piątek, 28 lutego 2014

Kocie opowieści, czyli wyważanie otwartych drzwi

Tak być nie powinno. Stworzenie równie piękne, pełne gracji, dumne i charakterne powinno snuć opowieści, których piękno poraża, zdumiewa, zachwyca, czasem nawet boli.
Chciałabym kota, pod którego błyszczącym, delikatnym futrem i pod skórą prężą się silne mięśnie, upięte na gibkim szkielecie; gotowego do skoku ciała drapieżnika o zdumiewająco inteligentnych oczach.

Nawet go dostałam. Tyle, że.. zimnego. Zaklętego w bezduszny metal; i cóż z tego, że szlachetny?
Jednak nawet i z tym gotowa byłam się pogodzić: ostatecznie od marki roztaczającej wokół siebie aurę luksusu można - a może wręcz wypada - oczekiwać cennych klejnotów.

I gdybym tylko dostała coś takiego...


zamiast tego...


...byłabym szczęśliwa. Naprawdę. Jednak wymuskany kotek od Cartiera - legendarny wzór biżuterii rozpropagowany przez Wallis Simpson za jej królewskich czasów - ta urocza, glamourowa bestyjka nijak nie przystaje do obecnych interpretacji zapachu, jaki śmiało mogłaby reklamować (w miejsce szmaragdowookiego białego tygrysa, nomen omen, królewskiego).
Nie, Emerald Reign od House of Sillage do wizerunku szlachetnie urodzonej, dzikiej lecz pięknej bestii nijak nie pasuje.
Już.

Choć perfumy są piękne bez dwóch zdań: nienachalnie orientalne, zmysłowe, rozgrzewające ciało oraz umysł, to jako całość układają się w opowieść o puencie zbyt łatwej do przewidzenia. Niczym dobry żart, który słyszymy po raz setny - więc już od dawna nas nie śmieszy, choć przecież w dalszym ciągu doceniamy jego zręczną konstrukcję. Efektu zaskoczenia jednak brak, coraz mniej weń także przyjemności z odkrywania nowych odcieni czy kontekstów anegdoty.

Tak więc żywiczno-korzenne, słodko-paczulowe, ambrowe na sposób pikantny, śliczne Emerald Reign od razu przywodzi na myśl wszystkie piękne pikantne, ambitne, niszowe ambrowce, jakie tylko dane Wam było poznać. Jeżeli tylko choć trochę ocierały się o orientalne klimaty możecie być pewni, że omawiane pachnidło nie będzie Wam obce. Jeśli takich ciepłych, pikantnych korzennych ambr poznaliście co najmniej trzy - wtedy znacie już i Emerald Reign. :]
Ambre Sultan Lutensa, Amber Absolute od Toma Forda, Ambre Orient Armaniego, pierwsze Obsession od Calvina Kleina, Must de CartierAmber Dawn Spencer Hurwitz, Ambre Fétiche od Annick Goutal, Mitzah Diora, Miyako od Annayake, Ambre Extrême marki L'Artisan Parfumeur oraz wiele innych - wszystkie one w jakiś, mniejszy lub większy, sposób omawianym właśnie pachnidłem.


Od mocnego otwarcia, wszechogarniającego niczym brunatna kurzawa sproszkowanych przypraw, od pikantnej kolendry oraz miękkiego, roztapiającego się na skórze benzoesu aż po wytrawne, drzewno-ambrowo-kadzidlane grande finale Emerald Reign pozostaje wspaniałym dziełem, któremu nikt o zdrowych zmysłach nie przyzna miana przełomowego.
Jak technologie powstające w krajach i czasach europejskiego socjalizmu: pod kloszem zamkniętego obiegu informacji mogące nawet sprawiać wrażenie wybitnych oraz innowacyjnych, jednak z perspektywy świata wolnorynkowej konkurencji boleśnie nieaktualne; przestarzałe, mówiąc wprost.

Mam więc kłopot z tym zapachem. Z jednej strony chciałabym przytulić go do serca i hołubić, bo to przecież ambra moja ukochana, bo Orient, przyprawy i kadzidło, bo zmysłowy hedonizm w czystej postaci ale z drugiej nie potrafię tego uczynić. Jak, skoro wcześniej poznałam tyle pięknych woni tak bardzo doń podobnych? Czy potrzebuję kolejnej wersji Ambre Sultan i Ambre Fétiche? Czy naprawdę pragnę perfum, które tylko brak wariackiego alkoholowego sznytu odróżnia od Ambre Russe Parfum d'Empire? Czy rzeczywiście chcę posiąść na własność jeszcze jednego spadkobiercę Wielkiego Shalimar? Czy chciałabym flakonu, za którego cenę spokojnie mogłabym sprawić sobie co najmniej trzy ciekawsze, bardziej potrzebne mi do szczęścia wonie? No właśnie...

Emerald Reign, choć piękny, dla mnie pozostanie w świecie niezrealizowanych fantazji. A czy dla Was także?
O tym już musicie zadecydować sami. :)



Rok produkcji i nos: 2012, Mark Buxton

Przeznaczenie: pachnidło dedykowane kobietom, dla mnie jednak to klasyczny uniseks bez przechyłów w żadną ze stron. Charakteryzuje się znaczną mocą i pozostawia za sobą wielocentymetrowy ślad, który z czasem redukuje się do szerokiej i całkiem gęstej, rozgrzewającej aury.
Na okazje, jakie tylko wymyślicie, choć idealnymi wydają się te Bardzo Ważne.

Trwałość: od dziewięciu-dziesięciu godzin do dobrze ponad pół doby

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: kolendra, kardamon
Nuta serca: gałka muszkatołowa, benzoes, wanilia
Nuta bazy: drewno sandałowe (ambra i paczuli?)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.cydneysantiques.com/index.php?main_page=index&cPath=30_32
2. http://www.blouinartinfo.com/news/story/829867/new-book-celebrates-top-jewels-of-the-last-200-years

Opowieść o rybaku i dżinie

Ze wszystkich poznanych w dzieciństwie Baśni tysiąca i jednej nocy chyba właśnie ta budziła we mnie największy niepokój. Nie całkiem uzasadniony jednak na tyle dojmujący, by jego wspomnienie żyło we mnie pomimo upływu ponad dwudziestu lat od chwili, kiedy z upodobaniem wsłuchiwałam się w słowa bajecznych historii.
Jakiś czas temu wrażenie wróciło; nie sam lęk ale jego cień, wspomnienie żywej niegdyś obawy Złe przeczucie czegoś, co może się przydarzyć. Tym razem jednak okazało się zapachem, wyprodukowanym przez arabską markę Rasasi a noszącym nazwę Maisam.


Pachnidło rozpoczyna się żywym, krystalicznym oraz zaskakująco świeżym akordem piżma, jednocześnie paliwowego, ciemnego i tłustego, jak i łazienkowego, przypominającego schnące kostki marsylskiego mydła. Za ów efekt odpowiada dodatek olejku różanego, zręcznie podkreślającego oba aspekty piżma a przy tym dorzucającego od siebie nasycenie rodem z potpourri. Chwilę później otwarcie cichnie, płynnie przeistaczając żywiołowość piżma w ciemny, lizolowy oud. Który jest przecież kanonicznym towarzystwem dla róży, przeto nie należy się dziwić, że obie te nuty znakomicie się rozumieją i potrafią bezbłędnie zestalić w niemal doskonałą jedność: gęstą, potężną choć może trochę ospałą, bez żenady prezentującą całą swą moc.

Kiedy po kilkudziesięciu minutach od aplikacji wraca piżmo - tym razem już jednoznacznie ciemne i drażniące drogi oddechowe - wchodzące w alians z różą i oudem wydaje się, że tak zbudowany monolit Maisam będzie trwał już do końca. A to dlatego, że od powrotu piżma nic się nie zmienia, nawet na jotę, przez naprawdę długi czas. Dopiero po kilku godzinach, gdy opisana triada stopniowo zestala się w kruchą, błyszczącą, mineralną bryłkę, znajduje się miejsce i dla drewna sandałowego, na które czekałam z utęsknieniem. :) Niestety, cennych drzazg z Mysore tu nie znajdę; sandałowiec z Maisam to raczej wyostrzony oraz zbrojny w wyraźną syntetyczną inkluzję, gorący i suchy podmuch drzewnych wiórów rodem z tartaku, gdzieś z pomiędzy Sandalo od Etro, Santal Majuscule Lutensa a tanimi olejkami sandałowymi z mydlarni bądź sklepów indyjskich [z wyraźnym wskazaniem na te ostatnie :] ]. Nie szkodzi, i tak jest bardzo ciekawie. :) Ciekawie układa się on na wspomnianej trójjedności piżma, róży i oudu, w których nie sposób już odnaleźć przyrodzonych im osobniczych rysów, ich własnych granic, tak doskonała całością się wydają. Wkrótce zresztą podąża za nimi drewno sandałowe.

Może jeszcze pod sam koniec, już w epilogu baśniowej opowieści, dowiadujemy się o istnieniu jakiegoś delikatniejszego pierwiastka, gdzieś tam majaczy delikatna złocistość sztucznego akordu ambrowego na wanilii, ambroksanie i palisandrze - jednak to już w zasadzie napisy końcowe i ów element opowieści nie ma nam zbyt wiele do opowiedzenia. Maisam kończy się, stopniowo wytracając moc, niknąć po maleńkim kawałeczku, niemal niezauważalnie przez długie godziny.
Kiedy zaś znika całkowicie teoretycznie powinna odczuwać ulgę - wszak skończył się powód do niepokoju - ale mnie nieoczekiwanie jest żal. Żal opowieści (a nawet Opowieści), najprawdziwszej, szczerej baśni o wielusetletnim rodowodzie, której autentyzm potrafi przekonać nawet nieprzekonanych. ;) Jak się okazuje.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach podobno skierowany do kobiet, co trochę mnie dziwi. Mówiąc szczerze: w rzeczonym przypadku od razu widać, że ta cała płciowa specyfikacja płciowa w woniach przeznaczonych dla świata arabskiego to pic na wodę, doklejany na siłę dla satysfakcji potencjalnych europejskich klientów.
Przyjmijmy więc, że Maisam to uniseks. ;) Charakteryzuje się ogromną mocą i niewiele skromniejszym sillage, typowymi dla większości produktów marki, dlatego nie zalecam stosowania pachnidła do małych pomieszczeń [chyba, że w ilości pół kropli na rękę dla własnej satysfakcji :) ].

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin wyczuwalnej projekcji na cały nasz świat.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-piżmowa (oraz drzewna)

Skład:

drewno sandałowe, piżmo, róża, oud, paczuli, ambra, przyprawy
___
Dziś noszę Moon Bloom od Hirama Greena.

P.S.
Pierwsza ilustracja to Rybak i dżin autorstwa amerykańskiego malarza i poety nazwiskiem Elihu Vedder. Zaczerpnęłam ją STĄD.

czwartek, 27 lutego 2014

Mężczyzna zza szyby

Delikatny, przejrzysty, jasny. Wciąż wiele w nim z chłopca, jednak od razu widać, iż zaraz za dorosłym, sprężystym ciałem podąża śmiało dojrzewający, pełen wewnętrznego piękna duch. Dla mnie jednak nie musi się zmieniać. Na tym etapie swojego rozwoju - który przecież musi przeżyć, aby móc świadomie iść dalej - piękniejszy nie będzie.
Bottega Veneta pour Homme.


Trudno było mi nie poczuć słabości do tego pachnidła, do jego nowoczesnego romantyzmu podszytego wyraźną melancholią młodego człowieka XXI wieku, takiego trochę współczesnego Wertera. ;) [Mówcie, co chcecie ale dla mnie melancholia bodaj zawsze będzie ciekawsza i bardziej rozwijająca aniżeli, szczęśliwie już przebrzmiała, moda na emo]. Urokliwy człowiek zaklęty w omawianej mieszance - półmężczyzna, półchłopiec (nie mam na myśli modela z reklamy ale kto może być siebie stuprocentowo pewnym..?) - wydaje się tkwić w swoim własnym świecie spokojnej zieleni i żywicznych szarości, rozpoczynających się aliansem z niosącą chłodny powiew, wyraźnie cytrusową ale też i lekko skórzaną bergamotką; zręcznie przeplecionych nowoczesnym akordem paprociowym, w którym ton nadają przede wszystkim zioła, sosnowe szpilki i papryka, dopiero po kilkudziesięciu minutach, po ogrzaniu się stopniowo wpadającym w leśną słodycz balsamu jodłowego, wyzłacaną dodatkiem labdanum oraz otoczoną przez mięciutki, beżowy zamsz. Mieszanina uspokajająca się i cichnąca stopniowo, zapadająca w sen wśród przesyconych iglastą żywicą, przyprawami oraz labdanum paczulowych pyłków. Zamierająca równie spokojnie, jak melancholijnym było jej życie, przerwane zdecydowanie zbyt krótko.

Oto więc Bottega Veneta pour Homme - dzieło ciepłe, miękkie, niewinne i kruche. Świadomie dystansujące się od otoczenia, w alians z nosicielem wchodzące niejako mimochodem, choć przecież całościowo, bez zbędnego ociągania. Tworzące we mnie złudzenie wyraźnego dystansu, którego jednak w żaden sposób ni potrafię zlokalizować ani uzasadnić; dystansu, który nie jest w żaden sposób nieprzyjemny. Przeciwnie, to własnie dzięki niemu potrafię nazwać i docenić wszystkie stadia rozwoju pachnidła, obserwować je chłodnym okiem, wszelako zbrojnym w przyjacielskie zaangażowanie. Potrafię docenić to, w jaki sposób perfumy roznoszą się po skórze i jak wiszą nad nią w miękkiej acz dosyć płochliwej chmurze. Jak szybko znikają, by ustąpić miejsca bardziej dojrzałym lub bardziej głośnym; niczym najprawdziwszy dwudziestopierwszowieczny romantyk bardziej ceniących sobie ciszę oraz święty spokój własnych myśli aniżeli tumult skłębionych emocji. Przynajmniej w tym konkretnym momencie. ;)

Nie jest to mój zapach, jednak nie potrafię odmówić mu wdzięku oraz spokojnej, konwencjonalnej, gładkiej urody. Pod pewnymi warunkami Bottega Veneta pour Homme bardzo przypomina mi Hommage à l'Homme od Lalique: nie samymi nutami ale sposobem ich potraktowania, ujęciem w twórczy nawias tematów wyrazistych a modnych (tam fiołek i oud, tutaj - pimento i skóra) i przedefiniowaniem całości na potrzeby akordu zasadniczego, czyli typowo męskiego, klasycznego paprociowca. W obu przypadkach nuta, która miała być wabikiem na świadomych olfaktorycznie klientów, rozsmakowanych w wyśmienitych woniach koneserów, oud lub skóra, okazała się - zapewne ku ich zdumieniu lub nawet rozczarowaniu - składnikiem co najwyżej drugiego planu aniżeli najważniejszym bohaterem.
I dobrze, wszak bez zaskoczenia nie ma namysłu, bez namysłu nie ma Prawdziwej Sztuki a bez sztuki nie ma piękna. :)
Rzekłam. ;)


Rok produkcji i nos(y): 2013, Antoine Maisondieu oraz Daniela Andrier

Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn, choć spokojnie można go potraktować jak uniseks (szczególnie dla Pań ceniących w perfumach "męskie", drzewno-przyprawowo-aromatyczne złożenia nut). Charakteryzuje się ograniczoną mocą i emanacją, tworzy wokół uperfumowanej osoby dosyć, gęstą, wyczuwalną przy każdym ruchu aurę, jednak na zapachowy ślad nie miałam co liczyć. Trzeba też zaznaczyć, iż męskie perfumy Bottega Veneta mają zwyczaj rozwijać się najpełniej i najlepiej w stałych masach powietrza, w temperaturze co najmniej pokojowej. :) Zimno i wiatr nie są dla nich; ot, taki marzycielski salonowiec. ;)
Na okazje dowolnie przez Was wybrane.

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin, jednak z męskiej skóry znika w czasie bodaj o połowę krótszym.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz oczywiście skórzana)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, jagody jałowca, sosna
Nuta serca: balsam jodłowy, papryka pimento, szałwia
Nuta bazy: labdanum, paczuli, skóra

Perfumy i słodycze

"Powiedział Bartek, że dziś tłusty czwartek", czyli najpopularniejsze dziś polskie przysłowie, którego przez pozostałych trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku nikt nie używa. No i co z tego? :P

Grunt, że właśnie dzisiaj można nim wytłumaczyć każde obżarstwo, nie tylko słodyczowe. Jednak ja nie zamieszam wyłamywać się z kanonu i - właśnie zjadłszy trzeciego pączka - zabrałam się za internetowe poszukiwania fotografii łączących różnego rodzaju słodkości oraz pachnidła typu gourmand.

Czyli: gdyby perfumy nadawały się do zjedzenia, to smakowałyby...


... tartą z gorzkiej czekolady i miodowego karmelu, podawaną ze świeżymi malinami, czekoladową wodą sodową ze śmietanką waniliowo-karmelową, ciastkiem diabelskim [z czekolady o baaardzo dużej zawartości kakao] z masłem orzechowym oraz musem z białej czekolady lub może drinkiem Letnie Przesilenie?



...konfitowanymi jabłkami i pomarańczą na korzennej szarlotce, morelową frappé z dodatkiem pomarańczy, jabłka i wanilii, ciepłym ciastkiem waniliowym z lodami z tahitańskiej wanilii czy też drinkiem o poetyckiej nazwie Wonny Południowy Zmierzch?



...cytrynowo-makowym ciastkiem ze śmietanowym kremem truskawkowo-jaśminowym, napojem truskawkowo-rabarbarowym, pucharkiem brzoskwiń i truskawek pod pierzyną proszku matcha [z zielonej herbaty] albo raczej hibiskusowym Cosmopolitanem?


Powyższy projekt powstał w 2008 roku we współpracy z naczelnym cukiernikiem amerykańskiego Białego Domu (Yosses) i niestety nie znalazłam o nim więcej informacji, więc zaznaczę tylko, iż zrealizowano go w oparciu o ówczesne formuły wymienionych pachnideł - zatem ani Angel nie jest już tym Angelem, ani Miss Dior Chérie tą konkretną Miss Dior Chérie. O Princess w polskich perfumeriach także nie ma co zabiegać [chyba, że się mylę].

Na pociechę serwuję Wam więc kolejny enigmatyczny [już nie; informacje pod zdjęciami] projekt fotograficzno-olfaktoryczno-kulinarny, tym razem sporo młodszy:






Autorem czterech powyższych zdjęć, pomysłodawcą oraz twórcą stylizacji jest holenderski twórca Yihmay Yap. Dzięki, Mood Scent Bar!


Miejcie dziś udany, smaczny dzień! :)
___
U mnie nie-tłustoczwartkowo Klasyka przez duże K: Vol de Nuit od Guerlain. :)

P.S.
Źródła ilustracji:
1.-3. http://fragrantica.blox.pl/2009/06/Perfumy-sa-smakowicie-inspirujace.html
4.-7. http://www.pinterest.com/scentbird/gourmand-perfumes/

sobota, 22 lutego 2014

Bal na sto par, tydzień trzeci

Och, jakie to cudowne uczucie znów móc w pełni cieszyć się zapachami - oraz pisać o nich! Na marginesie wspomnę tylko,  że mój nos wykazał się sporym taktem umożliwiając mi powrót do cyklu karnawałowego, zanim ten się skończył. ;) Muszę jednak się pospieszyć, ponieważ czeka mnie jeszcze opisanie trzech zapachów.
Dziś będzie o jednym z nich - pachnidle pięknej, żywiołowej dziewczyny, która kochała taniec. :)


"Borys, przewodnik tańców, ów carski adiutant i wielu innych najlepszych tancerzy rzuciło się teraz do Nataszki, zapraszając do tańca jeden przez drugiego. Nie mogąc podołać tylu zaproszeniom, połowę Soni odstępowała. Z rozpłomienioną twarzyczką nie usiadła prawie przez całą noc. Uszczęśliwiona, w siódmym niebie, na nic zresztą uwagi nie zwracała. Nie uderzyła jej ani bardzo długa rozmowa cara z francuskim posłem, ani umizgi monarchy do pięknej księżnej C., ani obecność księcia krwi z innego kraju, (...) ani nawet odjazd cara. Tego domyśliła się dopiero po wzmagającym się w całym tłumie zapale do tańca".

Lew Tołstoj, Wojna i pokój, tom I-II, tekst na podstawie anonimowego XIX-wiecznego przekładu opracowały Katarzyna Kierejsza i Agnieszka Misiaszek, wyd. Zielona Sowa, Kraków 2005,  s. 414.

Czy byliście kiedyś tak bardzo na czymś skoncentrowani, ze nie zauważaliście świata wokół? Czy jakaś pasja pochłaniała Was do tego stopnia, że moglibyście zapomnieć o jedzeniu i spaniu, gdyby ktoś lub coś nie przywróciłoby Was rzeczywistości?
Jeżeli tak znaczy to, że nie powinniście mieć problemów ze zrozumieniem Nataszy Rostowej. :) Mam wrażenie, że w tym szczególnym przypadku temperament bohaterki, jej muzyczne zainteresowania i talent oraz inteligencja motoryczna splotły się w mieszankę tak wybitną, że wręcz wybuchową. W naszych czasach z pewnością stworzyłoby to dla niej niemal gotową ścieżkę kariery, wiodącej przez sztukę lub sport; zrobiłyby zeń postać, wobec której trudno pozostać obojętnym. Żywiołową, wyrazistą, piękną i bezpretensjonalną jednocześnie. Będącą żywym dowodem na to, że można z wdziękiem kruszyć mury a z brawurową wręcz odwagą wojować pięknem.


Natasza żyła jednak w czasach, kiedy taniec był przede wszystkim rozrywką oraz grą towarzyską ale niekoniecznie sposobem wyrażania własnego "ja". Czego nawet Tołstoj wydawał się nie rozumieć - i pewnie dlatego często interpretuje się postać hrabianki Rostowej z pewną dobroduszną pobłażliwością: "ot, płoche dziewczę rozkochane w typowo dziewczyńskich rozrywkach". Trochę to smutne, jednak dziś nie zamierzam poddawać się negatywnym uczuciom. Dziś rządzi mną olfaktoryczne alter ego tańczącej Nataszy Rostowej. :)
Pachnidło, które niczym starożytna bogini, własnym tańcem tworzy kolejne światy. Zapach z werwą godną zarówno dziewiętnastowiecznej kokietki jak i majestatycznej władczyni, budzącej jednoczesne miłość i grozę. Poemat ku czci królowej kwiatów - Rose de Taif marki Perris Monte Carlo.

Oto zapach zawierający w sobie wszystko to, o czym wspominałam w poprzednich akapitach: gorący temperament, pasję zrodzoną z rzadkiej jakości talentu, niekłamany wdzięk oraz siłę, której trudno podołać. A wszystko dzieje się na raz, poprzez siebie, pomiędzy sobą, o sobie nawzajem. Oto jedność przeciwieństw; i to znacznie więcej, niż dwóch. :) Sami przyznajcie, że ze wszystkich kwiatów świata na taki przepych, na równie złożony, dosyć neurotyczny charakter może pozwolić sobie jedynie róża. :)

Ta z Rose de Taif jest bezsprzeczna, atakuje nasze nozdrza śmiało, już w pierwszej chwili po aplikacji pachnidła na skórę. Jednak nie jest do końca tą, za która się podaje. ;) Bowiem w pierwszej chwili pod imieniem róży - roziskrzonej, ciepłej, esencjonalnej - poznajemy geranium i jest to chyba najbardziej jaskrawy przykład, kiedy wyczuwam je w różanym szafarzu bez cienia wątpliwości co do prawdziwej genezy akordu. Czego jednak z całą pewnością nie wolno uznać Rose de Taif za wadę. Nie! Tutaj początek miał być świeży, ożywczy, skupiający uwagę otoczenia, co udało się osiągnąć dzięki składnikowi, bez którego otwarcie mieszanki nie byłoby nawet w połowie tak piękne. Bez krystalicznej, złocistej cytryny - lub raczej soków cytrynowego drzewka - moglibyśmy zanudzić się na śmierć, tymczasem otrzymujemy możliwość odbycia inspirującego, zajmującego głowę i zmysły spaceru pośród cytrynowego gaju, nie wiedzieć czemu gęsto obsadzonego również krzewami róży oraz geranium. Jest cudnie!


Szczególnie, że w kolejnej fazie cytryna cofa się gdzieś tuż poza scenę, geranium stopniowo ciemnieje, płynnie przechodząc w aromat róży już bardziej mrocznej - albo bardziej zmysłowej. Aksamitne i grube bordowe płatki ktoś rozgniata w dłoni, po jego lub jej dłoni cieknie krew kwiatu; soki, które powinny tkwić na skali kolorów gdzieś pomiędzy bladą mlecznością a bezbarwnością nie wiedzieć czemu są jasnoczerwone.
Okazuje się, że Róża ma ciało, bardzo żywe oraz czujące, wrażliwe na dotyk. Bo oto Ta, którą jeszcze niedawno rozpierała czysta energia, teraz tęskni albo marzy, świadomie skupiona na własnym wnętrzu. Zamiast żywego kwiatu doświadczamy dosłowności potpourri, posuwistym krokiem przechodzącego w akord różanego drewna. Gdzieś w tle pojawia się brunatna pyłkowa goryczka, nadzwyczaj dyskretna ale przecież pozwalająca się zauważyć.

Czy to dzięki niej naszą bohaterkę, po długiej bezsennej nocy spędzonej na wpatrywaniu się w gwiazdy, zaczyna jednak ogarniać znużenie? Czy dzięki pyłkom ta, już coraz starsza, osoba decyduje się wreszcie wrócić do łóżka, przytulić głowę do poduszki i - zasnąć, otulona coraz bardziej miękkim, coraz jaśniejszym obłoczkiem niewinnego różanego pudru?
Zasnąć oczywiście samotnie. Lecz bez cienia goryczy ni żalu. Ta Róża na wszystko ma jeszcze czas, na namiętność oraz na ból, na gniew i na uczucie spełnienia, na wszystko.
Teraz, po wielogodzinnym nocnym czuwaniu, chce już tylko spać. Będą jeszcze inne bale, już wkrótce. Lecz nie dzisiaj; dzisiaj trzeba wypocząć.
Dobranoc. :)

Łukaszu, dziękuję za Twoją próbkę. :*


Rok produkcji i nos: 2013, ??

Przeznaczenie: pachnidło typu uniseks, choć pewnie wielu mężczyzn podejdzie doń z rezerwą z powodu siły i oczywistości akordu przewodniego. Mimo to jednak zachęcałabym do poznania Rose de Taif, bo to bardzo zacny kawałek sztuki perfumeryjnej. :)
Charakteryzuje się olbrzymią projekcją i śladem, które w miarę upływu czasu redukują się do wyraźnej, ciepłej, pulsującej aury. Cichną dopiero do wielu godzinach na skórze (szczególnie mam tu na myśli długo wybrzmiewające serce zapachu). W związku z czym wydają się wymarzone na wszelkie okazje wieczorowe, szczególnie te Bardzo Ważne. ;)

Trwałość: przeszło dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: cytryna, gałka muszkatołowa, geranium
Nuta serca: róża z Taif
Nuta bazy: róża damasceńska, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://alsolikelife.com/shooting/2007/07/927-voyna-i-mir-war-and-peace-1966-sergei-bondarchuk-notes-on-part-ii/
2. http://cinemaclassico.com/index.php?option=com_content&view=article&id=6966:filmografia-em-fotos-audrey-hepburn&catid=54:conte-mais&Itemid=129
3. http://the-garden-of-delights.tumblr.com/page/49

czwartek, 20 lutego 2014

Zapytaj swojego europosła!


Wieść o planowanych obostrzeniach Komisji Europejskiej, które uderzą w sztukę perfumeryjną, być może już na zawsze zmieniając jej oblicze i odzierając z największych dotychczasowych dokonań zdążyła już obiec świat dookoła kilka razy. Pamiętacie dramatyczny apel Luca Gabriela, dyrektora generalnego The Different Company, który zobowiązał się poruszyć temat podczas zbliżających się mediolańskich targów Esxence, wszelako nie będąc pewnym rezultatu? Pomóżmy mu!

W naszych skromnych możliwościach leży zdobycie się na choćby minimalny sprzeciw. Zapytajmy, co na temat gwałtu na sztuce perfumeryjnej myślą ci, którzy teoretycznie powinni reprezentować również i NASZE interesy na europejskiej arenie? Z lewa i prawa, kobiet oraz mężczyzn, starych i młodych - bez różnicy. Postawmy ich przed koniecznością wytłumaczenia się z grabieży na europejskim dziedzictwie kulturowym.
Jeżeli nie udzielą żadnej odpowiedzi, nie przejmujcie się. Wybory do europarlamentu tuż tuż a Wy już teraz będzie mieli jasność, na kogo na pewno nie zagłosować. ;>

Zróbmy coś, na miłość boską!!


Dziś cały wieczór przeznaczyłam na układanie listu do europarlamentarzystów z dolnośląsko-opolskiego okręgu wyborczego jak również do dwóch przedstawicielstw Komisji Europejskiej, ogólnopolskiego oraz regionalnego. Ciekawa jestem czy - i co - odpiszą? ;]

W każdym razie o wyniku mojej małej sondy wśród polityków zamierzam Was poinformować.


P.S.
Ilustrację zaczerpnęłam z http://www.citizens-initiative.eu/?p=961

wtorek, 18 lutego 2014

Opowieść rodzinna z nartami w tle

Poza tematem bloga zjazd w stylu dowolnym. :D


Zauważyliście, że kiedy jestem chora, to narzekam? No pewnie, że zauważyliście. Nie jesteście głupi. Jednak pocieszam się tym, że przynajmniej narzekam na ciekawe tematy. :P
Bo przecież są ciekawe, prawda? ;)

Na przykład teraz. Zasłyszane wczoraj oświadczenie premiera D.T. na temat dotowania sportów zimowych napsuło mi trochę krwi. Wiecie dlaczego?


Sam cel jest szczytny - i chciałabym, żeby coś z tych zapowiedzi stało się faktem. Bo czemu nie? Wolę nawet skocznie i lodowiska aniżeli kolejne orliki; także dlatego, że w przypadku ww. obiektów łatwiej i szybciej mogłyby skorzystać z nich kobiety. I to w praktyce, nie tylko w ramach teoretycznego listka figowego, jak to zwykle dzieje się w przypadku finansowania stadionów do "haratania w gałę". Taką przynajmniej mam nadzieję. :>
Jednak nie to jest najbardziej irytujące.

"Pomysł, aby kryty tor powstał w Krakowie był już dość mocno zaawansowany. W Zakopanem słyszę racjonalne argumenty (...)".
ŹRÓDŁO

Kraków, Zakopane; pewnie jeszcze Nowy Targ i może nawet miejscowości wysunięte dalej na zachód, jak np. Żywiec. Gdzie w Polsce jest śnieg i góry? No przecież, że tam!
To oczywista oczywistość jak to, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.

Jasne, że chodzi przede wszystkim o wspieranie olimpijskich ambicji małopolskiej stolicy [inna rzecz, czy sensownych ale temu wolę dać chwilowo spokój]. Jasne, że należy maksymalnie wspomagać sportowców światowej klasy, których już mamy - a ci pochodzą przecież głównie z rejonów beskidzko-tatrzańskich. Naprawdę to wszystko rozumiem. Ale wiecie co?
Jednocześnie mam ochotę komuś bardzo nabluzgać.


Pozwólcie, że podzielę się z Wami pewną historyjką. W czasach pierwszej małyszomanii miałam czternaście lat i lubiłam się przechwalać, że w mojej rodzinie skoki narciarskie były znaną dyscypliną sportu na długo, zanim Tato Małysz poznał Mamę Małyszową. ;) Jedne z moich najwcześniejszych wspomnień dotyczą chwil, kiedy razem z Mamą i Dziadkiem oglądałam zawody w ramach Konkursu Turnieju [gorączka, migrena, katar... rozumicie ;) ] Czterech Skoczni - lub jakieś mistrzostwa w biegach narciarskich - albo w łyżwiarstwie figurowym [no dobrze, akurat je raczej z Mamą i Babcią ;) ]. Zresztą narty i łyżwy nie były mi obce także w ramach osobistych doświadczeń.


W latach 50. moja rodzina, która jeszcze kilka lat wcześniej od ładnych paru pokoleń żyła w okolicach Lwowa, wraz z sąsiadami w swoich nowych, dolnośląskich i poniemieckich domach powszechnie znajdowała sprzęt do uprawiania sportów zimowych. Zarówno w tych, które wyglądały na zamieszkane przez ludzi zamożnych i światowych, jak i w uboższych, zawsze były jakieś narty czy łyżwy. Często po kilka rodzajów. 
Na przykład takie charakterystyczne, przeszło dwumetrowe dechy, przy których kijki wyglądały raczej na dowcip aniżeli coś, co może autentycznie pomóc w korzystaniu z nich. ;) Na szczęście trafiały na świadomych użytkowników, którzy wiedzieli, do czego służą. Zresztą znajdująca się w sąsiedniej miejscowości skocznia - niewielka ale zawsze - szybko pomagała dodać dwa do dwóch.

Miejscowi chłopcy ochoczo zaczęli korzystać z nart do skakania. Jeżeli komuś ten sport nie leżał, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że sąsiad czy kumpel zrobi ze sprzętu lepszy użytek. Dochodziło do sytuacji, w których skakały nawet dziewczyny. Na przykład moja Mama, która pamięta siebie, jako małą dziewczynkę korzystającą ze zwykłych nart biegówek, gdyż właściwych do skakania żadną miarą nie mogła do siebie dopasować. ;)
Jednak działo się to już w latach 60., czyli właściwie już pod koniec lokalnej skokomanii. Dlaczego taka piękna pasja nie znalazła ciągu dalszego w poważnym wyczynowym sporcie?
Przecież nie chodziło o słabość wyników. Jednym z najlepszych miejscowych "skoczków" - oczywiście bez trenera i znajomości szczegółów technicznych - był kuzyn mojej Mamy. Osiągał znakomite wyniki i z perspektywy czasu można zaryzykować stwierdzenia, że w tamtych czasach cechował go naturalny talent w owej dziedzinie. Tak... możliwe, że mój kilkunastoletni wówczas Wujek miałby spore szanse w rywalizacji wyczynowej.

Jednak dzięki panującemu wówczas w Polsce jedynie słusznemu ustrojowi nie miał na to nawet cienia szans. Ponieważ sporty zimowe miały prawo istnieć tylko w rejonie Beskidów i Tatr. Tylko stamtąd mogli pochodzić wszyscy ewentualni przyszli mistrzowie. Tylko tam była infrastruktura, tylko tam były szkółki i trenerzy, tylko tam odbywały się zawody, tylko tam szukano talentów. Działo się tak z powodu polityki centralnego planowania. Ponieważ dokładnie tak zadecydowała Warszawa - na co wyraziła zgodę Moskwa. :]
Chłopak o bardzo niewłaściwym pochodzeniu, urodzony w baaardzo niewłaściwym miejscu [bo jeszcze "na terenie ZSRR", jak według ówczesnej nomenklatury określano utracone przez Polskę Kresy] a na dokładkę żyjący i korzystający ze sprzętu "na mocy odwiecznych polskich praw do pradawnej śląskiej, piastowskiej ziemi" odebranego tym paskudnym hitlerowskim pomiotom, razem z ich domami oraz całym dorobkiem kilku pokoleń [zresztą w zamian za utracone dobra materialne, które moi przodkowie musieli zostawić na Wschodzie].
Nie, ktoś taki nie miał prawa zaistnieć (jako postać pozytywna) w powszechnej świadomości obywateli  komunistycznego państwa, że o przywileju oficjalnego reprezentowania go na arenie międzynarodowej ledwie wspomnę. Mój Wujek, jego koledzy, również moja Mama, która wówczas nawet nie przypuszczała, że pół wieku później skoki narciarskie kobiet będą pełnoprawną dyscypliną olimpijską - dla nich sen o sportowych sukcesach wśród zaśnieżonych aren całego świata skończył się szybko i nieodwołalnie.


Lata mijały, odciskając swoje piętno nie tylko na ludziach, którzy po kolej rezygnowali z dziecięcych marzeń, nazywając je mrzonkami, ale też - przede wszystkim - na sprzęcie. Pękającym, łamiącym się, przechowywanym i konserwowanym często niewłaściwie. Bez najmniejszych szans na zastąpienie sędziwych już, poniemieckich nart i łyżew nowszymi egzemplarzami. Bo przecież nie było ani pieniędzy, ani dostępu do nowych akcesoriów, ani nawet osoby, która wiedziałaby, w jaki sposób wykonać je od podstaw. Nie było niczego! [Kononowicz miał rację, chociaż wstecz. ;) ]

Dziś po tamtym sprzęcie narciarskim nie ma już śladu. Zajeżdżony doszczętnie, dogorywał gdzieś po strychach i komórkach, aż pewnie którejś zimy trafił do pieca. Nie ma już tej malutkiej skoczni. Najbliższe lodowisko znajduje się trzydzieści kilometrów od mojego domu rodzinnego, zresztą tutaj mało kto poważnie się nim interesuje.
Nie ma już nawet o czym marzyć, nawet dzisiaj.

Dzieciaki z województwa dolnośląskiego w tym tygodniu zaczęły swoje ferie zimowe. Wiem, że organizują się w grupy, aby wspólnie oglądać olimpijskie zmagania. Dziś w sklepie spożywczym stałam w kolejce za obupłciową bandą kilkorga dziesięciolatków kupujących wafelki, czipsy, napoje w puszkach [typu cola oraz izotoniczne] a jednocześnie spieszących na transmisję jakichś zawodów. Załapaliście ironię?
Zamiast samodzielnych prób z dyscyplinami zimowymi lepiej kupić "sportowy" napój izotoniczny, usiąść przed telewizorem i, być może, dopiero wtedy nieśmiało marzyć, co by to było "gdybym to ja za kilka lat tak samo jak oni teraz...". Nie robiąc jednocześnie niczego w kierunku urzeczywistnienia tych snów, bo przecież gdzie? Jak? I za co?


Zresztą i tak nie ma nawet grama śniegu by szkoła, dom kultury czy ktokolwiek inny mógł zorganizować dzieciakom wyjazd na najbliższy stok narciarki, który - oczywiście - jest zbyt mały i nieznaczący, aby pozwolić sobie na sztuczne naśnieżanie.
Kilkudziesięciu lat zaniedbań nie sposób cofnąć w kilka chwil.

Czego zresztą i tak nikt nie próbuje robić. Bo po co? Dla kogo? I za co?
Czy oni tam, na Dolnym Śląsku mają w ogóle jakiekolwiek tradycje w sportach zimowych?? No to co mi tu pani głowę zawraca?! Przepraszam, co pani mówi? Że mogliby mieć, gdyby ktoś dał im szansę? Paaani, hahaha! A to dobre! Wie pani, kim JA bym mógł być, gdyby ktoś mi dał szansę??

