mamma jest tylko jedna!

"Sam ich używaj, skoro tak ci się podobają!" - tymi słowy kilka lat temu zareagowałam na komplement mojego ówczesnego partnera, z wyraźnym zachwytem studiującego grę woni perfum Coco z moją skórą. Nie do pomyślenia, żeby ktoś śmiał zareagować entuzjastycznie na zapach, który we mnie entuzjazmu nie wzbudził! ;) I, co za tym idzie, do którego w dającej się przewidzieć przyszłości raczej nie powrócę.

Miałam jednak coś na swoje usprawiedliwienie; całkiem sporo "cosia", prawdę mówiąc. ;) Swoją synestetyczną wizję. Która głośno i wyraźnie mówiła mi, że popularna czarna Coco to nic innego, jak włoska mamma w stroju wyjściowym.
Taka, która codziennie obiad z trzech dań ugotuje, wrzaśnie na dziecko tudzież wnuczę, aby natychmiast przybiegło do stołu a następnie uściska je z całego serca. Serca pojemnego dodajmy, ponieważ ten typ kobiety - wszelako niekoniecznie włoskiego pochodzenia - potrafi z zapałem matkować całemu światu, od dzieci i wnuków, co raczej oczywiste, przez młode kuzynostwo, chrześniaków, potomstwo przyjaciół rodziny czy sąsiadów aż po młodziutką koleżankę z pracy bądź przyszłego zięcia [oczywiście takiego, który zdążył się już opatrzyć i zostać zaakceptowany ;) ]. Osoba, która może i chciałaby być surową matroną rodem z wizji miłośników patriarchatu ale ma do tego zdecydowanie zbyt serdeczne i pogodne usposobienie.

Ktoś pomiędzy tą ilustracją:


a tą:


Trudno więc dziwić się, że podobna wizja nie nastrajała mnie szczególnie romantycznie. ;) Nie życzyłam sobie jakichkolwiek sugestii, jakobym aspirowała do ww. grupy. Zresztą, wciąż nie mam na to specjalnej ochoty. :] Skrzętna pani domu to nie ja.
Z czasem jednak okazało się, iż moja interpretacja Coco uległa pewnej zmianie.

Dziś włoska mamma nabrała kształtów, włosy jej pociemniały, oczy nabrały wyrazu lekko zblazowanej femme fatale a usta napuchły od wcale-nie-kolagenu. :] To ktoś o urodzie pomiędzy młodszą o trzydzieści lat Sophią Loren a współczesną Monicą Bellucci. Kobieta diabelnie atrakcyjna w sposób tak oczywisty, że aż przerysowany, czasem nawet budzący pewne podejrzenia [nieprzypadkowo obydwie panie są ideałami drag queens]. Taka jest "moja" Czarna Coco.


A przynajmniej jej współczesna interpretacja. ;) Nie znam bowiem jej wcielenia z czasów, kiedy po raz pierwszy zawitała na sklepowe półki; aczkolwiek znając moją sympatię dla wieloskładnikowych pachnideł z lat 80. XX wieku i wcześniejszych, można byłoby zaryzykować nieco inną, wyższą ocenę soczku. Jednak to nieistotny szczegół, skoro postanowiłam skupić się na wersji sprzed roku (tyle czasu mają moje ostatnie notatki dotyczące omawianej mieszaniny).
Przejdźmy więc do rzeczy.

Ba, tylko czy jest sens? Przecież poza czysto emocjonalną interpretacją, którą zdążyłam Wam już zaprezentować, nie mam wiele do powiedzenia. Chyba nic odkrywczego. No ale norma mainstreamowa sama się nie wyrobi - a i mimo wszystko jestem zdania, że interesując się perfumami klasyczną Coco poznać trzeba. Tego wymagałaby hobbystyczna przyzwoitość.
Dlatego czuję się niemal w obowiązku nadmienić, jak w otwarciu duży, gęsty bukiet słodkich kwiatów (a przede wszystkim z kilku gatunków róż) pozwala otoczyć się kaszmirowemu, delikatnie orientalnemu ciepłu z przypraw i sypkiego, pyłkowego paczuli; ileż w tym łagodnej ale zauważalnej, śmiałej, urodziwej obfitości!
Która nie znika i później, podczas uspokojenia i zasklepienia kompozycji wokół ciała jej ludzkiego żywiciela. Wtedy obok przypraw, kwiatowej słodyczy oraz paczulowoorientalnej ramy pojawia się wielka, złocista i przyjazna ambrowa zjawa. Towarzyszy jej delikatny, śmietankowy sandałowiec, kilka słodkawo-kumarynowych zadrapań prosto od bobu tonka oraz korzennych rodem z mirry i opoponaksu. Całość stopniowo osuwa się w rejestry ciepłe labdanowo-cywetowe, równie cielesne co serdeczno-kojące.
Zupełnie, jakby mamma i babbo wrócili do domu po balowych karnawałowych szaleństwach, cali zgrzani, spoceni, zmęczeni ale szum w głowie, otarte do krwi pięty oraz ogólne wrażenie całkowitego przepocenia to jeszcze nie są argumenty, żeby nie przytulić do piersi wystraszonego, zapłakanego dziecka.

Pierwsza Coco marki Chanel w mojej głowie symbolizuje właśnie taki typ człowieka.


Rok produkcji i nos: 1984, Jacques Polge

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach ale współcześnie - przy takim natężeniu słodziaków i kwiatowców w męskich pachnidłach - spokojnie mogą na własnej skórze testować je również panowie. :) Choć wtedy trzeba będzie pewnie liczyć się z mniejszą mocą, która na ciele kobiet okazuje się być dosyć agresywną; szczególnie w pierwszych fazach rozwoju, kiedy Coco ma tendencje do otaczania ludzkiego ciała gęstą, niemal namacalną, mięsistą chmurą jak również do pozostawiania po sobie dosyć długiego śladu.
Na okazje raczej formalne, wymagające specjalnej oprawy (chyba, że jesteście fanami soczku, to wtedy na wszystkie ;) ).

Trwałość: testowana woda perfumowana trzymała się na mojej skórze zazwyczaj od dziewięciu czy dziesięciu godzin zimą do prawie osiemnastu upalnym latem [ale ten test, lata temu, przypłaciłam koszmarną migreną, zatem nie polecam intensywnych kontaktów z Coco przy ponad trzydziestu stopniach Celsjusza :D].

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (oraz kwiatowa oczywiście)

Skład:

Nuta głowy: frangipani, mimoza, dzięgiel, kolendra, mandarynka
Nuta serca: cascarilla, jaśmin, kwiat pomarańczy, róża, goździki (przyprawa), mimoza
Nuta bazy: benzoes, opoponaks, bób tonka, wanilia, nasiona piżmianu, labdanum, akord ambrowy, drewno sandałowe, cywet
___
Dziś noszę Miyako od Annayake.

P.S.
Źródła wazniejszych ilustracji:
1. http://www.antonellabarbella.com/english/
2. http://pixgood.com/giada-de-laurentiis-kitchen.html
3. http://cookingoodlooking.pl/?p=1346

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )