czwartek, 30 czerwca 2011

Cosplay


Mam nadzieję, że tego terminu nie muszę nikomu wyjaśniać? :) Na wszelki wypadek powiem, iż mamy do czynienia ze skrótem od "costume play" lub "costume player", przez twórców zjawiska, czyli Japończyków wymawianym jako "kosupure". Spróbujcie dogadać się z Japończykiem po angielsku. ;P
Na ulicach współczesnej Japonii [choć nie tylko; w końcu globalizacja nie ustaje w wysiłkach, by nas zunifikować :) ] spotkać można mnóstwo postaci jakby żywcem wyjętych z tamtejszej popkultury. Bohaterowie modnych i/lub kultowych mang czy anime przybrali postać ludzi z krwi i kości, postanawiając żyć jako zwykli śmiertelnicy. Nie, nie trafiliście na żaden karnawał ani w środek flash mobu. To cosplay: przebranie, które staje się ubraniem; codzienność i niezwykłość związane tak silnie, że nie sposób odkryć która jest która.

Tak, współczesna Japonia daleko odeszła od tradycyjnego wizerunku powierzchownych warstw swej kultury. Dziś w metropoliach Nipponu nie jest łatwo znaleźć oszczędne wzornictwo, stonowaną kolorystykę, brak emocjonalnej wylewności, harmonię i ciszę. Trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy szukać, ale to na marginesie.
Nawet jeśli współcześnie, spacerując po najstarszej dzielnicy Tokio, natkniecie się na dziewczynę wyglądającą jak gejsza, w dziewięciu przypadkach na dziesięć okazuje się, że gejszą wcale nie jest, przynajmniej nie formalnie. To cosplayerka. :) Flirtująca z tradycją własnego narodu.

W identyczny sposób odbieram wrażenia, jakie zapewnia mi pachnidło Lapsang Su Chong marki o wdzięcznej nazwie TokyoMilk Parfumerie Curiosite - niby ciche, czyste i kontemplujące własną harmonię z przyrodą, ale przecież złudne i "nieprawdziwe". W pewien sposób sztuczne.


Przede wszystkim brak w nim siły tytułowej herbaty; wyczuwam jedynie suchość oraz ostatnie podrygi głębi zimnego naparu z lapsang. Całość jest spokojna, chłodna w wyrazie choć - nie wiedzieć czemu - dość bogata i o znacznej emanacji. Co odpowiada współczesnym japońskim ideom perfumowania ciała: im silniej, im więcej, tym lepiej. :) To kolejna różnica między "wczoraj" a "dziś".

Otwarcie jest owocowe, kremowe i lekko mdłe. Brzydkie brzydotą fascynującą: obłe, delikatne, miękkie, a nawet świeże. Takie "kobiece". ;> Podobne do wykarczowanej receptury na Mitsouko, oczywiście pozbawionej tego, co w klasyku Guerlaina budzi największe zainteresowanie. Z pewnością jest w Lapsang Su Chong brzoskwinia, jest jaśmin i róża. Do tej drugiej, jak i do czarnej porzeczki przyznają się internetowe źródła. Czy porzeczkę można przeistoczyć w coś perfumiarsko podobnego brzoskwini?
Z pewnością podobieństwo do Mitsouko staje się wyraźniejsze po pewnym czasie, gdy kompozycja ogrzewa się i nieco uspokaja. Wówczas do wspomnianych akordów dołącza niezwykle kremowy sandałowiec, pozbawiony jakichkolwiek fałdek bądź zarysowań: idealnie puchaty, idealnie jasny i drugorzędny. Główną rolę gra bowiem połączenie jasnej, mało erotycznej róży z akordem owocowych oraz prężnym, wysuszającym wszystko mchem dębowym.
To właśnie ów ostatni składnik sprawia, że mam jeszcze (choć coraz rzadziej) ochotę, by omawianych perfum używać. Gdyby ta obła, chłodnawa maź wiła się przesycona sokami, być może nigdy bym w niej nie wytrzymała. Suchość czyni Lapsang aromatem noszalnym.

Kiedyś zwykłam zlewać się tym pachnidłem w porze najgorszych upałów bądź - przez przekorę - wtedy, gdy zamki w drzwiach zamarzały. :) Lecz mniej więcej od roku obserwuję dziwne objawy: LSC jest w stanie zmydlić się w trybie ekspresowym, może nie drastycznie, ale dość konsekwentnie. Coraz częściej, nosząc go czuję się jak cosplayerka. Przebrana, nie ubrana. Ten zapach to nie ja. Już nie.
Dobrze, że choć finał potrafi być tak suchy, że aż lekko pieprzowy. Ów akcent zawsze daje mi nadzieję i odracza termin pozbycia się flakonu. ;) Póki wierzę, Lapsang zostanie przy mnie.
Choćby dlatego, że to pachnidło naprawdę warto poznać, tak bardzo jest "inne" od współczesnych damskich świeżaków (męskich zresztą też).

Rok produkcji i nos: pierwsze pięć lat XXI wieku, Margot Elena

Przeznaczenie: zapach w typie "nowoczesnych szyprów". Teoretycznie damski, choć widziałabym w nim także kilku co odważniejszych panów. :) Idealny na dzień i wieczorowe okazje nieformalne.

Trwałość: od sześciu do ponad ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa

Skład:

mech dębowy, róża, drewno sandałowe, czarna porzeczka
___
Dziś noszę Anaïs Anaïs od Cacharel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://photos.igougo.com/pictures-photos-p195161-Ginza_Street.html
2. http://cosplaysholic.blogspot.com/2010/06/philippines-cosplay-princess-monique.html

środa, 29 czerwca 2011

Pamiętacie?

Pamiętacie o pomocy koniom?
Promyk, Koral z Golem, a teraz także pełna godności Orla i śliczna Elena czekają na Waszą pomoc.

10 lipca (w przypadku Orli 15) ich życie skończy się u rzeźnika. Nie pozwólmy na to!


Czy zjedlibyście stek ze swojego psa, kiełbasę ze swojego kota, a może pożywny rosół ugotowany na Waszej papużce? Tabu pokarmowe jest silne; to niby "tylko" tabu, głupie kulturowe obiekcje, ale one istnieją i nie ma sensu z nimi walczyć. Równie dobrze moglibyśmy zacząć powszechnie uprawiać seks na ulicy, a towar ze sklepowych półek brać bez wręczenia w zamian tych śmiesznych podłużnych, kolorowych papierków. W danej kulturze obowiązują konkretne normy zachowania. W społeczeństwie Europy środkowo-wschodniej nie jada się psów, kotów czy koni. Po prostu nie!

Więc jak nazwalibyście naród, w którym każdy czuje się ułanem, w którym najbardziej pacykarskie dokonania "koniolubnych" malarzy Kossaków osiągają na aukcjach zawrotne ceny, a który dziś przoduje w światowych rankingach eksportu koni na rzeź, dokonywanej jednak przez kogo innego?
Czy warto takim ufać?
Odpowiedzcie sobie sami.

Dla mnie to najobrzydliwsza hipokryzja. Tak, jesteśmy narodem hipokrytów.

Pomóżcie tym, którzy sami nie potrafią się obronić przed swymi "przyjaciółmi"!

Bez nas sobie nie poradzą:


Promyk


Koral i Gol


Orla


Elena

Dajcie im szansę na zrozumienie, że człowiek jednak nie jest bezduszną, pozbawioną współczucia bestią.
Bo co pomyślelibyście o przyjacielu, który raptem wbija Wam nóż w plecy? Tak właśnie muszą czuć się oddawane na rzeź konie.
Naprawdę ich los jest Wam obojętny?

Proszę, pomóżcie. Mamy czas do 10 lipca!
___
Dziś noszę Hypnotic Poison od Diora.

P.S.
Pierwszą ilustrację wzięłam z http://konie.hostil.pl/
Pozostałe pochodzą ze strony Fundacji Centaurus.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Niebo Borgesa

Niebo Jorge Luisa Borgesa miało przybrać postać nie oklepanego ogrodu, lecz biblioteki. I to biblioteki ze wszystkimi książkami, jakich tylko można sobie zażyczyć. Boże, cóż to byłaby za rozkosz!


Nic dziwnego, że tego genialnego pomysłu pozazdrościli Argentyńczykowi inni bibliofile, z Umberto Eco na czele. Przecież stworzony przez tego drugiego posępny fanatyk, czcigodny mnich-ślepiec Jorge z Burgos, twórca genialnego konceptu biblioteki-labiryntu i gotowy na wszystko strażnik szatańskich "ksiąg zakazanych" to czysta literacka wariacja (oraz hołd) na temat Borgesa! Nawiasem mówiąc, Eco popełnił też przecudny esej O bibliotece, którego fragmentem uraczę Was pod koniec niniejszej notki. :)
Zresztą, sama też kiedyś wszystkimi zmysłami poczułam przedsmak literackiego raju. W pewnej małej wsi na Dolnym Śląsku jest biblioteka. W dość sporym budynku, wyglądającym jak skrzyżowanie późnogierkowskiej kostki z dziewiętnastowieczną czynszową kamienicą. Na pierwszym piętrze, ponad sklepem spożywczo-przemysłowym, którego próg i okolice to stałe miejscówki lokalnej żulerii. Świątobliwy Jorge miałby pewnie mściwą satysfakcję, że oto trafił swój na swego. ;) W każdym razie wystarczy wspiąć się po krętych drewnianych schodach, pamiętających jeszcze niemieckie nogi, by trafić do raju. Bibliotekę ulokowano bowiem w byłym mieszkaniu; z tą różnicą, że główne meble to półki z książkami, kilka stolików i biurko z komputerem a w przejściach między pokojami brakuje drzwi. Cała rajskość opisywanego przybytku wynika z jego budowy. Bowiem ta biblioteka ma kształt spirali. Wnętrze muszli ślimaka albo mini-labirynt. Więc wyobraźcie sobie, jak musi czuć się miłośnik literatury, gdy wchodząc do kolejnych pomieszczeń orientuje się, że gdzieś z boku jest przejście do jeszcze jednego. :)) Raj, najprawdziwszy. Jeśli tak ma wyglądać, od jutra będę starać się być grzeczną. ;)

Jest jeszcze jedna wariacja na temat literackiego Raju. Pomyślcie, jak cudnie musi być, kiedy aromat biblioteki towarzyszy Wam wszędzie. Biblioteka, która zaocznie pełni funkcję anioła stróża dla miłośnika literatury. Toż to wcielenie In the Library - pachnidła, które powołał do życia ekscentryczny [i ceniony w światku "wąchaczy"] perfumiarz Christopher Brosius, znany z tego, że Nienawidzi Perfum. ;)
Boże, ależ facet miał pomysł!


Zauroczył go aromat pewnej brytyjskiej powieści, wydanej w 1927 roku, więc postanowił uczynić zeń clou perfum stworzonych ku czci biblioteki. Udało mu się. Tak właśnie pachną stare książki, podobnie można poczuć się w czytelni wrocławskiej Biblioteki Wojewódzkiej. :)

Perfumy, które rzeczywiście nijak mają się do swojej encyklopedycznej definicji. To "coś" nie pachnie prosto ani trywialnie; trudno w In the Library znaleźć element, o którym można powiedzieć: "to typowy składnik perfum". Co wyczuwam, nie jest nawet nie bezczelną prostotą Ekscentrycznych Molekuł, ale wariacją na temat miejsca i przedmiotu.
Zapach suchy, dziwaczny, wyrazisty. Trochę brudny, piwniczno-paczulowy, który jednak z czasem zaczyna nurzać się w promieniach słońca. Obwąchałam kilka starych książek ze swojej biblioteczki (w tym powieść z 1927 roku ;) ) i najwięcej ItL odkryłam u zbiegu stronic modlitewnika wydanego w roku 1875. Jest tak samo suchy, pożółkły, zmęczony przedłużającym się życiem. Ale nadal fascynująco bogaty i piękny w sposób nieoczywisty.
Z czasem kompozycja cichnie, ogrzewa się, staje się bardziej ludzka i zadziornie skórzana. Skóra to stara i znoszona, nieco stęchła oraz cieniuteńka, ale bardzo wyraźna. W końcu trzymając książkę w rękach jakoś trudno zignorować okładkę. ;) Jest jeszcze coś: co chwilę pytam samą siebie, "czy jest w tym iso"? Znana z Molekuły Pierwszej substancja chwilami staje się niemożliwa do przeoczenia. Eteryczna zjawa iso e super to kartki powieści skroplonej przez Brosiusa. Do tego ciekawie złączonej z drobinkami kurzu, osiadłymi na starym woluminie, cząsteczkami ludzkiej skóry oraz pojedynczymi włosami czytelników, uwięzionymi przed laty wśród zadrukowanych stronic. Godna wspomnienia jest także woń starej, zwietrzałej farby drukarskiej, wpleciona w rzeczony syntetyk.
In the Library nie galopuje po ludzkiej skórze i otoczeniu, trzyma się blisko, nawet trwałość ma niezbyt ambitną (a testowałam wersję absolutową!). Lecz myśl o pozbyciu się małej buteleczki nie należy do miłych. Może nie tyle smuci czy budzi jednoznaczny protest, ale podbija nastrój melancholii, uwydatnia poczucie marności świata, w którym literatura "jako taka" tudzież obcowanie z drukowaną książką stopniowo odsyłane są do lamusa. Na co się nie godzę, więc od czasu do czasu dobrze będzie poprotestować w oparach Biblioteki! ;)


Na koniec obiecany bonus. Stworzony przez Umberto Eco koszmar użytkownika czytelni czyli, wyselekcjonowane przeze mnie, wyjątki z wzorca złej biblioteki:

A. Katalogi winny zawierać jak najwięcej działów; trzeba bardzo pieczołowicie oddzielić katalog książek od katalogu czasopism, a oba od katalogu rzeczowego, jak również książki ostatnio nabyte od książek nabytych dawniej. Jeśli to tylko możliwe, ortografia w obu tych katalogach (nabytków nowych i dawnych) winna być odmienna (...)
C. Sygnatury winny być niemożliwe do przepisania, w miarę możliwości rozbudowane, aby ten, kto wypełnia rewers, nie miał nigdy dość miejsca na wpisanie ostatnich symboli i uznał je za nieważne, a dzięki temu obsługujący mógł zwrócić rewers z żądaniem uzupełnienia.
D. Czas między zamówieniem a dostarczeniem książki winien być bardzo długi.
E. Nie należy dawać więcej, niż jedną książkę naraz.
F. (...) Biblioteka winna zniechęcać do jednoczesnego czytania kilku książek naraz, gdyż od tego można dostać zeza.
G. W miarę możliwości winno nie być w ogóle ani jednej fotokopiarki; jeśli jednak jakaś już się znajdzie, dostęp do niej winien być czasochłonny i kłopotliwy, cena wyższa niż na mieście, limity kopii bardzo niskie (...).
H. Bibliotekarz winien uważać czytelnika za wroga, nieroba (w przeciwnym razie byłby przecież w pracy), za potencjalnego złodzieja.
(...)
J. Dział informacji winien być nieosiągalny.
K. Należy zniechęcać do wypożyczania.
(...)
R. Jeśli tylko się uda - żadnych ubikacji.
(...)

Umberto Eco, O bibliotece, przeł. Adam Szymanowski, wyd. Świat Książki, Warszawa 2007, s. 16-20.

Miłego użytkowania biblioteki! ;>

Rok produkcji i nos: 2005, Christopher Brosius

Przeznaczenie: zapach uniseks dla wszystkich miłośników literatury. :) Dość bliski skórze, stanowczo nieformalny.

Trwałość: w wersji absolutu ok. pięciu lub sześciu godzin, wersji wodnej nie znam

Grupa olfaktoryczna: hm.. aromatyczna?

Skład:

angielska powieść, rosyjska i marokańska skóra (podobno w wersji oprawy), znoszone ubrania, politura do drewna
___
Dziś noszę Black Aoud od Montale.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://despectacledlibrarian.wordpress.com/2010/07/06/more-beautiful-libraries-this-time-well-do-the-u-k/
2. http://www.law.umich.edu/historyandtraditions/buildings/PublishingImages/FirstLawBuilding/HighResolution/Law-Library-6.jpg
3. http://www.fandango.com/movieblog/fun-finds-ghostbusters-return-to-nyc-public-library-595803.html

piątek, 24 czerwca 2011

Trwaj chwilo!

Dziś obiecana leśna dzieweczka. :)
Piknik na polanie, otoczonej przez puszczające żywicę sosny. Młoda, piękna, zapatrzona w siebie para; dwójka dzieciaków szczęśliwych, bo przecież są razem, zadowoleni z życia oraz tacy dorośli. ;) Wszystko im wolno, wszystko ich bawi, pijanych radością, swoim towarzystwem oraz nalewką landrynkową. Czysta rozkosz życia.
Chyba rozumiem już, za czym naprawdę tęsknił Faust...

Fille en Aiguilles marki Serge Lutens to kompozycja w moim ulubionym stylu: tak bogata, wielopłaszczyznowa i napchana zapachowymi detalami, jak to tylko możliwe. Niemal ideał. :) Zachwycająca, potężna, wyrazista. Budzące emocje oraz różnorakie skojarzenia.

Na przykład jej początek to fascynująca podróż po starym, górskim lesie iglastym. Strzeliste drzewa są tak majestatyczne, że mam ochotę stać tylko i je podziwiać, wzdychając cicho. :) Kiedy zaś wejdę w najstarszą cześć lasu, otacza mnie półmrok, a pod stopami trzeszczy jedynie stare igliwie. Wdycham przesycone aromatem żywicy powietrze, jednocześnie zajadając się landrynkami.
Kompozycja jest aż gęsta od nagromadzenia nut świeżo-iglastych, balsamicznych, kadzidlanych i słodkich. Zawiesista i lepka brudzi wszystko dookoła, rozsnuwa się wokół nosiciela lub nosicielki, zatyka ich nosy podobnie, jak cukierki w typie krówek usta. :) Oplata całe otoczenie, zachęca do uśmiechu, wprowadza w błogostan, kokietuje i rozbraja swoją bezpretensjonalnością.

Jeszcze jedno wcielenie perfumowego gaduły, lecz tym razem nie mam twórcom niczego za złe. Przeciwnie, w końcu obcuję z tym stylem perfumiarstwa, który kocham najbardziej. Na bogato, acz z rozmysłem. ;) W tym przypadku również z klasą oraz naturalnym wdziękiem.
Oto piękność płynąca z wnętrza człowieka, daleka od powierzchownych wrażeń.


Dziewczyna w Szpilkach to właściwie wariacja na temat trzech opisanych wcześniej akordów; ciepła, ciemna i wyrazista. Tak nasycona woniami lasu, że nadająca się do aromaterapii. :) A przy tym niebanalna, jednocześnie modna dzięki klasycznemu ujęciu kadzidła oraz złamana niespodziewaną słodyczą kandyzowanych owoców, które bywają także żelkami lub, jak w moim przypadku, landrynkami.
Kompozycja jednak nie byłaby tym, czym jest, gdyby nie późniejsze "dogrzanie" jej nutami przypraw (wyczuwam gałkę muszkatołową, goździki, kmin), suchymi i ciepłymi, w kolorze i klimacie. Jest jeszcze liść laurowy, który nigdy nie wybija się na pierwszy plan, pozostając wyłącznie wyważonym obramowaniem mieszanki. Wyczuwam ponadto co nieco wetywerii, nadającej kompozycji suchej świetlistości, lecz ów akord pozostaje tak wtopiony w resztę, że bez internetowego spisu nut nut nigdy bym nań nie wpadła. :)

Choć Fille en Aiguilles z czasem cichnie, przybliża się do skóry, pozbywa balsamicznej drzewności oraz sporej dawki owocowej słodyczy, chociaż podejrzanie szybo zaczyna mruczeć coś tuż przy ludzkim ciele, w formie dość okrojonej, przywodzącej na myśl raczej widzianą o północy zjawę niż jak najbardziej żywą i żywiołową osobę, jakoś nie potrafię się jej oprzeć. Zachwycam się upojną prostotą oraz całym galonem skondensowanego optymizmu zmieszanego z radością życia, narkotyzuję się wizją harmonijnego połączenia dwóch, pozornie jakże odmiennych, grup olfaktorycznych.
Czuję się obezwładniona. :)
Chwilo, jesteś piękna!


Rok produkcji i nos: 2009, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: wbrew nazwie uniseks. :) Kapitalny na wszelkie okazje, pory dnia czy roku. O dość zmiennej emanacji.

Trwałość: w porywach do sześciu godzin [łee, ja chcę dwa razy tyle! ;) ]

Grupa olfaktoryczna: drzewno-gourmand (i aromatyczna)

Skład:

igły sosnowe, kandyzowane owoce, przyprawy, balsam jodłowy, kadzidło, wawrzyn, wetyweria

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Dzieło niemieckiego przedstawiciela romantyzmu, Caspara Davida Friedricha pt.
Wodospad w sosnowym lesie. Wzięte STĄD.
2. Arya and fir autorstwa użytkowniczki portalu DeviantArt o pseudonimie Elzje.


Edycja, godz. 19.11
Coś dziwnego dzieje się z Gmailową pocztą. Nie mogę wysłać żadnego listu. Chochlik dalej szaleje? Przepraszam wszystkich, którzy czekają na moją odpowiedź; jej brak nie jest zależny od niżej [tj. wyżej :) ] podpisanej.

Centaurus - post scriptum


Tak, nie pomyliliście się. ;) Znów chodzi o "te konie", którymi do 10 lipca co kilka dni zamierzam Was zamęczać.
I nie obchodzi mnie, że komuś może to przeszkadzać. Mnie na przykład przeszkadza powszechna znieczulica i chamstwo.

10 Lipca!
To dzień, w którym dla Promyka oraz pary kucyków, Korala i Gola, skończy się wszelka nadzieja. Potem tylko rzeźnik, masarnia, kiełbasa i napchane kałduny Italiańców.
Rodakom tego satyra Berlusconiego może i wszystko jedno, mnie - nie. A Wam, mam nadzieję, również.




TUTAJ mój poprzedni post o Promyku oraz uzupełnienie historii o apel w sprawie kucy, a także wyjaśnienie, "co mnie napadło" z tymi końmi... :) Zapraszam.

Pomóżcie.
___
Noszę Nombril Immense marki Etat Libre d'Orange.

Recenzja Dziewczyny wieczorem.

wtorek, 21 czerwca 2011

Harmonia

Dziwna ta ambra. Z jednej strony przypomina, i to bardzo, Ambre Sultan, ale z drugiej - wydaje się być bardziej miękka, stonowana, wysmakowana.
Efektowna do szpiku kości (?), więc pozbawiona krztyny szaleństwa, która tak zachwyca w dziele Lutensa i Sheldrake'a. Grzeczna i wyrafinowana, nawet pod płaszczykiem przebogatego Orientu. Nic dziwnego, w końcu stoi za nią Jean-Claude Ellena. :)
Ambre Extrême prosto od l'Artisan Parfumeur.

Skłamałabym twierdząc, że czegoś jej brakuje. Nie powiem nawet, że nie przypadła mi du gustu (bo naprawdę ma w sobie "coś"). Jest spokojna, niezbyt słodka, skrojona i pozszywana przez iście mistrzowską rękę. Nosi się ją naprawdę łatwo oraz z dużą dozą sympatii.

Przyprawy oraz waniliowa słodycz rozpoczynają grę składników Ambre Extrême. Wkrótce ta druga traci na znaczeniu, zaś do pięknie ujętych, okrojonych ze wszystkich zbędnych ząbków, zaszewek, luźnych nitek czy nadmiaru falbanek przypraw dołącza tandem głównych bohaterów całej kompozycji - paczuli i ambra. Kiedy pieprz wietrzeje, a kardamon z muszkatołowcem stapiają się w jeden akord na skórze stopniowo gościć zaczyna ciepła, brunatna, słodko-pikantna ambra oraz suche, wyraziste (choć nie dosadne) paczuli. One będą umilać nam czas już do końca pobytu AE na naszej skórze.
Towarzyszy im sucha, esencjonalna i zmysłowa róża, drewno sandałowe: ni to żywe, ostre ni kremowo pastelowe, urocze w swym niezdecydowaniu oraz całkiem przytulny benzoes. :) Czasem głośniejsze stają się nuty słodkie a także nienachalnie pudrowe, lecz nie zawsze tego doświadczam. Nie jest to zły układ, ponieważ zasłodzona Ambra psuje efekt wątłej, półmrocznej równowagi między pikantnością a puchatą spolegliwością, między źródłem czystej energii a jej akumulatorem.
Tak, jak jest, jest pięknie.

Napisałam wcześniej, iż z omawianego dzieła usunięto wszystkie zbędne elementy; miałam dodać, że to źle, bo ja przecież te pozorne "zaśmiecacze" cenię najbardziej. Miałam, ale.. tego nie zrobię. :) Ponieważ podczas pisania niniejszego tekstu uświadomiłam sobie swoją pomyłkę.
Otóż początkowo miałam Ambre Extrême za pachnidło proste, mało charakterystyczne, liniowe, sztuczne i niepotrzebnie ugrzecznione. Kiedy jego moc polega właśnie na tym, że porusza się po linii, nie śmiąc z niej zbaczać. Tyle, że nie jest to linia prosta, lecz fala - wijąca się, aczkolwiek harmonijna. I naturalna; najnaturalniejsza ze wszystkich linii stworzonych przez przyrodę.
Piękna.

Rok produkcji i nos: 2001, Jean-Claude Ellena

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, ale myślę, że to znakomity, dość łagodny uniseks. :) Bliski skórze i znakomicie nadający się na poprawę humoru w chłodne dni. Na wszelkie okazje, chociaż jakby nieco stosowniejszy do stroju nieformalnego.

Trwałość: od pięciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: cynamon, kardamon, gałka muszkatołowa, kwiat muszkatu, pieprz
Nuta serca: drewno sandałowe, paczuli, róża
Nuta bazy: akordy piżmowe, wanilia, ambra, bób tonka, benzoes
___
Dziś noszę le Temps des Reines od Isabel Derroisné. :))

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z DeviantArta. To
Chinese Dragon colour version autorstwa użytkownika o pseudonimie Brokenpuppet86.

Promyk

W czerwcu coś dużo wpisów nie-recenzenckich. :)

Ten również nie będzie inny.
Do tego mało kolorowy, dramatyczny i błagalny.
Bo czasami należy chrzanić świat sztuki, zmysłów, pogoni za kasą oraz prestiżem, własnego egotyzmu i innych dupereli, a zabrać się za prawdziwy. I bardzo proszę, możecie się śmiać. Byleście tylko mnie wysłuchali i pomogli.

Nie wiem, jak Was, ale mnie diabli biorą, kiedy usłyszę o kolejnym przypadku pastwienia się na zwierzętami. Żyjąca, czująca i, dajmy sobie spokój z postkantowskimi bredniami, inteligentna istota nigdy nie zasługuje na to, by traktować ją jak ostatniego śmiecia. Bez różnicy, czy chodzi o sterroryzowaną przez męża-pijaka sąsiadkę, bezdomnego, niby-romskie dzieci żebrzące na ulicach lub celebrytę, o psa, kota, konia, krowę, kurczaka czy wróbla. Bo, choćby nie wiem jak wydawało się to absurdalne, nie tylko człowiek zasługuje na szacunek. Cytując wkurzoną tym samym Sylwię Chutnik, "zwierzę, do cholery, NIE JEST RZECZĄ!"

Wrocławska Fundacja Centaurus zajmuje się ratowaniem zdrowia i życia koni, głodzonych, bitych, torturowanych, nieleczonych, a na koniec tuczonych i sprzedawanych do rzeźni. W kraju, który chlubi się swoją tradycją sarmacko-ułańską, tak silną, że zaadoptowaną nawet przez ludzi, których przodkowie ułanom co najwyżej "konie poili", a Sarmatom w pocie czoła obrabiali pola, nie jest to szczególny powód do dumy, nieprawdaż?
Dlatego też pozwolę sobie zacytować tekst ze strony Fundacji, dotyczący pomocy pewnej małej klaczce:

"Coś z ułanów w nas zostało? / Aby umieranie nie bolało..

Słowo "człowiek" - jakże dumne brzmienie! Masowo podpisujemy pro zwierzęce petycje, zrzucamy naturalne futra, ratujemy foki w Kanadzie i promujemy prawa zwierząt na Animal Planet. Skandujemy przeciw transportom koni na rzeź, popularyzujemy wegetarianizm i organizujemy spektakularne manifestacje. Chełpimy się ułańską tradycją, gdzie koń był przyjacielem. Jakże piękne się to wszystko wydaje! Wydaje się?

Resztki ułudy o ułańskiej tradycji rozbryzgują się w kroplach majowego deszczu, kiedy z przyczepy wyciągamy niemalże zwłoki konia. Rozpaczliwe rżenie końskiej pełne cierpienia rozrywa nam bębenki w uszach. I w ciągu ułamka sekundy, wobec tego co widzimy, słowo "człowiek" nie brzmi już tak dumnie.. A ułańskie legendy naszych dziadków trącą utopią.

Strach dotknąć, aby dotknięciem kucyka nie zabić. Małe czarne ślepia świdrują nas na przestrzał. Mała leży, usiłuje podnieść głowę, ale za każdym razem opada bezwładnie, aż w końcu rezygnuje. Pokornie czeka, co się z nią stanie. Handlarz poinformował nas, że leży tak od 3 tygodni. W takim stanie oddał mu kucyka rolnik z prośbą 'Pan się pozbądź, bo wstyd przed sąsiadami'. Ale i na targu pośród innych handlarzy wstyd było wyciągnąć z ciężarówki, bo nawet dla handlarzy widok tak zamorzonej i zawszonej kucyczki, byłby niesmaczny.

Teraz skarłowaciała kucyczka leży skulona w boksie. Cicho rży. Rży o ułanach, o tradycji, o zielonych pastwiskach, których nigdy nie widziała, o łąkach na które wykrzywione kopytka nigdy jej nie zaniosą. Nie ma sił wstać, nie ma sił jeść. W jej oczkach nie tli się już nic prócz nadziei - aby umieranie nie bolało.

Płacimy za transport, kucyczka trafia do naszej stajni. Mija doba. Mija następna. Mnożą się koszta codziennych wizyt weterynarza i podawanych leków i suplementacji. Inka zaczyna sama jeść, klękając przy miseczce z owsem. Trzeciego dnia okazuje się skąd ta wola walki. Inka będzie miała dla kogo żyć. Bo spodziewa się źrebięcia...
(...)"
I gdzie te nasze zachwyty? Czy sił starczy nam tylko na to, by piać z zachwytu nad pięknym konikiem, hasającym po łące na ekranie telewizora, czy też wykrzeszemy z siebie odrobinę godności?

Oraz pieniędzy, nie ukrywam, o co chodzi.
Promyk, koń który całe życie przepracował w ośrodku rekreacyjnym gdzieś pod Warszawą został sprzedany, kiedy tylko stracił siły do pracy. Teraz u handlarza - pośrednika między poprzednim właścicielem a rzeźnią dzieli los Jasia i Małgosi, uwięzionych przez czarownicę w wiadomym celu, i czeka: na ratunek albo śmierć.
Aby go uratować, mamy czas do 10 lipca!
Teoretycznie potrzeba na ten cel 2600 zł, ale przecież liczy się każda złotówka.


Dlatego, kochani, błagam Was: jeśli kiedykolwiek mieliście zwierzęcego towarzysza zabaw, jeśli dziś cenicie sobie przyjaźń z przedstawicielem innego niż homo sapiens gatunku, proszę: dajcie szansę, Promykowi i nie tylko! Dla ludzi, którzy właściwie co miesiąc wydają trzycyfrowe sumy na taką błahostkę, jak perfumy nawet te 30 lub 50 zł nie stanowi chyba kwoty nie do przeskoczenia?

Pomóżcie, proszę.
Strona Promyka.

Za chwilę idę do banku. Recenzja wieczorem.
___
Nie pachnę żadnymi perfumami.

Edycja, 24. 06, godz. 11.42
Naszej pomocy potrzebują jeszcze dwa przeurocze kucyki, Koral i Gol.


W ich przypadku sytuacja jest równie nagląca. Odliczanie czasu, podobnie jak dla Promyka, skończy się już 10 lipca!
Aby konie przeżyły, potrzeba teoretycznie 1900 zł. Zamierzacie pozwolić, by te dwa cuda, które najwyraźniej straciły już nadzieję, zostały przerobione na kiełbasę???
Jeśli tak, to proponuję, byście olali mój apel, a potem powiedzieli o tym swoim dzieciom [jeśli takowe posiadacie; w innym przypadku uraczcie "nowiną" dzieci przyjaciół lub rodziny], patrząc im prosto w oczy. Ciekawe, czy będą zadowolone?

Czemu uciekam się do szantażu emocjonalnego? Mam nadzieję, że to oczywiste. W tym jednym, jedynym przypadku kiedy trzeba ratować czyjeś życie, cel uświęca środki.

A może zwrócicie uwagę na los dzielnej małej fajterki Inki, której dramatyczną historię przytoczyłam we wstępie niniejszego posta? Wtedy jeszcze miałam nadzieję na konwencjonalny happy end. Może naiwną, ale chyba też zrozumiałą..
Lub Bartka, który ciężko schorowany, został sprzedany za bezcen lecz dziś szczęśliwie wraca do zdrowia, co jednak pociąga za sobą niemałe koszty?

Lubimy szczycić się naszym "humanitaryzmem", który mamy za najwyższe szczyty etyki. Ciekawe, na ile starczy go dla kogoś, kto nie miał tyle "szczęścia" by urodzić się człowiekiem?
No, ile?

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Wyniki sondy

Słowo się rzekło, zaraz wyślę koniuszego po kobyłkę. ;)

Dziękuję za wszystkie oddane głosy. Okazało się, że najchętniej poczytalibyście o Fille en Aiguilles, czyli żywym zaprzeczeniu tezy, jakoby zapachy leśne i kadzidlane nie pasowały do Prawdziwych Kobiet. :) Co niezmiernie mnie cieszy.

Oto diagram kołowy przedstawiający rozkład Waszych głosów:


Kliknięcie w ilustrację powiększy ją i uczyni wyraźniejszą.

Jak widać, o włos [a może raczej: o głos ;) ] przegrały wonie równie charakterne i wymagające, co również cieszy mój "przyciężki" nos.
Ha ha: zauważyliście? włos - głos - nos ;)) Radość objawiana za pośrednictwem rymów częstochowskich.

Ale ale: już widzę, jak mój ślamazarny koniuszy wyłazi ze stajni, ciągnąc "coś" za wodze. Tak więc do piątku możecie spodziewać się recenzji Dziewczyny wśród Szpilek.
___
Dziś noszę Patchouli marki Mazzolari.

niedziela, 19 czerwca 2011

Co tak ładnie pachnie? To mój telefon ;)

Japończycy wyraźnie się nudzą. ;) A z pewnością są narodem nad podziw innowacyjnym. Czyż to nie fascynujące?

Ostatnimi czasy wymyślili na przykład telefon, któremu można nadać zapach swoich ulubionych perfum. :) Wszystkiemu "winna" jest specjalna kostka zaopatrzona w chip zapachowy, który można spryskać ukochanym pachnidłem. Niestety, na razie nie wiadomo, czy fachowcy z koncernu Fujitsu wzięli pod uwagę osoby, których "ulubione perfumy" to zawsze i bez wyjątku liczba mnoga.. [gwoli ścisłości: chodzi o liczbę mnogą flakonów, nie samego wyrazu; to drugie winno być więcej, niż oczywiste]


Jedyne, co w prezentowanym przypadku smuci, to przekombinowany dizajn oraz - najpewniej - cena. Którą pierwsi poznają Chińczycy, już za kilka dni.
Aparat, ozdobiony między innymi cyrkoniami, stworzono z myślą o kobietach. Tylko co w takim razie mają zrobić kochający perfumy mężczyźni?

Odrobinę więcej informacji o Fujitsu F-022 znajdziecie TUTAJ.
Ciekawe, czy ów interesujący gadżet okaże się skuteczny?
___
Aktualnie nie pachnę niczym konkretnym. Dosłownie: Alterra + Alterra + ja. :)

sobota, 18 czerwca 2011

Szklana Góra i aldehydy

Czy kiedykolwiek zauważyliście różnicę w sposobie podawania i garnirowania potraw, np. w restauracjach lub na Uroczystych Przyjęciach, współczesnym i takim sprzed, powiedzmy dwudziestu pięciu lat? Gdzie podziały się zapełnione talerze, ozdobione wachlarzami z pora czy pomidorem wyciętym w ząbki? Gdzie układanie z warzyw kompozycji kolorystycznie jednolitych bądź "udających" jakiś rysunek, te wszystkie kwiatki z plasterków rzodkiewki i łodyżek szczypiorku?
Dzisiejsza estetyka dekoracji pożywienia zdaje się swobodnie powiązana z poprzednią. W restauracji stawiają przed Wami talerz, którego niezbyt imponującą zawartość przyozdobiono kleksami sosu, kopą kiełkowej zieleniny, zabawnym karmelowym rusztowaniem czy egzotycznymi przyprawami w niezmielonym stanie skupienia: gwiazdką anyżu, kawałkiem laski cynamonu albo wanilii. :)
Owszem, jeden sposób dekorowania może nam się podobać mniej, inny bardziej - jest to całkowicie naturalne i zrozumiałe. Lecz kiedy się dobrze zastanowić, okazuje się, iż każdy w swoim czasie był, jest i będzie uważany za efektowny, logiczny oraz ekonomicznie korzystny. Stwierdzenie, że gusta nam się zmieniają jest obrzydliwie wyświechtanym banałem. Do tego, jak to banał, w stu procentach prawdziwym.

Uważam, że w identyczny sposób należy patrzeć na sztukę perfumiarską.


I co z tego, że pachnidło A w naszym subiektywnym postrzeganiu nie nadaje się nawet od płoszenia myszy i zabijania much, zaś pachnidło B nie przypomina niczego, co nasi rówieśnicy byliby skłonni określić mianem "perfum"? Ważny jest kontekst.
To dzięki niemu możemy pojąć, dlaczego ostateczny efekt pracy perfumiarzy sprzed trzydziestu i więcej lat w najmniejszym stopniu nie przypominał zapachem ani jednego ze swych elementów składowych oraz czemu w owym czasie prace Jean-Claude'a Elleny nie zyskałyby nawet ułamka dzisiejszej popularności i poważania. :) Kontekst, moi mili. ;) To konteksty spajają naszą rzeczywistość kulturowo-społeczną w całkiem sprawnie działającą machinę.

Uświadomienie sobie tego jest ważne, ponieważ daje nam możliwość swobodnego podróżowania pomiędzy, nieraz bardzo oddalonymi, dziedzinami doświadczania, budowania spójnych konstrukcji teoretycznych, jak i empirycznych. [Przy okazji: nie, to NIE jest prawda, że "pisanie o zapachach jest jak tańczenie o architekturze" ;) Kto tak uważa, niech pomyśli o bezsensowności recenzowania płyt z muzyką czy prób "ogarnięcia" dzieła filmowego jako całości.] Świadomość ulotności wrażeń i zmienności ludzkich gustów paradoksalnie może być największą siłą osób, które owe zjawiska fascynują.
Dzięki nim, dla przykładu, możemy o retroperfumach powiedzieć nieco więcej, niż "straszny śmierdziel" lub "wyśmiałam babcię i kazałam jej wylać TO COŚ do kibla". Nawet, jeśli dokładnie takie jest nasze zdanie.

Cóż, tym razem pomyślałam coś wprost przeciwnego. :) Bo perfumowe vintage o nazwie Cialenga, swego czasu istniejące pod egidą marki Balenciaga naprawdę warto poznać.