Kraków, Zakopane, może też Nowy Targ lub Żywiec - tam zawsze znajdzie się ktoś gotowy wyłożyć pieniądze na infrastrukturę do uprawiania sportów zimowych. U mnie można co najwyżej zbierać kolejne rodzinne historie o porzuconych marzeniach, zajechanym sprzęcie i dzieciach, które współcześnie nawet nie marzą o sukcesach takich, jak Kamila Stocha, Justyny Kowalczyk czy Zbigniewa Bródki.
Dwunastolatkach, których nikt nigdy nie zapyta o ich sportowe plany na przyszłość.
Bo i po co? Dlaczego? Na jakiej podstawie?

Właśnie dlatego rozgoryczona słuchałam słów premiera D.T. życząc mu jednocześnie aby zwichnął palec, szusując gdzieś po szwajcarskich czy austriackich stokach.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://www.rmf.fm/index.html?a=encyklopedia&op=al&id=1578760
2. http://sport.newsweek.pl/igrzyska-olimpijskie-w-soczi-dzien-drugi-relacja-na-zywo-newsweek,artykuly,280506,1.html
3. http://www.mowimyjak.pl/fakty/galeria/1026/20843/najlepsze-memy-z-justyna-kowalczyk-po-zwyciestwie-w-soczi/
4. http://www.wprzerwie.pl/Wpis,Sport,540377,1,Dwunastoletni-kamil-stoch-o-igrzyskach-olimpijskich.html

piątek, 14 lutego 2014

Bal na sto par, tydzień drugi


Witajcie... w moich skromnych progach.

Wchodźcie. Śmiało, nie bójcie się!
Nalegam.
Wstąpcie z własnej woli i zostawcie mi trochę radości, którą ze sobą wnosicie. ;>


Będziemy bawić się już dziś. W piątek - dzień zabawom niegdyś niedostępny na pamiątkę męki i śmierci Chrystusa.
Któż sto lat temu miałby odwagę balować w piątek?

Chyba tylko studenci, dekadenci, innowiercy albo... Albo dzieci nocy. :] Imprezowanie w piątek miało w sobie coś z buntu; niosło posmak ryzyka oraz złudzenie odwagi, jaką zawsze daje świadomość łamania konkretnego tabu. Czyli w praktyce tylko trochę różniło się od tej nietypowej przyjemności, jaką daje nam... oglądanie horrorów.


Świadomość uczestnictwa w czymś, co jest mroczne, zakazane, złe, występne; czymś, co jawnie przeczy utartym normom społecznym. Z drugiej strony może chodzić także o dobrowolne - ale pośrednie - doświadczanie strachu, paraliżującej niepewności jutra, która jednak nijak ma się do naszych codziennych zmartwień. Dzięki horrorom mamy także możliwość zetknięcia się z tym, co przez ponowoczesną kulturę Zachodu zostało zepchnięte daleko poza jej główny obieg: od choroby, cierpienia i śmierci począwszy na brzydocie (tu: zniekształceniach ludzkiej sylwetki), okrucieństwie fizycznym i psychicznym, kanibalizmie tudzież najróżniejszych parafiliach - ogólnie: wszystkim, co skrajnie nieprzyjemne - skończywszy.

Horrory pozwalają nam w sposób wymierny obcować ze społecznym tabu, jednocześnie nawet przez moment go nie łamiąc. Doświadczać uczuć wybitnie negatywnych, abyśmy dzięki nim mogli docenić normalność, przewidywalność jak również względne bezpieczeństwo naszej własnej egzystencji.
Czy można więc powiedzieć, że dzięki oglądaniu horrorów doświadczamy katharsis? To pewnie zbyt daleko posunięty wniosek, jednak z pewnością coś jest na rzeczy. ;)


I czy z tego samego pragnienia udałoby się wyprowadzić sensowność istnienia brzydkich perfum? Perfum prowokacyjnie drażniących, rażących brakiem elementów łagodnych - lub przeciwnie, ich celowym uwypuklaniem albo kuszeniem użytkownika ciepłą, zmysłową stroną pachnidła?
Czy gniew oraz zło, pokusa i okrucieństwo, bezwzględność połączona ze skrajnym egoizmem dadzą się zakląć we flakonie wonności? Moim zdaniem - tak. Z powodzeniem.

Przynajmniej w jednym przypadku. Takim, któremu na imię... Kinski.


Perfumy Gezy Schoena rozpoczynają się agresywną szklistością nowoczesnych aldehydów, skontrastowanych gorącą goryczą przypraw, roztartych w moździerzu wraz z jakąś wyrazistą żywicą (mastyks? elemi?) na jednolitą, burą pastę. Do której niepokorny, nieco butny perfumiarz hojną ręką dorzucił sporo kastoreum.
Upewniwszy się, że nadało ono mieszance jeszcze więcej ciepła, zatopionego w naturalistycznej zwierzęcości zaschniętego męskiego potu [coś, co na własny użytek nazywam "akordem chłopięcej szatni", na cześć uroczego wspomnienia z czasów szkolnych :P ], z wrednym uśmiechem dorzucił go jeszcze więcej. Na dokładkę przywalając ciemnym, zwierzęcym piżmem :] Ktoś narzekał? ;>


Całą tę gorącą, cokolwiek metaliczną (tak bowiem rozwijają się aldehydy), naturalistyczną gorycz, cały ten pot i zatykającą kurzawę przypraw obudowano czymś kusząco słodkim; pozornie niewinnym oraz lekko dymiącym. Karmelowy benzoes mięknie dzięki lekko naszkicowanym nutom kwiatowym, zmieniając pachnidło w coś magnetycznie pięknego, zmysłowego, niemal wdzięcznego.

Wówczas pod całą tą brutalnością, pod nutami masywnymi, przypominającymi tłuste, grube maźnięcia ciemną farbą po papierze, mamy okazję dostrzec delikatność. Coś jednocześnie smutnego oraz tęsknego.
Coś, co tylko dla niepoznaki ubiera się w kostium krwiożerczej brutalności, zaś w istocie najlepiej czuje się w płaszczu dramatycznego poety i romantycznego kochanka.

Brzmi to pięknie, sama jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w istocie jest tylko iluzją. Piękna bajką, w którą chcielibyśmy uwierzyć. Z całych sił. Byle tylko nie widzieć strasznej, brutalnej, wpatrzonej w nas zimnym, kpiarskim wzrokiem - prawdy.


Ponieważ Kinski to nie są przyjemne perfumy. To zapach co najmniej trudny; głośny, pewny siebie aż do butności, agresywny. Tu nie ma piękna ani delikatności nawet, jeżeli w pewnym momencie zdaje nam się coś przeciwnego. Dostajemy za to suchość wetywerii, zmieszanej z kastoreum, piżmem oraz ziołową maślanością niepalonej marihuany. Dalej wyczuwałam zawsze akord drzewno-ambrowy wraz z przyprawami i ciepłymi żywicznymi grudkami, niczym drutem kolczastym obramowane suchym, drażniącym i mocnym kostowcem [kojarzycie tę roślinkę, która odpowiadała za cielesność w Opus VII od Amouage?].

Kinski jest brzydki brzydotą fascynującą ale jednoznaczną. Taką, która ze środka człowieka wyziera na zewnątrz, skaża jego fizyczność, infekuje duszę, zaburza wszelką równowagę. Zbyt mocno przypominającą prawdziwy charakter oraz skłonności patrona perfum, byśmy mogli poczuć się weń komfortowo. Ba! Tu nawet do zwykłej, przemijającej przyjemności jest tak daleko, jak z podgórza na Marsa. ;)
Oto pachnidło będące niewątpliwym dziełem sztuki, znakomitym przykładem olfaktorycznego turpizmu ale również - igraniem z żywym ogniem.
Klaus Kinski, wielki aktor ale malutki, raczej obrzydliwy człowiek; archetyp wampira, na naszych oczach tracący jakąkolwiek moc; zło - jakże łatwo jest to wszystko uwznioślić, usprawiedliwić, zrelatywizować. Ignorując niszczycielską siłę a tym samym nieświadomie zezwalając na jej dalsze, nieograniczone rozplenianie.

Aby stawić czoła takiej rzeczywistości nie wystarczy już dwugodzinny seans strachu, po którym spokojnie możemy wrócić do robienia obiadu, wypełniania PITów lub pomocy dziecku przy zadaniu domowym z matematyki. Nie, tu potrzeba czegoś znacznie, znacznie większego.
I obyśmy nigdy nie musieli dowiadywać się, czego właściwie.


Kinski, Kinski

Rok produkcji i nos: 2011, Geza Schoen

Przeznaczenie: zapach uniseksualny z niewielkim choć zauważalnym wahnięciem w męską stronę. A przynajmniej tak twierdzi Sieć.
Charakteryzuje się ogromną, nieznającą kompromisów mocą i równie potężną aurą; co ciekawe, choć nie zostawia za sobą typowego sillage, to szybko potrafi wypełnić całą dostępną przestrzeń. Posiada więc cechy charakterystyczne dla czarnych dziur. ;)
Na okazje, hmmm... sami oceńcie. :)

Trwałość: od dziesięciu-dwunastu godzin do ponad doby w ciepłe dni (wytrzyma nawet prysznic)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: czarna porzeczka, jagody jałowca, pieprz peruwiański, kastoreum
Nuta serca: gałka muszkatołowa, orchidea, magnolia, śliwka, akord marihuany, kwiat pomarańczy, róża
Nuta bazy: benzoes, drewno cedrowe oraz inne akordy drzewne, paczuli, wetyweria, labdanum, styraks, kostowiec, mech dębowy, szara ambra, piżmo
___
Dziś Orlando z Jardins d'Écrivains.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.cinefreaks.com/news/671/Top-10---Die-besten-Vampirfilme-aller-Zeiten
2. http://www.starburstmagazine.com/features/feature-articles/1077-dracula-on-film-is-he-dead-and-buried-part-one
3. http://www.telegraph.co.uk/culture/film/filmreviews/10417692/Nosferatu-the-Vampyre-review.html
4. http://theredlist.fr/wiki-2-20-777-782-view-1990-2000-profile-1992-bdracula-b-ff-coppola-t-sanders-g-lewis-a-precht.html
5. http://blog.kaleidico.com/art/5-movies-one-tv-show-one-can-see-22634

czwartek, 13 lutego 2014

Cuda i dziwy u Rouge Bunny Rouge

Jakiś czas temu na fejsbukowym profilu Pracowni wyznałam, że moją głowę zaprząta zagadka związana z dwoma uroczymi flakonikami perfum, którą postanowiłam podzielić się z polskimi przedstawicielami marki. Nie miałam pojęcia, czy będą na tyle profesjonalni aby odpowiedzieć osobie, której blog nie posiada tysięcy fanów, skłonnych kupić wszystko, co poleci im ich guru. ;P
Cóż, odpowiedzieli. :D

Kiedy podczas ostatniej wizyty w Daglasie na półce z nowościami odkryłam dwa nowe zapachy od Rouge Bunny Rouge, poczułam się zaintrygowana. Nawet bardziej, niż zazwyczaj, ponieważ o akurat tych pachnidłach nie miałam wcześniej zielonego pojęcia. Nie bez przyczyny.


