niedziela, 25 listopada 2012

Muza w panterkę ;)

Mitzah Bricard była przyjaciółką i muzą Christiana Diora. Charakterystycznym elementem jej ubioru okazała się skłonność ku egzotycznym futrom oraz wzorom je naśladującym.
Ciekawe.. O ile w swoich czasach M.B. uchodziła co najwyżej za bogatą ekscentryczkę, w dzisiejszych interpretacjach mieściłaby się gdzieś między morderczynią chronionych gatunków a lalą ubraną w szczyt kiczu - panterkę. Jak szybko zmieniają się nasze gusta!

Nie inaczej dzieje się w przypadku perfum. To, co kiedyś na tyle przeciętne, by bez przeszkód móc utrzymać się na półkach sklepów przez dekady, dziś uchodzi za przykład niespotykanej ekstrawagancji. Jak pachnidła sprzed lat, mocarne szypry oraz chmury aldehydów; na tle współczesnych nam kompocików bez charakteru rzeczywiście porażające wręcz swoją siłą.
Czasami tęsknimy do tego typu kompozycji i szukamy godnych ich zamienników; chyba tym (nie wliczając głównego, finansowego powodu) kierowała się marka Dior, poświęcając Mitzah Bricard zapach z butikowego cyklu La Collection Couturier Parfumeur, nazwany jej imieniem.

Mitzah otwiera się ostrą, dosyć jednolitą pastą z egzotycznych przypraw oraz konfiturowej, acz niezbyt słodkiej, róży. Z czasem przeistacza się z akord dobrze mi znany: pikantną ambrę; śliczną, choć eksploatowaną wcześniej setki razy. A może to nie tyle ambra co labdanum, już bardziej słodkie choć w lejące i złociste? Bardziej w stylu Labdanum de Seville marki L'Occitane niż tego od Donny Karan (mojego prywatnego czystkowego ideału ;) ). Zresztą to nie jest szczególnie istotne, ponieważ po chwili czystek zbryla się i krzepnie, staje się bardziej słodki, zaś przyprawy obierają kurs na suche, lekko piwniczne paczuli. Ono również wydaje się doskonale znajome - oraz nad podziw często zestawiane z pikantną, przyprawową ambrą, by wymienić Ambre Fétiche od Annick Goutal, Amber Absolute Toma Forda, Ambre Sultan Lutensa... Wszystkie łączy pikantne wcielenie ambry z paczuli oraz burą a sproszkowaną mieszanką zamorskich korzeni, niemal niemożliwych do zidentyfikowania. Wszystko to czyni z Mitzah pachnidło doskonale wtórne, niezbyt wyrafinowane ale jak przyjemne! :)

Choć nie mam wątpliwości co do tego, jak mało zabiegów twórczych wymagało od François Demachyego stworzenie tego aromatu, jakoś nie potrafię myśleć o nim bez uśmiechu. :) Także później, gdy aromat ogrzewa się, staje bardziej sypki, nieśmiało zdominowany przez bliżej nieokreślone nuty drzewne (kapka sandałowca?) oraz sproszkowane nasiona kolendry. W finale Mitzah natomiast wraca słodycz, ciepła oraz delikatnie cielesna. Pachnidło po raz kolejny ujawnia orientalne ciepło, zduszony suchy paczulowo-ambrowy blask, żywiczną pełnię. A wszystko to ze stosownym rozmachem, w odpowiednim oddaleniu od ludzkiej skóry. Tak, jak lubię.

Mitzah to aromat przeciętny, niewnoszący w olfaktoryczny świat żadnych nowych doznań, pod powłoką oryginalności kryjący pełzającą przeciętność, która nie powinna być tajemnicą dla nikogo, kto choć trochę zna się na perfumach. Jednak czasami nic nie jest równie cenne, jak właśnie przeciętność; czasem warto po prostu wziąć oddech i rozkoszować się monotonią codzienności. Dlatego właśnie w opowieści snutej przez pachnidło powstałe ku czci przyjaciółki Diora potrafiłam znaleźć coś dla siebie.
Nie na tyle jednak, by zapragnąć flakonu. :) Od tego mam Ambre Sultan. Albo Ambre Fétiche. Lub Ambre Orient Armaniego. ;) Trudno dostępny flakon Diora tak naprawdę nie jest mi do niczego potrzebny. I całe szczęście.

Polu, dziękuję, że zechciałaś podzielić się ze mną Mitzah. :*


Rok produkcji i nos: 2010, François Demachy

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o dość wyraźnej aurze, tworzący za człowiekiem całkiem długi ślad.
Na okazje, jakie tylko uznamy za stosowne dla noszenia Mitzah. ;)  [Przypuszczam jednak, że część z Was za dnia mogłaby poczuć się przytłoczona pachnidłem.]

Trwałość: w granicach dwunastu-trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

cynamon, kolendra, inne przyprawy, labdanum, róża, miód, kadzidło, paczuli
___
Dziś noszę... Właściwie to jeszcze nic. :D

P.S.
Pierwszą ilustarcję zaczerpnęłam od Octaviana C.: http://1000fragrances.blogspot.com/2010/10/mitzah-christian-dior-new-exclusive.html

czwartek, 22 listopada 2012

W czerni i różu

Reklama to w dzisiejszych czasach nie tyle dźwignia handlu, co tegoż handlu podstawa; nienaruszalne, nieusuwalne, oczywiste dla całego świata dobro, handel konstytuujące. Zlewające się zeń w całość niemal niemożliwą do rozdzielenia, kiedy to podaż kształtuje popyt - i nikogo już ów stan rzeczy nie dziwi.
Reklamowanie produktu to w dzisiejszych czasach już nie tylko prosty chwyt na zasadzie "komu, komu bo idę do domu?", lecz najprawdziwsza sztuka. Gdyż po prawdzie taką właśnie reklamę cenię sobie najbardziej. Wspominałam o tym przy okazji preludium do nowej reklamy Chanel No. 5 [w takim kontekście straszliwie rozczarowującej, nijakiej], dziś muszę odwołać się raz jeszcze.
Bo też i kampania reklamowa pachnidła, o którym właśnie próbuję sklecić post, należy do prawdziwie przyjemnych dla oka. :) Konwencjonalnie pięknych, stylowych, tak estetycznych, że aż prze-estetyzowanych; lecz w końcu my, ludzie XXI wieku, cenimy podobny imaż, prawda?


Kampanii reklamowej najnowszego, najbardziej popularnego (bo w końcu przeznaczonego do sprzedaży globalnej) wcielenia guerlainowskiej Małej Czarnej trudno odmówić urody. Chwyta nasze spojrzenia.
Dlatego też postanowiłam z premedytacją jej wpływ na moje słowa ograniczyć do minimum. ;] Co jednak nie należy do zadań łatwych, zważywszy na fakt, jak trafnie dobrano klimat, kolorystykę czy kreskę ilustrujących ją obrazków. Brudny róż i złamana czerń to barwy La Petite Robe Noire. :)
W znanej wszędzie koncentracji wody perfumowanej, jak i lżejszej wody toaletowej, póki co dostępnej w krajach Azji a także w Rosji i Skandynawii. Oraz w moim domu, aczkolwiek jedynie w postaci firmowej próbki. ;) Choć to średnio istotne; liczy się przecież fakt, że w ogóle ją mam, przetestowałam - a teraz mogę opisać Wam różnice między edt a edp.

Do dzieła więc! :)


Zacznę od Małej Czarnej z falbanką przy końcach bufiastych rękawków; czyli od wody perfumowanej. ;) Więc pachnidła nieco ciekawszego, bardziej krystalicznego, masywniejszego ciężarem waniliowo-migdałowo-lukrecjowych słodkości, podanych w wiśniowym sosie. Dzięki takiemu zabiegowi aromat przypomina trochę klasyczne fioletowe jabłuszko Lolity Lempicki; albo In Black od Jesusa del Pozo, wyjąwszy plastikowe akordy tego ostatniego.
La Petite Robe Noire eau de parfum to dzieło - a właściwie dziełko - świetnie pasujące do klasycznego, pełnego naturalnej elegancji stylu marki Guerlain, ostatnimi czasy przechodzącego intensywny lifting, zbliżającego dojrzałą elegantkę w stronę różowych podlotków, co to bez Fejsbuka i Tłitera żyć nie potrafią. ;> Szczęśliwie dom perfumeryjny z dziewczyńską lekkostrawnością póki co jedynie flirtuje, nigdy nie przekraczając cienkiej linii, dzielącej chęć podobania się podlotkom od podszytego pedofilią [olfakto-pedofilią...? ;> ] lizusostwa. Póki co. Zauważam to nie tylko na podstawie LPRN edp ale też np. Shalimar Initial Parfum, przed którym postawiono identyczne zadanie, co przed omawianym właśnie przypadkiem. Oba pachnidła, choć zdecydowanie słodkie, lekkie, łatwe i przyjemne szczęśliwie nie przytłaczają banałem.

Mała Czarna na przykład, w otwarciu ciepła i kulinarna, z czasem zyskuje konfiturowo-różano-balsamiczny poblask oraz przyćmioną, matową energię listków zielonej herbaty. Szybko "przybrudza" ją głębokie, słodko-dymne tchnienie lukrecji przemieszanej z anyżem oraz lekko zielonym bobem tonka. W bazie zaś dołącza do nich wytrawna, trochę przypalona wanilia rodem z Vanille Noire Yves Rocher czy Eau Duelle Diptyque. Towarzyszy jej migdałowo-wiśniowy, delikatny woal udrapowany wokół akcentów delikatnie cielesnych oraz drzewnych, wokół skrzącego się suchym, oranżadkowym światłem paczuli.Mało oryginalnego, lecz szczęśliwie bliższego bezpretensjonalności Loverdose Diesla (muszę kiedyś opisać) niż tanim pochlebstwom większości niedawnych damskich premier z La Vie Est Belle na czele.
Od Lolity oraz In Black, przez dymne, pozornie ciężkie wanilie po łagodny populizm musującej słodyczy paczuli. Nie mogę stwierdzić, by Mała Czarna w wydaniu perfumowanym powaliła mnie na kolana, jednak muszę przyznać, iż testowanie jej okazało się zdecydowanie pozytywnym przeżyciem. Fakt, iż pachnidło przyjemnie odstaje od skóry, tylko owo wrażenie potęgował. ;)
Na przytulne, zimowe dni taka słodycz będzie jak znalazł. :)


Czego jednak o słodkościach zamkniętych we flakonie La Petite Robe Noire eau de toilette powiedzieć nie da rady. Ponieważ o ile wersja sprzed chwilki okazała się pachnidłem łatwym acz dobrze skonstruowanym, ta zdaje się jedynie przyjemnym, gładkim soczkiem owocowo-kwiatowym. Plastycznym, słodkim, przejrzystym; różowym bez wyraźnych czarnych wstawek (w nawiązaniu do kampanii reklamowej obu wód). O akcentach róży lekkiej, frywolnej, pozbawionej głębi a do tego zestawionej z takimż obliczem jaśminu wielkolistnego. Dopiero po jakimś czasie pojawia się wiotki, płochliwy akord soku wiśniowego - a może to kwiat, nie owoc...? Tak eteryczną wydaje się owa nuta w wydaniu edt. Towarzyszy mu fantom sproszkowanych migdałów z towarzyszeniem ocukrzonej lukrecji. Jak również pudrowa, syntetyczna, niby-cielesna, pseudo-drzewna pasta. Ale to już w bazie, kiedy kompozycja zbija się w jednolitą, kremistą, różową masę. Po jakimkolwiek indywidualizmie róży, jaśminu czy wiśni (a może papierowego, laboratoryjnego kwiatu pomarańczy..?) nie pozostał nawet ślad. Zamiast nich mam po prostu "bukiet kwiatów" zmącony białopiżmowym pudrem oraz budyniową słodyczą wanilii. Trochę w tym pierwszego wcielenia Addict Diora, więcej jednak nowiutkiej Coco Noir czy wręcz avonowskich samograjów.
A mogło być tak pięknie!
Lżejsza Mała Czarna w ogóle przestała być Małą Czarną. Zaś Guerlain wreszcie - niestety - wykroczył poza granice jakiegokolwiek rozumienia szykowności.

Żałuję jeszcze jednego: że nie dane mi było poznać najpierwszej wersji tego pachnidła, stworzonej przez Delphine Jelk w roku 2009. Coś czuję, że w jej kontekście nawet obecnej wody perfumowanej nie oceniłabym pochlebnie. ;)


La Petite Robe Noire eau de parfum

Rok produkcji i nos: 2012, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, o ciekawym, głębokim słodko-dymnym wydźwięku. O sillege niezbyt znacznym (a z czasem wręcz bliskoskórnych), choć z bliska wyraźny.
Na wszelkie okazje; zimą nawet całkowicie dzienne i banalne. ;)

Trwałość: w granicach siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa (i waniliowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, czerwone porzeczki, wiśnie, migdały
Nuta serca: lukrecja, herbata, róża bułgarska, róża z Ta'if
Nuta bazy: irys, bób tonka, paczuli, wanilia, anyż



La Petite Robe Noire eau de toilette

Rok produkcji i nos: 2012, Thierry Wasser

Przeznaczenie: bardzo lekki i niezobowiązujący dzienny zapach kobiecy. Na dni cieplejsze; bliski skórze.

Trwałość: około pięciu-sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: róża, jaśmin
Nuta serca: kwiat pomarańczy, wiśnia, jabłko
Nuta bazy: paczuli, biała ambra, białe piżmo
___
Dziś Ambre Soie z prywatnej linii Armaniego.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
2. http://www.whatihearttoday.com/2012/06/guerlain-la-petite-robe-noire-perfume.html
3. http://evonnz.com/2012/07/22/guerlain-la-petite-robe-noire-edt-2012/

poniedziałek, 19 listopada 2012

Zostawcie niszę w spokoju

Jakie perfumy obecnie a jakie nie są pachnidłami niszowymi? Co decyduje o niszowości perfum?
Czy olfaktoryczna nisza w dalszym ciągu ma sens?

W dyskusji wzięli udział m. in.: Maurice Roucel, Jean-Claude Ellena, Patricia de Nicolaï, Frédéric Malle, Shyamala i Antoine Maisondieu, Aurélien Guichard, Antoine Lie.

Przyjemnej lektury! [Szczególnie, jeśli komuś z Was, jak mnie, ów tekst umknął w zakamarkach pachnącej Sieci. ;) ]


Aha. Tytuł to cytat ze słów Elleny. Po więcej zapraszam do podlinkowanego tekstu. :)
___
W tej chwili pławię się w oparach 20 Carats marki Dana. Polu, wielgachne dzięki! :*

Trochę zmian

Więc po pierwsze: jak widać, bawię się szablonem blogu, skoro poprzedni się wziął i popsuł. :D
Dlatego póki co proszę Was o cierpliwość; te "porozrywane" literki w tekście denerwują i mnie. ;)

Po drugie zaś; idzie zima. Co wiem dzięki wzmagającej się ostatnio chętce na słodkości; jak również na kwiat pomarańczy, ten silny ale wysmakowany wonny szal na chłodniejsze miesiące. Od wczoraj ciągnie mnie do Amarige, 24 Faubourg, Fleur d'Oranger Lutensa czy Miel d'Oranger, zeszłorocznej limitowanki Yves Rocher. Nie, żebym narzekała... :)

No i coś nieprzyjemnie drapiącego oraz mącącego wzrok czy myśli chwyta mnie za gardło. Nie, nie chodzi o opętanie... chyba. ;)
___
Dziś noszę właśnie 24 Faubourg marki Hermès.

czwartek, 15 listopada 2012

Będę się streszczać

...a przynajmniej spróbuję. ;) Będzie ciężko.

Kilka impresji odnośnie przypadkowo wybranych pachnideł. Na "chybił" czy może raczej "trafił"? ;)


Ex Vinis, Fragranza No. 6 Piper Officinarum

Ex Vinis [czy też Ex Floribus Vinis, perfumowe portale internetowe sobie, a sklepy oraz strona producenta sobie. Postanowiłam zatem być wierną nomenklaturze marki] to kolejny producent, który postawił sobie za cel połączenie w harmonijną całość światów perfum oraz wina. Wiem, że nie ocenia się książki po okładce - ani marki na podstawie jednego znanego sobie pachnidła - jednak w moim przypadku próbka Piper Officinarum skutecznie wyleczyła z chęci szybkiego poznania reszty. :)

Ponieważ Pieprz, choć całkiem przyjemny, wiercący się w nosie, postarzany paczuli, obłożony delikatnym bukietem sztucznych kwiatów (przy czym one wciąż pachną ;) ), ziołowo-pudrowy, nieco skórzany, od późnego serca dosłodzony pastelową lukrecją [dając złudzenie mniej ulepnego Au Masculin Lolity Lempicki] a z czasem włożony w pastę z sandałowca à la Santal Majuscule Lutensa, jakoś nie robi na mnie wrażenia. Deklarowane w składzie grzyby rzeczywiście są, przypominając grzybową wersję nieodżałowanej l'Eau Trois Diptyque.
Wierzę, że pachnidło mogłoby się podobać. Jego spokojna, statyczna aura czyni Piper Officinarum paprociowym, nowoczesnym uniseksowo-męskim "pewniakiem biurowym", zatem nie można go nazwać złym. Cóż więc mnie nie przekonuje? No właśnie nie bardzo wiem... Może niski stopień oryginalności kompozycji, która przypomina mi też kilka z selektywnych męskich pachnideł?
W każdym razie z prób interpretacji unii perfum z winogrodnictwem znacznie bardziej przekonuje mnie ogół propozycji marki Ginestet.

Skład:
bergamotka, limonka, cytryna, dzikie owoce jagodowe, pimento, konwalia, fiołek, róża, lukrecja, wetyweria, drewno sandałowe, białe piżmo, grzyby, paczuli


Kilian, Prelude to Love. Invitation

Chyba nadeszła też pora, by zająć się jednym z naszych ulubionych olfaktorycznych hochsztaplerów. ;) Czyli Panem, który swoim imieniem promuje wody zacne, czasem lepsze, kiedy indziej gorsze ale zawsze trzymające pewien poziom a przy tym - o losie! - warte znacznie mniej, niż chciałby tego patron.

Do rzeczy jednak, w końcu miało być krótko (tiaaa... ;) ). Prelude to Love może sobie być Zaproszeniem, jednak z całą pewnością nie do miłości. Jeno do zrywania z uroczej ogrodowej altany zwojów wonnego bluszczu, od lat porastającego konstrukcję. ;) Do usuwania pięknej rośliny w porze kwitnienia, kiedy wydziela z siebie zapach zielony, świeży i upojny. Bergamotka z różowym pieprzem oraz różnymi wcieleniami kwiatu pomarańczy (jak również odrobiną jaśminu), z akcentem szklistego irysa oraz cypriolu jako żywo przypomina mi Eau de Lierre od Diptyque, Fleur de Liane L'Artisan Parfumeur, Boston Ivy marki D. S. & Durga, trochę też kilka dzieł Parfumerie Generale, z Cologne Grand Siècle oraz Louanges Profanes na czele. Dużo pomarańczy przerodziło się w stertę wyrwanego zielska.
Pachnidło ładne, proste, bezpretensjonalne, jednak mało oryginalne. A za taką cenę wolałabym otrzymać raczej coś intrygującego.

Skład:
pomarańcza, bergamotka, cytryna amalfi, gorzka pomarańcza, kwiat pomarańczy, neroli, lawenda, frezja, róża, kardamon, różowy pieprz, rosyjska skóra, irys, cypriol, piżmo


Olfactive Studio, Chambre Noire

Temu zapachowi chciałam poświęcić kiedyś osobną recenzję, jednak coraz większa ilość podobnych mu dzieł skutecznie mnie od tego odwiodła. ;)
A że o Ciemnej Komnacie (bardziej znanej jako camera obscura ;) ) napisać trzeba, przeto postanowiłam wprzęgnąć ją do impresji.

Miły, dymno-skórzany aromat; rzeczywiście ciemny, nasycony niesłodką śliwkową głębią, alkoholowo wytrawny, nieco kadzidlany i wędzarniczy, szybko zaprzyjaźnia się z ludzka skórą, otaczając sylwetkę nosiciela lub nosicielki przyjemną, skromną acz wyrazistą aurą. Jest naprawdę dobry.
Jednak ostatnio tyle razy pisałam o jego krewniakach, że dziś naprawdę nie mam siły znów ich wymieniać. Może innym razem. ;) Kiedy uznam, że mam gdzieś wszelkie rodzinne powiązania i kupię sobie flakon. :]

Skład
różowy pieprz, kadzidło, fiołek, jaśmin, papirus, śliwka, skóra, paczuli, drewno sandałowe, wanilia, piżmo


Rasasi, Rania

Królowa Jordanii we flakonie? ;) Nie mam niestety bladego pojęcia, jakie perfumy stosuje, więc czy byłaby zadowolona z kompozycji od Rasasi?
Rania [co z arabskiego oznacza "zadowoloną", zaś w sanskrycie (czyli mamy skojarzenie jeszcze wcześniejsze) wręcz "królową". Matrix czy rodzice przewidujący przyszłość? ;) ] to zapach ciepły oraz elegancki. Jednocześnie delikatny oraz mocny, kwiatowo niewinny lecz burzący zmysły za pomocą ciepłych żywic o barwie bursztynu, podkreślonych odrobiną labdanum i szarej ambry [wiem, że syntetycznej ale to przecież drobiazg]. Zaś same kwiaty ułożono w Ranii tak, jak w większości pachnideł marki, jak w arcypięknej Rashy na przykład. Tworzą bowiem harmonijny bukiet, o kształcie, barwie czy zapachu zlewających się w całość, doskonale dopasowanych, pełnych. Z czasem aromat zastyga, zbryla się w krystaliczną, kruchą cząstkę, delikatnie słoną; z kwiatami powoli zamierającymi na drzewno-cielesnej, ażurowej podstawie.
Śliczne perfumy.

Skład:
ylang-ylang, jaśmin, róża, inne nuty kwiatowe, akordy owocowe, animalne oraz drzewne, żywice, mech dębowy, ambra


Rasasi, Tasmeem for Men

Kolejne pachnidło od Rasasi z początku nie budzi szczególnie żywych uczuć. Wydaje się zdystansowanym, nieco chłodnym męskim pudrem o leśno-ziołowych konotacjach, w rodzaju otwierającego dzisiejszą notkę Piper Officinarum. Dopiero po jakimś czasie przeistacza się nie do poznania. Znikają gdzieś wyuczony spokój oraz profesjonalizm, zastąpione przez emocje. Które lubię, rozumiem oraz podzielam; emocje są super. ;)
W przypadku męskiego Tasmeem przybierają postać nut potężnych, sypkich oraz mącących zmysły; sunących po świecie w chmurze gęstej od drobinek startego na proszek kardamonu, kminku oraz białego pieprzu, z niewielkim dodatkiem cynamonu i kminu rzymskiego. Kiedy pudrowo-chłodna irysowa gorzkawość ustępuje miejsca przyprawom, będącym z kolei forpocztą nut drzewnych, lekko słodkich i wchodzących w alians z paczuli (co daje nam męskie wcielenie niesławnej oranżadki; szczęśliwie bliższe magnetyzmowi voodoo Black XS niż taniemu efekciarstwu 1 Million), pojawia się też nieco aromatów cielesnych, ambrowo gładkich czy piżmowo ostrych, wpadających w gorycz; o ile przyjemniejszą od poprzedniej, gdyż zawieszoną wokół nut orientalnych, udanie łączącą świat pachnideł Wschodu ze sprzedażowymi hitami Zachodu. ;] W odróżnieniu od niektórych.
Tasmeem for Men działa na mnie. I bardzo się z tego cieszę. :)

Skład:
kardamon, bylica, kminek, róża, irys, paczuli, bób tonka, piżmo, wanilia, ambra, drewno sandałowe


Hmm... I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją "zwięzłość". ;)
___
Dziś noszę Prelude to Love Kiliana.

wtorek, 13 listopada 2012

Od etyki ku perfumiarstwu

Ostatnio tracę serce do Wizażowych wspólnych zakupów, gdzie nagminnie omijają mnie najciekawsze rozbiórki. Głównie dlatego, ze bywam tam ostatnio raz na kilka dni; więc jestem zła przede wszystkim na siebie. Co, jak wiadomo, jest najgorszym rodzajem złości, ponieważ nie można jej na nikim wyładować. ;]

Lecz przecież i ja mam szczęście znać kilka zapachów oryginalnych, rzadko spotykanych, dziwacznych czy chociażby krótko po światowej premierze. Więc w ostatecznym rozrachunku nie jest tak źle. :)

Na przykład dziś chciałabym napisać co nieco o pachnidłach, które poznałam dzięki uprzejmości nieocenionego Jaroslava. Jarku, dziękuję! :* Gdyby nie Ty, do olfaktorycznych dzieł sygnowanych przez Naomi Goodsir dopchałabym się pewnie za około dwa lata. :)
Ponieważ to one zajmują dziś mój nos oraz mózg.


O podstawowym nurcie działalności australijskiej projektantki kapeluszy oraz akcesoriów z futra czy skóry można było poczytać nieco gdzie indziej. Zresztą, nie wiem, czy mam jakiekolwiek prawo do oceniania zarówno "materiałów" do prac Goodsir jak i moralności jej klientów; szczególnie jako osoba, która od lat, mimo wielokrotnie podejmowanych prób, nie jest w stanie przejść na dietę bezmięsną. Podobnie, jak nie unikam butów czy strojów z naturalnej skóry [inna sprawa, że czasy, kiedy skóra sztuczna automatycznie oznaczała dużo gorszą jakość, szczęśliwie już minęły i naprawdę możemy pozwolić sobie na produkty syntetyczne, które wytrzymają dłużej, niż jeden sezon użytkowania :) ]. Pamiętam jednak, że piersi kurczaka wbrew pozorom nie pochodzą z powleczonej folią styropianowej tacki z supermarketu, zaś bym mogła kupić sobie śliczne kozaczki pewnej polskiej marki z jakiegoś zwierzęcia zdarto wcześniej skórę.
Dlatego uważam, że więcej szkody niż proekologiczne nawoływanie do radykalnej abstynencji, wyrządza ludziom utrzymywanie obecnego status quo, mącenie niegdyś oczywistej wiedzy o pochodzeniu naszej żywności czy ubioru.
Nie należy bać się zakazu spożywania wołowiny a raczej faktu, że dzieci nie widzą żadnego poważnego związku między sympatyczną fioletową krową z reklam czekolady a wkładem do hamburgera. Co dzieje się obecnie.
Do czego dopuszczamy jako przedstawiciele cywilizacji marginalizującej cierpienie i śmierć tak mocno, jak tylko się da, przez co czynimy kolejne pokolenia pozbawionymi elementarnej wrażliwości tępakami, kalecząc młode osobowości już na wstępie. Wyjątkowe okrucieństwo wobec tych, którzy mają utrzymywać nas na starość.

Z tego powodu postanowiłam zilustrować swoje myśli fenomenalnym projektem zmarłego zbyt prędko geniusza mody Alexandra McQueena, którego "etola" jako żywo wydała się idealnym nawiązaniem do łamania tabu śmierci we współczesnej kulturze Zachodu - oraz przemilczanej prawdy o pięknych, kosztownych futrach, o delikatnej cielęcej [cielęcej, czyli zdartej z dziecka] skórze wytłaczanej w kwiatowe wzory, obecnie znów modnej. I w ogóle dlatego też pozwoliłam sobie na całą niniejszą dygresję. Mam wrażenie, że bez niej nie mogłabym spokojnie i z czystym sumieniem przejść do recenzji pachnideł od Pani Goodsir.


Jako pierwsze na moje wezwanie stawiają się Bois d'Ascèse, olfaktoryczne pejzaże malowane ciemniejszą, grubszą kreską, bardziej dosłowne, kłująco dymne i słono-wędzarnicze, bardzo umami. Co upodabnia je do genialnego Cuir od Mony di Orio, kolejnej wielkiej artystki, która zmarła o wiele, wiele za wcześnie.

W ogóle zauważam, że podobieństwa między Lasami Ascetycznymi a Skórą przebiegają nie tylko w linii najprostszych skojarzeń ale i nieco głębiej. Nie tylko w podstawowym akordzie wyprawionej skóry wędzonej w przesyconym chłodem jagód jałowca żywicznym dymie, lecz równie dobrze w dążeniu do perfekcji w poszukiwaniu węchowego odzwierciedlenia smaku idealnego, czyli umami. [Przy okazji: wiecie, że wszystkie ssaki dzielą wrażenia smakowe jedynie do dwóch smaków: słodkiego i umami; oba zarówno my, ludzie, jak i koty, myszy, niedźwiedzie, świnie czy lisy uważamy za jednoznacznie przyjemne]
Jak w Cuir, tak i Bois d'Ascèse wydaje się być aromatem zdeterminowanym, by z płonących żywic wyciągnąć tyle soli ile się uda, zaś z labdanum tyle jasnego ciepła, z wytrawnego, szlachetnego alkoholu tyle słodyczy; aby z koniaku wysączyć wszelką drzewną dobroć, zaś z whisky suchą wytrawność słodu; by z suszonych liści tytoniu wydobyć cały aromat, jakim ta roślina mogłaby się podzielić, bez palenia ich. Aby z każdego elementu składowego wydobyć na światło dzienne zarówno jego najpełniejsze, najbardziej dojrzałe wcielenie, jak i zawarte weń całkowite ich przeciwieństwo. Kobiecość mężczyzny, męskość kobiety. Tak, by każdy z elementów aromatu ukazał nam wszystkie swoje twarze, ani na chwilę nie przestając być sobą. Takie w moim odczuciu jest, powinno być umami. I do czegoś podobnego zdają się dążyć Bois d'Ascèse.

Zapach gęsty, nasycony, suchy. Z początku potężny i mało finezyjny (to zaleta) z czasem nabierający ciepła oraz pewnej niekulinarnej słodyczy. Naprawdę ładny, naprawdę dobry. Jednak.. czy aby nie trochę za mało przemyślany?
Aby oddać kwintesencję oflaktorycznego umami nie da rady jedynie przepuścić wszelkich akordów przez prasę do wyciskania soku, nie wystarczy poddać ich liofilizacji by potem nawodnić wyciśniętym uprzednio płynem. Nie tędy droga. Stworzenie dzieła jednoznacznego, wysmakowanego choć grubo ciosanego to sztuka daleko większa, niż zabawa ażurem delikatnej formy. Autor Lasów Ascetycznych obrał dobry kierunek, jednak gdzieś po drodze stracił serce do swojego dzieła. Które okazuje się piękne, lecz wyprane z życia. Przemawia do moich zmysłów, lecz już nie do umysłu. Aprobuję je jako konstrukcję zapachową, jednak wiem świetnie, że budzi ona we mnie rezerwę. A na pewno - sprzeczne uczucia. Więc może jednak za Bois d'Ascèse kryje się jednak coś więcej, niż kontrowersja...?
Aby się o tym przekonać, potrzebuję czasu.


Który wydaje się zbędny w przypadku kolejnego z dzieł od Naomi Goodsir, Cuir Velours. Nie dlatego, iż pachnidło okazało się tak wspaniałe, że szkoda czasu na wszelkie wątpliwości. Ani z racji jego całkowitej marności, złego poskładania czy nijakości. Nic z tych rzeczy.
O ile Bois d'Ascèse dzięki sile skojarzenia ze starszą kompozycją prowokują do dalszego zadawania pytań, Welur okazuje się po prostu - ładny. Prosty, dymny, skórzano-owocowy, z wyraźnym akordem dymnej śliwkowej słodyczy. Ostatnio spotykanym coraz częściej. To już nie tylko klasyczna Poison Diora czy późniejsza delikatność Lutensowych Féminité du Bois czy Bois Oriental ale oprócz nich tegoż Boxeuses, Chambre Noire Olfactive Studio, Réjouissance marki Yes for Lov, Cuir Améthyste z prywatnej linii Armaniego oraz jej bliźniaczka z półek perfumerii selektywnych, Bottega Veneta edp. Tak, Cuir Velours pochodzi z prawdziwie rozgałęzionej rodziny, której pozostaje nieodrodnym dzieckiem. :)

Dlatego też nie sposób narzekać na ową kompozycję. Jest ładna tak, jak ładne są wspomniane wyżej pachnidła. A że wszystkie do siebie podobne..? Cóż z tego? Widocznie świat potrzebuje jeszcze jednej słodkawej, lekko dymnej, nienachalnie przypudrowanej skóry skąpanej w molekułach świeżo uwędzonych śliwek węgierek. :> No, może z odrobiną egzotycznych liczi, uprzednio wymacerowanych w całkiem niezłym rumie (który jednak do pirackich szaleństw z Idole edp nawet się nie umywa), obłożonych ciepłym, lekko drażniącym powonienie wianuszkiem kocanek.
Cuir Velours to aromat zacny, przyjemny dla powonienia, pieszczący ludzkie zmysły powoli i wyraźną lubością, zdający się celebrować chwilę. Lecz przy tym na wskroś przesiąknięty przedziwną "wymuszoną nie-autentycznością"; jakby ktoś lub coś domagał się od aromatu - czy też raczej jego twórcy - by ten powściągnął wodze swej radosnej twórczości, aby ograniczył się do stworzenia uniseksu, który będzie kojarzył się szybko a przy tym smakowicie. :] Dzięki czemu zamiast prawdziwej Sztuki otrzymaliśmy kolejny produkt wymuszenie rzemieślniczy, efektowny i budzący zainteresowanie a jednak na dłuższą metę ujawniający coraz to więcej swoich wad.

Wniosek? O ile nie trafimy na prawdziwą igłę w stogu siana, osobę równie piękną w środku, co na zewnątrz, nie ma sensu zatrzymywać przy sobie kochanka jednej nocy. ;) Ten z Cuir Velours naprawdę mógł być Kimś - podobnie jak jego Ascetyczny brat - wolał jednak postawić na wygodę oraz wieczne ślizganie się po powierzchni życia. Jego wybór.
Ja podziękuję.

Oba pachnidła od Naomi Goodsir łączy też sposób, w jaki na nie zareagowałam: w pierwszej chwili wzbudziły mój szczery zachwyt, który z czasem trochę przyblakł. Nie na tyle jednak, by zniechęcić mnie do wód; w końcu są one wielce przyjemnymi dziełami. :) Z którymi im dłużej obcowałam, tym więcej pojawiało się wątpliwości. Przez chwilę jednak testom towarzyszył sentyment do ogółu obydwu kompozycji; ów utrzymuje się do dziś. I co prawda chyba nigdy nie przerodzi się w znudzenie, zniechęcenie czy tez jawną antypatię, lecz naprawdę cieszy mnie fakt, iż nie pożądam flakonów od Ms Goodsir. Ich zawartość jest miła acz ździebko nieautentyczna.
Powierzchowna. Jak człowiek, który niegdyś głęboko zraniony wytworzył sobie z ironii i cynizmu pancerz tak gruby, szczelny oraz niezdejmowalny, że z czasem całkiem zrósł się ze skórą naszego bohatera. A mnie brak tak sił, jak i chęci, by zajmować się działalnością samarytańską. Szczególnie w przypadku kogoś, kto już dawno zdążył uwierzyć, że nie tęskni za dawnym sobą.

Czy ja w dalszym ciągu piszę o perfumach...? ^^
Czymże jednak jest Sztuka, jeśli nie życiem piękniej opowiedzianym?

Bois d'Ascèse

Rok produkcji i nos: 2012, Julien Rasquinet

Przeznaczenie: dymne, choć spokojne pachnidło typu uniseks; konwencja sugerowałaby co prawda częściej odziewać weń męskie ciało ale.. chrzanić konwencję! ;)
Raczej pozbawione sillage, nachalnego, długiego śladu; za to charakteryzujące się silną aurą, emanującą na nasze najbliższe otoczenie. Jednak z czasem coraz bliższe skórze.
Na wszelkie okazje.

Trwałość: około pięciu-ośmiu godzin


Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

Nuta głowy: tytoń, whisky
Nuta serca: labdanum, cynamon, ambra
Nuta bazy: drewno cedrowe, mech dębowy, kadzidło


Cuir Velours

Rok produkcji i nos: 2012, Julien Rasquinet

Przeznaczenie: pachnidło typu uniseks. Skoro poprzednia propozycja miała skłaniać się ku mężczyznom, ta powinna przemawiać raczej do kobiet. ;) I tak chyba jest, zważywszy na skojarzenia olfaktoryczne. Dla mnie jednak jest znakomitym przykładem uniwersalności.
O aurze początkowo znacznej, z czasem redukującej się do wąskiego pasma tuż przy ludzkiej skórze; choć może nie aż tak dosłownie, jak czyniły to Lasy.
Na wszelkie okazje.

Trwałość: w granicach sześciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana

Skład:

tytoń, labdanum, zamsz, kadzidło, kocanka, rum
___
Dziś noszę właśnie Cuir Velours. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://idreamofaworldofcouture.tumblr.com/
2. http://www.stylebistro.com/runway/Paris+Fashion+Week+Fall+2008/Alexander+McQueen/Details/kVHy77guapb
3. http://eliapan.tumblr.com/

sobota, 10 listopada 2012

Siedem zasłon lasu

Jakiś czas temu Marzena poprosiła mnie o recenzję pewnego zapachu; była nawet tak miła, że podesłała mi próbkę materiału testowego. :) Jeszcze raz dziękuję. :*
Dziś postaram się wyłożyć, co i dlaczego właściwie widzę w Sycomore z ekskluzywnej linii Chanel.

A jest co opisywać!


Wspominałam kiedyś, iż wetywerię kojarzę z lasem, z chłodem jesiennego uśpienia (albo letnim orzeźwiającym cieniem), z tajemnicą. W przypadku Sycomore takie nawiązanie wydaje się jak najbardziej uzasadnione.
Gorzki, soczysto-suchy, drzewno-cytrusowy [a właściwie cedrowo-cedratowy ;) ] akord najważniejszego bohatera opowieści ukazano tu w sposób wyrazisty, nie budzący najmniejszych nawet wątpliwości, a jednak ujmująco dyskretny. Zauważalny acz nienarzucający się osobom postronnym. A co najważniejsze, skomponowany z prawdziwą maestrią; prosty w swym skomplikowaniu, o ciemności i świetle, chłodzie i suchej ciepłocie przenikających się wzajemnie.

Występujących jedna po drugiej niczym kolejne warstwy toru, o granicach oczywistych dla każdego, kto ów tort je lub tylko widzi, a jednak w istocie wpływające na siebie nawzajem, jednocześnie stanowiące dla siebie kontrast oraz oparcie. Niczym kolejne półprzejrzyste zasłony jakiejś obojętnej na świat zmysłów, leśnej Salome. :)
Olfaktoryczny kontrapunkt.