Informacji o Muse i Allegrii nie znajdziecie na niemal żadnym portalu internetowym; nie ma ich na Fragrantice, Basenotes, Parfumo ani na Osmoz; na Wizażu ni na Beautyhabit, na Now Smell This ani nawet na internetowej stronie marki. Skąpą wzmiankę można znaleźć jedynie na Ça Fleure Bon, gdzie jednak próżno szukać informacji o nutach czy twórcy lub twórcach. Pojawia się w zasadzie tylko przewidywana data światowe premiery zapachu; to... marzec 2014 roku, Szanowni Państwo. :) (I kto teraz powie, że podróże w czasie nie są możliwe? ;) )
No dobrze, zakrzywianie czasoprzestrzeni także sobie darujemy, gdyż istnieje ważny powód, dla którego Muse i Allegria są już dostępne w perfumeriach. Jednak jego zdradzić Wam nie mogę. :P
Przyjmijmy więc, że mamy rzadką możliwość - bez ruszania się z kraju, bez pielgrzymowania po targach zapachowych - uczestniczyć w jednym wielkim przedpremierowym pokazie dwóch nowych zapachów marki, które już wkrótce dołączą do serii Fragrant Confections. :)


Allegria - świeża, pełna młodzieńczego wdzięku, sympatyczna choć z charakterem. Czyżbym wyczuwała figę oraz wiciokrzew? Lub kapkę czegoś bluszczopodobnego...? W każdym razie: idzie wiosna. :)

oraz Muse [mój faworyt ze wszystkich propozycji marki (o ile nie liczyć serii Provenance Tales)] - ciepły, zmysłowy ale nie przytłaczający. Kuszący mieszanką ciepłych balsamów, laboratoryjnie podrasowanych drzazg drogocennego drewna, słonych akordów ambrowych oraz złocistego, lejącego się labdanum. Oczywiście między innymi. Cudo! :)


Teraz ciekawe, ile z moich przypuszczeń znajdzie pokrycie w zadeklarowanej przez producenta rzeczywistości? ;) Znaczy w oficjalnym spisie nut.
Na odpowiedź musimy poczekać do marca.
___
Dziś Mon Parfum Cristal marki M. Micallef. [Nie, katar jeszcze nie minął ale nie mogę powstrzymać się od przetestowania kilku cudów :) ].

P.S.
Ilustracja pochodzi z podlinkowanej strony z portalu Ça Fleure Bon.

niedziela, 9 lutego 2014

Nie-recenzje, ciąg dalszy

No tak. Katar katarem ale perfumerie kuszą, aby zajrzeć do nich choć na krótką chwilę. Co też robiłam w czwartek oraz wczoraj. Obwąchałam przy okazji kilka zapachów, o których chciałabym napisać dosłownie słówko. Bardzo pobieżnie oraz z ogromnym marginesem błędu, niemniej jednak pokusa okazała się zbyt silna. ;)
Więc, bardzo proszę, nie traktujcie moich opinii poważniej, niż na to zasługują. :]


Balmain, Extatic

Na początku koszmarny banał, kwiatowo-owocowy ulep z quasiorientalnym podszyciem, później delikatnieje, jaśnieje i robi się ciekawszy. Sympatyczny drzewny jaśmin z subtelnym na subtelnym, pyłkowo-zamszowym tle, nowoczesny floriental jak się patrzy.
Polubiłam, choć pewnie pełnoprawnego testu pachnidło się nie doczeka. Niemniej jednak: sprawdźcie, co Wam szkodzi! ;)

Skład:
gruszka nashi, osmantus, róża, orchidea Sharry Baby, irys, jaśmin, drewno sandałowe, drewno kaszmirowe, amyris, skóra


Escada, Born in Paradise

Limitowanki Escady w interpretacji perfumoholików stoją tylko jedno oczko wyżej niż Lacoste, zapachy celebryckie oraz Avon. Tak głosi stereotyp. Który, w mojej skromnej opinii, ma ogromną rację bytu. ;> Jednak nie wolno pozwalać mu nad sobą dominować; warto czasem przeprosić się z nielubianymi markami, bo a nuż omija nas coś ciekawego?
Na przykład takie Born in Paradise: słodki, skoncentrowany syrop, koktajl na bazie mleka kokosowego oraz soku z ananasa, ożywiony lekkością gujawy oraz arbuza, z czymś wyraźnie kwaskowym w tle. Sympatyczny materiał na kompletnie niezobowiązującą wakacyjną znajomość, nie tylko dla fanów drinka piña colada! ;)
Jak na tę markę, rzecz zdecydowanie warta uwagi.

Skład:
gujawa, zielone jabłko, arbuz, mleko kokosowe, ananas, drewno sandałow, drewno cedrowe, białe piżmo


Estée Lauder, Modern Muse

Miał być przebój na wiele lat, jest magiczny eliksir o właściwościach usypiających. Takie nic. Taaaka nuuuuudaa! ;P Kwiatki istnieją tu głównie na papierze, również sztuczny pseudoorient łka po cichu w kącie. Całkowity brak osobowości, wypracowanej samodzielnie ani nawet zapożyczonej. Nie.
Classic level? Estée Lauder, robicie to źle.
Ogromnie żal mi zmarnowanej okazji.

Ekhm, skład:
jaśmin, mandarynka, wiciokrzew, jaśmin wielkolistny, tuberoza, lilia oraz inne akordy kwiatowe, akordy drzewne, dwa rodzaje paczuli, drewno ambrowe (?), łagodne piżmo, wanilia


Jimmy Choo, Flash London Club

:przeciąga się i ziewa:
Aaaaa...! O, to już?! Trzeba opisać ten zapach? Wybaczcie ale kompletnie go przespałam. Kom-plet-nie. :P
Niby wąchałam, nawet podwinęłam rękaw swetra żeby psiknąć tym w okolice łokcia ale teraz nie potrafię Wam niczego powiedzieć. Marniutka moc, trwałość bardzo podobna. Zaś sama konstrukcja nut... wyparowała mi z głowy, co chyba mówi o niej wystarczająco dużo. :>

Skład:
liczi, bergamotka, tuberoza oraz inne białe kwiaty, jasne drewna oraz piżmo


Masakï Matsushïma, Aqua Earth

Jedni twierdzą, że to uniseks, inni - że perfumy męskie. Co za różnica; i tak nosić będzie, kto zechce. Jak zwykle zresztą. :)
Dla mnie ta woda to sympatyczny, niekoniecznie słodki oraz mało banalny zielony świeżak, z lekko gorzkimi cytrusami oraz soczystym, chłodnym neroli na pierwszych miejscach. Kroku dotrzymuje im wyraźne choć łagodne, gładziutkie cedrowe deski, na których ktoś rozłożył dosłownie parę listków mięty i obsypał je pączkami owocujących gałązek czarnej porzeczki (których zresztą także nie ma zbyt wielu). Gdzieś w tle prawie naturalistyczne nuty morskie [wiecie, driftwood, glony, sól etc.] łączą się cedrem oraz cytrusowo-nerolowym akordem głównym a wszystko to nie wiadomo jakim cudem układa się na skórze w energetyczny, ciepły płaszcz.
Potęga reklamy? Wątpię, ponieważ przed i podczas szybkiego testu Aqua Earth nie miałam z nią nawet pobieżnej styczności. Zatem twórcom chyba udało się osiągnąć zamierzony cel. :)

Skład:
pomarańcza, tangerynka, cytryna, czarna porzeczka, mięta, akord wody morskiej, neroli, drewno cedrowe, paczuli


Paco Rabanne, Invictus

Uwaga: pasztet alert! ;P
Nie no, model na fotografii nie wygląda znowu tak źle; to w reklamie stanowił widok średnio atrakcyjny by nie rzec, że mało apetyczny. ;] Jednak to nie on powinien robić wrażenie - ani nie kiczowaty flakon - ale sam zapach, tworzony przez prawdziwą plejadę perfumiarskich gwiazd, z Dominikiem Ropion i Olivierem Polge na czele. Tu jednak nie wyszło. Ponieważ każde z twórców ma na swoim koncie także porażające gnioty, cieszące się wszelako popularnością wśród mas, podczas prac nad Invictusem widocznie kazano im obrać właśnie taki kierunek.
W efekcie otrzymaliśmy dzieło mocne, duszące, zapychające moje nozdrza mieszaniną najbardziej popularnych... środków do czyszczenia kuchni i łazienek. :P Chemiczne cytrusy z wyraźną nutką chloru, morski odświeżacz powietrza do toalet oraz niby-kwiatowy, "przyjemny i świeży" płyn do płukania tkanin. Agresywny oraz trwały jak one same.
Borze szumiący, co za porażka. A idź se facet wygrywać zawody w sprzątaniu na czas i nie zawracaj mi więcej głowy.

Skład:
mandarynka, grejpfrut, akord morski, liść laurowy, jaśmin, paczuli, drewno gwajakowe, mech dębowy, szara (???) ambra

___
Dziś u mnie Cuir de Russie marki L. T. Piver.

środa, 5 lutego 2014

Kryzys nasz powszedni

Czasem dopada każdego z nas; dotyczyć może rzeczy poważnych albo kompletnych głupot, mających jednak wpływ na jakość naszego życia. Mnie na przykład dorwał podczas kataru. Perfumowy kryzys.