Trudno jest mi opisać Sycomore w sposób bezwzględnie chłodny i analityczny, arbitralnie nazywając tworzące kompozycję elementy składowe. Co stanowi pierwszy dowód na niezwykłość tego pachnidła.
Uciekać zmysłom, wytrwale mylić tropy - ta Salome ewidentnie nie życzy sobie, by ktokolwiek zobaczył jej taniec.

Kompozycja rozpoczyna się dyskretnym choć przejmującym, lekko zwęglonym wetyweriowym chłodem, najbardziej znanym dzięki świetnej męskiej wersji Encre Noire marki Lalique. Podobieństwo nie znika po kilku chwilach, kiedy pachnidło zaczyna nabierać barw nasyconej, ciemnej, dojrzałej zieleni, lekko wpadającej w klimaty Cowboy Grass marki D.S. & Durga, bardziej słoneczne i suche.
Dopiero po jakimś czasie sympatyczna, gorzkawa jasność zaczyna ustępować pola wetywerii syntetycznej oraz kwaśnej, niczym w Molecule 03, dla kontrastu doprawionej niewielką ilością naturalistycznego tytoniu. Nadal ciekawej, zapraszającej do dalszego testowania. Szczególnie wówczas, kiedy zza zwojów octowego wyciągu z aromatycznej trawy wychyla się powoli, z pewnym namaszczeniem wetyweria cokolwiek przypudrowana (lecz pudrem drzewnym, miękkim, nie piżmowo nijakim) rodząca swobodne skojarzenia z Le Vétiver marki Lubin. I kiedy wydaje nam się, że oto dostąpiliśmy bazy, kiedy aromat stygnie, uspokaja amplitudę swych drgań na cieple ludzkiego ciała, następuje kolejny zwrot akcji, dzięki któremu spokojną, wytrawną a także dystyngowana całość zaburza niewielka ilość paliwowego fiołka, jakby wyjętego z Diorowego Fahrenheita; ów dodatek po raz kolejny podrywa wetywerię do lotu, ożywia ją i przybliża do Octowo-Czarnotuszowej zawilgoconej spalenizny. Z której po paru mgnieniach oka rezygnuje, ponownie zapadając w mglisty, ciężki, delikatny spokój.
Wetyweria ponownie zasypia, otoczona łagodnością drewna sandałowego, cedrowego oraz przyprawami z kolendrą i białym pieprzem na czele.


Spotkanie z ukrytą za siedmioma zasłonami driadą-mizantropką okazało się nie tylko przyjemne, lecz również stanowiące wyzwanie niemal intelektualne. Wszak wciąż musiałam mieć się na baczności, uważać na dalszy rozwój sytuacji, szybko i bez zająknienia odpowiadać na kolejne zagadki leśnych duchów. Starałam się dzielnie stawiać im czoła, jednak czy zdałam egzamin? Nie wiem.
Wiem tylko, że świat dynamicznej wetywerii - której ruchliwość sprawia, że Sycomore łatwo uznać za pachnidło mononutowe - wciągnął mnie bez reszty. Nie chciałabym o nim zapomnieć.

Marzeno, jestem Ci szczerze wdzięczna. :)

Takich przygód, Wam i sobie, życzę o wiele więcej. :)


Rok produkcji i nos[y]: 2008, Jacques Polge oraz Christopher Sheldrake
[pierwotnie zapach Chanel o tej nazwie powstał w roku 1930, jednak współczesna wersja od ówczesnej różnić się ma diametralnie]

Przeznaczenie: pachnidło typu uniseks, o całkiem pokaźnej mocy lecz sillage krótkim; z czasem znikającym zupełnie, by Sycomore mogło otoczyć ludzką sylwetkę silną, niezbyt ścisłą aurą.
Na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

wetyweria, sandałowiec, cyprys, jagody jałowca, różowy pieprz, inne przyprawy, aldehydy, fiołek, tytoń
___
Dziś noszę Oud od Maison Dorin.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://media-cache-ec6.pinterest.com/upload/170925748327634873_aynGQFUl.jpg
2. http://media-cache-ec2.pinterest.com/upload/57772807690029417_39bZWzWu.jpg
3. http://b-o-n-s-a-i-t-r-e-e.tumblr.com/post/18787479117
4. http://whatmenshouldsmelllike.com/2011/01/15/chanel-sycomore/

środa, 7 listopada 2012

Apel poległych?

Ostatnio nie mam czasu - ani serca, tak prawdę mówiąc - na pisanie o perfumach. Bo dzieje się zbyt dużo i niestety niekoniecznie dobrego.


W jednej sprawie jednak muszę zabrać głos.
Od dłuższego czasu Octavian Coifan z 1000 Fragrances donosi, iż Unia Europejska z początkiem 2013 roku ma zakazać produkcji wielu kultowych zapachów, z Chanel No. 5 na czele. Gdyż produkty te mają zawierać substancje uczulające ergo: potencjalnie szkodliwe dla ludzkiego organizmu.


Jeżeli tak, pozwolę sobie zrobić listę pomocniczą.
Skróconą; specjaliści pewnie będą wiedzieli, co jeszcze do niej dołożyć.

Drzewa i trawy.
Egzotyczne rośliny doniczkowe.
Kwiaty.
Ptaki.
Koty.
Psy.
Chomiki.
Muchy.
Pszczoły.
Komary.
Osy.
Kurz.
Chrom.
Nikiel.
Znicze.
Remonty domów.
Farba do włosów.
Książki oraz prasa (z powodu farby drukarskiej).
Antybiotyki.
Buty masowej produkcji.
Jaja - kurze, przepiórcze, indycze, strusie...
Mleko krowie.
Sery.
Jogurty.
Śmietana.
Kakao oraz czekolada.
Kawa.
Orzechy.
Pomidory.
Owoce cytrusowe.
Rośliny strączkowe.
Truskawki.
Kuchenki gazowe.
Silniki dieslowskie.
Meble.
Wykładziny.
Proszki do prania.
Płyny do płukania tkanin.
Mydła.
Płyny do naczyń.
Środki do czyszczenia armatury.
Kremy do rąk oraz stóp.
Balsamy, mleczka i masła do ciała.
Maseczki pielęgnujące.
Szampony oraz odżywki do włosów.
Wełniane swetry, szaliki czy czapki.
Wszelkie produkty w aerozolu.

Produkcji oraz rozpowszechniania w handlu tego wszystkiego musiałaby zakazać Unia Europejska, chcąc wyeliminować z życia swoich obywateli wszelkie czynniki wywołujące alergię.

Pytanie tylko: kto z Szanownych Europosłów i Europosłanek zgodziłby się paradować po Brukseli bez butów? ;) Że o permanentnym niedomyciu ciała czy ubrań ledwie wspomnę. ;>
___
Dziś noszę Mitzah marki Dior. Polu, bardzo, bardzo dziękuję! :* Niespodzianka naprawdę była przyjemna. Ta druga jeszcze bardziej. :)

sobota, 3 listopada 2012

Cukiereczki

Dziś będzie o zapachu, którego próbkę nie tak dawno temu otrzymałam od nieocenionego Jaroslava. :) Jarku, dziękuję!


"Od 2003 r. Bond No. 9 rozwija sztukę perfumeryjną, ukazując kolejne oblicza Nowego Jorku".
Pomysł na biznes całkiem niezły, idea cyklu perfum poświęconych jednemu miejscu na świecie oraz jego okolicom - przednia. :)

"Nasz ostatni zapach poszedł inną drogą i wyczarowuje współczesną nowojorską wersję starożytnego wschodniego oud".
Też jestem skłonna uwierzyć.

"Musimy przyznać, jesteśmy w nim zakochani. Powstał dla naszej własnej przyjemności (… ale także dla Waszej).
A zatem, spotkaliśmy godnego siebie i nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy nazwać ten oudowy zapach Bond No. 9
Perfume, nie na cześć Nowego Jorku, ale na cześć naszego butiku w NoHo". 
Rzeczywiście, istnieje pewien budynek Nowego Jorku, który przyszedł mi na myśl, kiedy na mojej drodze stanęło Perfume Gold, obecnie zwane również Signature Scent. Jednak, bogowie świadkami, nie jest to butik Bond No. 9. ;)

"Co sprawia, że Bond No 9 Perfume jest wyjątkowym zapachem w naszym repertuarze? Jest to przede wszystkim studium kontrastów, mieszanka antycznego i nowoczesnego Wschodu i Zachodu, Dubaju i Nowego Jorku, Oddaje nastrój Nowego Jorku z XXI wieku".
Studium kontrastów? Być może. O ile twardy biznes daje się pomieszać z tęsknotą dorosłych do lat dzieciństwa. "Antyczny" Wschód z "nowoczesnym" Zachodem? Jeśli już, to prędzej dokładnie na odwrót. ;)
Nowy Jork XXI wieku? Możliwe. O ile jego kwintesencją będzie poniższy budynek ze wszystkim, co w nim się kryje:


Dylan's Candy Bar. Cukierkowy bar Dylan.
Sieć luksusowych sklepów oraz "deserodajni", które stworzyła córka Ralpha Laurena, Dylan, zainspirowana broadwayowskim musicalem na podstawie powieści Roalda Dahla Charlie i fabryka czekolady [dziś znanej dzięki ekranizacji z Johnym Deppem w jednej z głównych ról]. Kolejny concept store, w którym można wyciągać od ludzi pieniądze w zamian za miraż uczestnictwa w zwariowanym, niemal karnawalistycznym projekcie [w odróżnieniu od innych miejsc tego typu, gdzie zwykło się "naciągać" klientów na Sztukę, jak choćby w cyklu firmowych sklepów marki Comme des Garçons].

Teoretycznie proponuje zapracowanym mieszkańcom miasta, które nigdy nie zasypia powrót do spokojnych, kolorowych lat dzieciństwa, kiedy zamknięcie na noc w przybytku tego typu jawiło się najmłodszym jako szczyt szczęśliwości. :) W praktyce jednak dość szybko okazuje się chwytliwym, niezbyt finezyjnym marketingowych chwytem. Niczym samo Bond No. 9. :]


Z pewnych powodów stanowczo nie jest to wizja, którą chciałabym karmić się często. Choćby dlatego, że zbyt mało w niej czekolady. ;)

Podobne uczucia żywię w stosunku do Perfume Gold/Signature Scent, zapachu któremu daleko do jakiejkolwiek oryginalności. Dlaczego?

Ponieważ charakterystyczną dlań masywną, krystaliczną słodycz zaschniętego lukru z dużą ilością barwników oraz substancji aromatycznych (w stylu zielonego jabłuszka, poziomki oraz śliwki mirabelki) znaleźć można w wielu pachnidłach. Od uroczego Blue Sugar Aquoliny przez Loverdose Diesla czy paczulową oranżadkę w męskim wcieleniu (głównie B*Men, La Nuit de l'Homme, Joop! Homme, 1 Million) po aromatyczno-słodko-drzewno-balsamiczne tony 212 VIP for Men, Black Soul Lapidusa oraz męskie Black XS Paco Rabanne'a. Od wiotkiej słodyczy Pi Givenchy po naznaczoną krystalicznym paczuloorientem moc wspomnianego Black XS.
A do tego na Siganture Scent zwanym niegdyś Perfume Gold cieniem kładzie się jeszcze jedno podobieństwo, do poznanego niedawno Attaru Al Mohabba Male marki Rasasi, tylko mniej słodkiego oraz mniej arabskiego.

Podobna ilość bliskich krewnych i znajomych zdyskwalifikowałaby bodaj każdy zapach. Szczególnie taki, który jawić się chce jako niezwykle wyjątkowy.

Taak, jedno z moich początkowych stwierdzeń okazało się nad wyraz słuszne. W omawianym pachnidle to Wschód prze do przodu, szukając dla siebie nowych dróg rozwoju, również twórczego; Zachód natomiast woli siedzieć na dwukolorowych stołkach w kształcie landrynek śmietankowo-truskawkowych i narkotyzować się słodkim wrażeniem, iż w dalszym ciągu żadna część Ziemi nie jest równie cool (czy jak tam się dzisiaj mówi..), co ichnia. Kolorowy skansen dla nieuleczalnych wygodnickich.

"Co założyć wraz z Bond No. 9 Perfume?
Odpowiadamy… absolutnie nic. Bond No. 9 Perfume to wyjątkowe nocne przeżycie".

Aha. Się domyślam. :>

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach typu uniseks. Dla wszystkich, którzy lubią przynajmniej trzy ze wspomnianych wyżej zapachów. ;)
Moc i sillage nieliche.

Trwałość: przeszło dziesięciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna

Skład:

Nuta głowy: róża, oud
Nuta serca: bób tonka
Nuta bazy: piżmo
___
Dziś nowa wersja Venezii od Laury Biagiotti.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.oprah.com/oprahshow/Classic-Americana/9
2. http://nycitydreams.tumblr.com/post/5446823986/dylans-candy-bar

Cytaty zaczerpnęłam ze strony Perfumerii Quality.