Przy czym nie chodzi o pachnienie "w ogóle", lecz o jakość moich kontaktów ze sztuką olfaktoryczną. O to, że poznaję; owszem, wiele pachnideł jest wartych poznania, mnóstwo chciałabym opisać - tylko kiedy znaleźć tu miejsce i czas na cieszenie się tymi aromatami, które już przypadły mi do serca? A które teraz zaniedbuję z powodu praktycznie niekończących się testów.


Dziś na blogowym Fejsbuku zamieściłam taki post:

"Bycie osobą zakatarzoną - a konkretnie zakatarzoną recenzentką perfum - ma jednak pewne plusy. Można przestać przejmować się rozwojem noszonych właśnie perfum i po prostu pachnieć, tak dla siebie.

Można bez wyrzutów sumienia ani śladu poczucia niestosowności próbować zmyć bazę diabelnie cennych perfum marki Roja Dove a kiedy to nie wyjdzie - bezczelnie zapsikać je taniutkim Sephorowym ulepem o zapachu karmelu i toffi a następnie wyjść z domu.
Po powrocie można, nie dbając o to, czy aby pozbyliśmy się ze skóry resztek pachnidła, beztrosko otoczyć się wonią kakaowo-malinowego mleczka do ciała. A już następnego dnia hasać radośnie po świecie w oparach klasycznego Angela.

Czyż to nie piękne?"


No właśnie: czyż nie? :D Już dawno w obcowaniu z pachnącym światem nie czułam takiej swobody, takiej... wolności. Wolności do korzystania z perfum, które kocham lub które po prostu sprawiają mi węchową przyjemność. Co jest tym bardziej groteskowe, że prawdopodobnie nie zaznałabym podobnych emocji, gdyby nie katar, będący wszak udręką dla każdego szanującego się miłośnika perfum. ;)

Nie piszę, że od tej pory będę więcej czasu przeznaczać na noszenie perfum "tylko dla siebie", bo przecież testy i, postępujące za nimi, opisy także tworzę tylko i wyłącznie dla własnej przyjemności, nie kierując się zainteresowaniem rynku ani chęcią zysku. Jestem sama sobie panią i własnie dlatego mogę pozwolić sobie na przywilej testowania oraz opisywania, czego tylko zapragnę. Poza tym wiem, że nie minie kilka dni od zakończenia niedyspozycji węchowej a znów zacznę testy w dawnym rytmie.
Nie, nie zapowiadam zmiany; zbyt wiele razy kończyła się bowiem na samych deklaracjach. ;)

Chciałam jedynie napisać, jakie to cudowne uczucie móc sobie pachnieć Angelem - i mleczkiem do ciała - i jeszcze La Danza delle Libellule z nadgarstka. Tak po prostu, bez ciśnienia ani przymusu "zachowania neutralności (?) zapachowej". Dla własnej satysfakcji.
Czyli dokładnie tak, jak pewnie większość z Was każdego dnia. :)
___
Dziś, jak wspomniałam, towarzyszy mi klasyczny Angel Muglera. Między innymi.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://195.188.87.10/iplayer/episode/b01sdw1w/You_and_Yours_Digital_exclusion_perfume_homebuilding_crisis/

poniedziałek, 3 lutego 2014

Dzieło stworzenia zaprawdę warte jest zniszczenia

Ponieważ katar i lekkie przeziębienie w dalszym ciągu uniemożliwiają mi zajmowanie się perfumami, dziś postanowiłam zamieścić wpis odbiegający od zasadniczej tematyki Pracowni alchemicznej. Może kiedyś, gdy wreszcie stworzę kolejnego bloga, ostatecznie przeniosę go właśnie tam...? Niewykluczone. :)

Lecz póki co, chciałabym przedstawić Wam refleksję dotyczącą pewnego głośnego i popularnego filmu - lub raczej cyklu filmowego - który od chwili premiery nie przestaje budzić kontrowersji, moim zdaniem w większości kompletnie pozbawionych sensu. I to z powodu zasadniczego, który większości krytykujących w tajemniczy sposób umyka.


W ostatnim rozdziale Hobbita J. R. R. Tolkiena możemy znaleźć poniższy urywek:

"W ten sposób z kilku słów, które czarodziej rzucił Elrondowi, Bilbo dowiedział się, gdzie bywał Gandalf. Okazało się, że uczestniczył w wielkiej naradzie dobrych czarodziejów, mędrców i mistrzów białej magii i że wreszcie udało im się wypędzić Czarnoksiężnika z jego mrocznej fortecy z południowej części Puszczy.
 - Wkrótce więc - mówił Gandalf - w lasach oczyści się powietrze. Północ na długie wieki uwolniona została od tej zmory. Ale chciałbym, żebyśmy ją mogli wygnać z całego świata.
 - Dobrze by to było - rzekł Elrond - obawiam się jednak, że nie stanie się to jeszcze ani w naszej erze, ani w ciągu kilku następnych".
J.R.R. Tolkien, Hobbit czyli tam i z powrotem, przeł. Maria Skibniewska, wyd. Iskry, Warszawa 1997, s. 229.

Tuż po premierze pierwszej części Hobbiciej trylogii odkryłam, iż właśnie te słowa są kluczem do zrozumienia zamysłu Petera Jacksona, dlaczego (poza większym zyskiem) z jednej niewielkiej książeczki warto stworzyć trzy epickie filmy.
Bo czegóż dowiadujemy się z przytoczonego cytatu? Ano właściwie niczego. :D Niczego, jeżeli odnosić je do treści pierwszego z dzieł Tolkiena o akcji osadzonej w Śródziemiu. Optyka zmienia się natomiast radykalnie, kiedy spojrzeć na nie z perspektywy pozostałych opowieści, ze szczególnym uwzględnieniem Władcy Pierścieni.

Przez całą treść Hobbita Gandalf znikał i pojawiał się nagle, najczęściej w najmniej oczekiwanych momentach, by jako najprawdziwszy deus ex machina rozwiązywać konkretną akcję w sposób korzystny dla naszych bohaterów. I w porządku, jest to całkiem sympatyczne oraz zrozumiałe literackie rozwiązanie - w powieści skierowanej głównie dla młodzieży i, przede wszystkim, w powieści mającej pierwotnie istnieć jako samodzielny twór literacki.
Skoro jednak ta spotkała z olbrzymim zainteresowaniem, trudno dziwić się, iż wydawca oczekiwał od oksfordzkiego profesora ciągu dalszego. Ten ukazał się, nawiasem mówiąc z blisko dwudziestoletnim opóźnieniem. :) Co okazało się czasem wystarczająco dużym, aby zmienić wiele nie tylko w skali czy ogólnej konstrukcji świata, którego zręby pojawiły się właśnie w Hobbicie, ale też w naszej rzeczywistości. W międzyczasie zmieniło się nie tylko życie prywatne i zawodowe Tolkiena lecz także cały zachodni świat, który dzięki bezprzykładnemu okrucieństwu drugiej wojny światowej aż nadto wyraźnie zrozumiał, czym może być i do czego prowadzić zło.

W połowie lat trzydziestych mieszkaniec idyllicznej, zaściankowej Anglii [nie piszę jednak o rzeczywistej sytuacji politycznej ówczesnego Imperium Brytyjskiego lecz o mocno wyidealizowanym autoportrecie ceniących spokój i harmonię Anglików] mógł co najwyżej mgliście podejrzewać, że wspomniane w cytacie "długie wieki" pomiędzy jedną wojną a drugą okażą się zaledwie mgnieniem oka - a i to tylko wówczas, jeżeli był zorientowanym w sytuacji międzynarodowej pesymistą. ;) W rzeczywistości Śródziemia tej niemiłej niespodziance odpowiadało "zaledwie" kilkadziesiąt lat. W momencie premiery literackiego Hobbita któż jednak mógł zdawać sobie z tego sprawę?


Kolejną kwestię można oprzeć o zdanie: "Okazało się, że [Gandalf] uczestniczył w wielkiej naradzie dobrych czarodziejów, mędrców i mistrzów białej magii i że wreszcie udało im się wypędzić Czarnoksiężnika z jego mrocznej fortecy z południowej części Puszczy".

Tu także trudno do czegokolwiek się przyczepić - jednak wyłącznie z perspektywy treści Hobbita. Czyli, jak już wiemy, perspektywy zawężonej, ledwie szkicowej w odniesieniu do dalszej twórczości Tolkiena. Kiedy patrzeć na nie z pozycji niezależnej Opowieści, trudno w powyższym zdaniu dopatrzyć się jakichkolwiek nieprawidłowości. Ponieważ skoro mamy Gandalfa - czarodzieja służącego dobru, uczciwego i prawego, który może i posiada swoje własne, magiczne plany jednak ostatecznie ani razu nie sprzeniewierzające się walce z nieprawością - więc dlaczegóż by nie miało istnieć jego przeciwieństwo, jakiś zły i perfidny Czarnoksiężnik? W końcu dobro i zło istnieją obok siebie w naszym świecie, zatem muszą znajdować odzwierciedlenie również w baśniowo-mitycznej rzeczywistości Śródziemia, także wśród osób parających się magią. To logiczne i naturalne rozumowanie.

Tak, tylko że słowa Silmarillionu oraz Władcy Pierścieni (w tej kolejności) niemal łopatologicznie tłumaczą nam, iż w Śródziemiu Trzeciej Ery źli czarodzieje nie mieli prawa istnieć! Istari, czyli Mędrcy - Saruman, Gandalf, Radagast oraz dwóch pozostałych - w rzeczywistości byli istotami nadprzyrodzonymi, kimś pomiędzy aniołami a bogami, zesłanymi na ziemię aby wspomóc jej mieszkańców w walce z Sauronem (który zresztą pierwotnie także był identyczną istotą).W swoim czasie byli najpotężniejszymi, i jedynymi prawdziwymi, czarodziejami, którzy jednak zobowiązani byli ukrywać swoją prawdziwą tożsamość oraz moc, dlatego też przybrali postacie starców. I właśnie dlatego późniejsza zdrada Sarumana okazała się prawdziwym ciosem dla wszystkich ludów zagrożonych zniewoleniem przez Saurona.
Jednak podczas pisania Hobbita  John Tolkien nie miał na ten temat bladego pojęcia. Nie mógł więc zamieścić w treści książki informacji, których jeszcze nie wymyślił; zrobił to dopiero w swoich kolejnych dziełach o Śródziemiu, będących systematycznym uzupełnianiem mitologii oraz dziejów owej mitycznej krainy. Które, musicie to przyznać, kompletnie zmieniają nasze postrzeganie krótkiej bajeczki pod tytułem Hobbit czyli tam i z powrotem. :]

Kiedy więc po raz kolejny napotykam narzekania, jakiejż to straszliwej profanacji dopuścił się Peter Jackson, jaką achach krzywdę wyrządził doskonałemu dziełu Tolkiena, trafia mnie szlag.


Ponieważ o ile jeszcze mogą jakoś przyjąć do wiadomości protesty, wedle których za decyzją stworzenia kolejnej filmowej trylogii stała li tylko chciwość producentów - co i tak jest zarzutem śmiesznym, bo nie oszukujmy się: gdyby nie czyjaś chęć zarobku/snobizm dziś nie mielibyśmy ani jednego z największych, otaczanych czcią dzieł sztuki; ani jednego - to już jakiekolwiek argumenty wytaczane przeciwko scenariuszowi kompletnie do mnie nie trafiają.

Przy czym ważne jest, abyście zrozumieli jedną rzecz: zupełnie inaczej bym na to patrzyła, gdyby jako pierwszego wyprodukowano Hobbita a dopiero potem Władcę Pierścieni. Tak się jednak nie stało.
Dostaliśmy do masowej, popkulturowej konsumpcji dzieła w kolejności odwrotnej, niejako przeczącej logice. Czyli mleko już się rozlało i to ponad dekadę temu. :] Obecnie należało pokazać świat, który byłby godnym (chronologicznym) poprzednikiem epickiej, wielowymiarowej opowieści ukazanej we Władcy. [Szczególnie że, jak pokazuje przykład z premierą pierwszego filmu o Hobbicie, relatywnie niewielu widzów w ogóle zadało sobie trud uprzedniego przeczytania książek Tolkiena].

Z tej kwestii zresztą wynika kolejna. W pierwszej filmowej trylogii mieliśmy okazję poznać świat, w którym najważniejszymi wartościami są wolność, zaangażowanie i poświęcenie, sprzeciwianie się złu oraz okrucieństwu, dowód, że można pokojowo współistnieć niezależnie od dzielących nas różnic, nadzieja. Jak na tym tle wyglądałaby opowiastka o bandzie krasnoludów, której marzy się złoto, zagrabione ich ludowi ileś lat wcześniej przez smoka? Typom, których opisane wyżej cnoty nie obchodzą nawet w połowie tak bardzo, jak klejnoty?? Którzy ogromnego diamentu pragną dlatego, ponieważ jest błyszczący i wart kupę forsy?? A Bilbo jest im potrzebny tylko dlatego, gdyż są zbyt porywczy i nieudolni aby samodzielnie zorganizować skok na smoczą kasę??? Trochę to wszystko płytkie.
Jak tu się z takimi identyfikować, jak przejmować się ich perypetiami? Szczególnie w czasach kryzysu, kiedy aż nadto wyraźnie widzimy, do czego chciwość i bezwzględność niewielkiej grupy osób może doprowadzić znaczną większość społeczeństwa, jaki może mieć wpływ na jakość życia większości.


Tu dochodzi jeszcze jedna kwestia: odpowiedzialność twórcy za klimat, w jakim tworzy i w jakim jego dzieło będzie odbierane. One natomiast w prostej linii wywodzą się z ducha epoki, w jakiej dane dzieło powstało. Natomiast jego, ducha epoki, Ducha Czasów, nigdy nie możemy być do końca pewni.

W kwietniu roku 1933 w swoim cotygodniowym felietonie dla Wiadomości literackich Antoni Słonimski napisał:

"Na dobrą sprawę nie wiemy, w czyich czasach przyszło nam spędzić życie. Być może w historii zostanie tylko, że na skutek zamieszek w Niemczech Einstein przeniósł się do Paryża".
Antoni Słonimski, Kroniki tygodniowe tom 2, 1932-1935, oprac. Rafał Habielski, wyd. LTW, Warszawa 2001, s. 98.

Napisał to człowiek, który od samego początku okazał się zdeklarowanym przeciwnikiem nazizmu i faszyzmu, który w miarę upływu lat od przejęcia przez Hitlera władzy w Niemczech, ostrzegał przed nim coraz głośniej i coraz poważniejszym tonem; nie tylko dlatego, że sam był Żydem. Jednak wtedy, w pierwszej połowie roku 1933, trzy  miesiące po wyborczym zwycięstwie NSDAP Słonimski odczuwał co najwyżej niepokój; lecz przecież nie mógł wiedzieć, do czego ono finalnie doprowadzi. Nie wiedział tego, co my teraz. Nie miał pojęcia, że "na skutek zamieszek w Niemczech" nie tylko Einstein wyemigruje dalej, niż do Paryża ale że wkrótce analogiczną trasą podąży i on sam, Antoni Słonimski.

Niektóre rzeczy stają się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy zdołamy ustawić je w odpowiedniej perspektywie, co jednak wymaga od ludzkości wytrwałości oraz czasu. W prawdziwym świecie rzadko kiedy możemy pozwolić sobie na taki luksus, głównie z powodu powszechnych przywar naszego charakteru oraz mikrej długości życia, uniemożliwiającej objęcie rozumem szerszego przedziału czasu, zauważenie pewnych powtarzających się zjawisk jak również trafne przewidywanie ich skutków. Nie mógł również John Ronald Reuel Tolkien - twórca spójnej i fascynującej mitologii a jednocześnie najzwyklejszy w świecie człowiek. :) Ktoś, kto nie znał tajników lub meandrów ani przyszłych zdarzeń, ani nawet własnych myśli. Mógł je co najwyżej przeczuwać i pielęgnować, dopieszczać i - w miarę upływu czasu - nadawać im bardziej konkretną, usystematyzowaną oraz pisemną formę.


W chwili, kiedy pisał Hobbita, Tolkien nie znał szczegółów pochodzenia Gandalfa ani nie przyszedł mu do głowy pomysł aby obdarzyć króla elfów z Mrocznej Puszczy synem (króla zresztą w całym Hobbicie bezimiennego ;) ). Nie wiedział nic o Galadrieli, zaś pomysł stworzenia elfki-wojowniczki prawdopodobnie wydawałby mu się - jemu, konserwatywnemu mężczyźnie z początków wieku XX - kompletnie niedorzeczny, gdyż stojący w sprzeczności z obrazem świata, w który wierzył i z wartościami, które wyznawał. Jemu, wtedy, owszem - lecz już nie nam.

Wszystkie te kwestie w chwili premiery Hobbita były dla Tolkiena tajemnicą (albo kołatały się po jego głowie jako bliżej niesprecyzowane pomysły), lecz my, dzięki o tyle wcześniejszej premierze filmowego Władcy Pierścieni, zdołaliśmy świetnie przyswoić oraz przetrawić wiedzę o śródziemnym uniwersum. Bez uwzględnienia ich wszystkich Hobbit byłby tylko tym, czym z perspektywy późniejszych dokonań Tolkiena się wydaje: uroczą, nieowiązującą i niegłupią powiastką dla grzecznych dzieci.
Miałby sporo sensu ale już nie głębię porównywalną z Władcą tudzież Silmarillionem. Byłby ładny ale powierzchowny; być może pełen akcji i wdzięku, nieposiadających wszelako żadnego głębszego osadzenia w rzeczywistości, którą zdążyliśmy już tak dobrze poznać i pokochać. I na pewno nie przystawałby do naszych czasów, do Ziemi lat 2012-2014. :]
Byłby bajką, zamiast mówić nam cokolwiek o narodzinach zła i o tym, jak łatwo można ulec złudzeniu, że oto pokonaliśmy je na zawsze, że odeszło w siną dal i minie jeszcze tyle, tyle lat, zanim plugastwo powróci, by po raz kolejny niszczyć nam życie. Że predestynacja nie jest niczym więcej jak fatamorganą, do tego szkodliwą. Oraz - że nawet pomimo świadomości tego wszystkiego, niemożliwym jest, aby nie ulec pokusie spokojnego życia, bodaj kilku lat harmonii, życia na pożyczonym czasie, które przecież są pragnieniem dogłębnie ludzkim i pięknym, zrozumiałym.

Podsumowując: Hobbit kręcony w naszych czasach, już po Władcy Pierścieni nie może być jedynie prostym przeniesieniem na ekran krótkiej powiastki Tolkiena. Bo Hobbit o samym hobbicie i o trzynastu krasnoludach, o Gandalfie, elfach, ludziach, o trollach, goblinach czy pająkach, o Beornie oraz o Smaugu nie miałby sensu. Byłby - zbyt płytki.
Jakkolwiek okrutnie może to brzmieć.

Czy wszystko to naprawdę jest tak bardzo trudne do zauważenia??

___
Dziś zdecydowałam się na Royal English Leather  marki Creed (pozdrowienia dla Cezarego! :) ). Chociaż i tak prawie nic nie czuję...

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://absolutebadasses.com/2013/11/04/the-hobbit-the-desolation-of-smaug-2013-character-posters/
2. i 4. http://www.thelandofshadow.com/mordors-review-of-the-hobbit-an-unexpected-journey-part-one/
3. http://www.containsmoderateperil.com/the-hobbit-an-unexpected-journey-2012/
5. http://absolutebadasses.com/2013/10/28/the-hobbit-the-desolation-of-smaug-2013-movie-banners/?relatedposts_exclude=680