Początkowo aromat mnie zauroczył, ujął swą kadzidlano-aldehydową świetlistością. Promiennym, złocistym i nieomal barokowym charakterem. Potężnym tchnieniem przerośniętego Zefira, takiego zwiewnego tytana, jeśli wiecie o co mi chodzi. :) Przemijające, jak wszystko na tym świecie, wrażenie twarzowego połączenia sprzeczności, które tak bardzo lubię w perfumach.
Jednak po chwili kadzidło i jakieś płochliwe, typowo leśne stworzenie znikają, pozostawiając olbrzymią bryłę z kryształu, aldehydowo-kwiatową Szklaną Górę. Równie majestatyczną i trudną do zdobycia, co baśniowy oryginał. Zbudowaną dzięki pomocy róży, ylang-ylang, jaśminu, lilii oraz słodko-korzennej woni goździkowego kwiecia.
Wszystko to z czasem jeszcze bardziej tężeje, nabiera dostojeństwa a także buduje dystans między osobą ubraną w Cialengę i jej otoczeniem. Wkrótce też wraca wspomnienie lasu, w postaci orientalnych drzew, sporej dawki wetywerii oraz wysuszającego wszystko mchu. Pojawia się także irys w mydlącym wcieleniu, dzięki czemu mój entuzjazm nieco przygasa. :) Lecz i tak - mimo ciekawej gry wysokiej jakości składników - cały czas dominuje szklisty, odbijający promienie słoneczne, niemal oślepiający akord aldehydowy. Wszechogarniający, sprężysty, żywy; świetnie zgrany z wetywerią, cedrem i mchem. Może nawet po opłotkach biegają samowolne nuty sandałowca, paczuli i któregoś z odzwierzęcych utrwalaczy..? ;) Tu naprawdę wszystko może się zdarzyć.

Jedyny warunek, jakiego musimy dopełnić, to starania o możliwie otwarty umysł. Tak, aby myśli i wrażenia mogły wirować swobodnie, przez nic i nikogo nie kierowane, napędzane, strofowane.. Aby, dotąd skryte pod powłoką norm i stereotypów, konteksty ośmieliły się przed nami odsłonić.


Rok produkcji i nos: 1973, Jacques Jantzen

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć współczesny odbiór jego mocy umożliwia testy także mężczyznom. O dużej sile rażenia i znacznym sillage, zatem bezpieczniejszy na chłodne wieczory; ale co kto lubi... :)

Trwałość: zmienna; od pięciu do blisko jedenastu godzin [to drugie, gdy za oknami chłodniej]

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa

Skład:

Nuta głowy: nuty zielone, czarna porzeczka, cytrusy
Nuta serca: ylang-ylang, rys, jaśmin, róża, goździki (przyprawa), lilia
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, wetyweria, paczuli, mech dębowy
[i pewnie jeszcze co najmniej dwa tuziny innych składników]
___
Dziś noszę Cèdre marki Serge Lutens.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje przedstawiają miejsca pracy różnych grup wytwórców perfum: dawnych w Grasse i dzisiejszych (choć historycznych także) Florentczyków z Santa Maria Novella.
1. http://www.vintagepostcards.org/grasse-france-fragonard-french-perfume-factory-parfumerie-rppc-p-4303.html
2. http://joellelifestyle.com/2010/07/02/officina-profumo-di-santa-maria-novella/

czwartek, 16 czerwca 2011

Świątynia w skansenie

Kościół, w którym kiedyś tętniło życie: stopy i kolana pobożnych wiernych przez wieki wycierały posadzki oraz klęczniki, głosy wypełniały każdy zakamarek budowli, zaś oczy obcowały z bodaj jedyną we wsi stałą ekspozycją w swoistej galerii sztuki. Tu przez lata oficjalnie wcielano do społeczności nowych członków oraz żegnano tych, którzy już nigdy nie mieli wrócić. Po kilkunastu (czy też kilkudziesięciu) dekadach nastał nowy proboszcz, któremu nie w smak były starocie, więc namówił swoje owieczki do budowy nowej, lepszej, ładniejszej i większej świątyni.
Kiedy msze, nabożeństwa i uroczystości przeniosły się do ceglanego klocka, stary kościółek zaczął popadać w ruinę. Byłby zupełnie poddał się upływowi czasu tudzież ludzkiemu zobojętnieniu, gdyby nie "miastowe", które gdzieś tak z dziesięć lat po drugiej wojnie postanowiły przejąć kawał pofolwarcznej ziemi, wyremontować to, co już tam stało i deska po desce przenieść stare, nikomu niepotrzebne kurne chaty, rozwalony młyn, od wojny bezpański oraz stary kościół. Głupie jakieś, czy co? ;)
I jeszcze se muzełum jakiesik z tego robio!


Kościół, w którym kiedyś tętniło życie: modlono się, śpiewano, palono świece i kadzidła, zawodzono po łacinie oraz przysypiano na kazaniach. Dziś zatracił swój pierwotny charakter, choć ludzie nadal tłumnie go odwiedzają. Tyle, że na chwilę, bez należnej świętemu miejscu czci. Zamiast kadzidła łatwiej wyczuć kurz osiadający na nieużywanych sprzętach liturgicznych.
Tym jest dla mnie Spiritus/Land marki Miller et Bertaux.

Zapach drzewny, którego duch jest nadal bardzo wyraźny, choć już nie dosłowny. Półprzejrzysty, utkany z mgły, migotliwy i oniryczny. Czarodziejski, choć pozbawiony życia. Zawsze piękny; mimo, iż niekoniecznie nadający się do codziennego użytkowania.

Początkowa róża, już zasuszona, obramowana akordami przypraw i świeżego imbiru stopniowo zaczyna nurzać się w oparach dymu unoszącego się znad drewnianej fajki [lub cygara, choć to bardziej od strony przeznaczonej dla potomków czcigodnego kolatora świątyni ;) ]. Pieprz, kardamon i kolendra to wraz z tytoniem, cedrem i sandałowcem bohaterowie drugiej odsłony, kiedy to kompozycja zaczyna nurzać się we wspomnianym złocistym, prześwietlonym pojedynczymi promieniami słońca, kurzu.
W finale S/L nadal jest suche, ujmująco szczere oraz ciche. Drewno i przyprawy w jakiś tajemniczy sposób wchodzą w w konszachty z ledwie zauważalną dawką mydlin. Może przed chwilą w kłódce szczęknęły klucze, potem ktoś zaczął manipulować przy całej kolekcji zasuw, zamków i skobli, by w końcu drzwi się otworzyły, a w snopie wpadającego przezeń światła stanęła sprzątaczka, dzierżąca czerwone plastikowe wiadro i mopa oraz z butlą detergentu wystającą z kieszeni kremplinowego fartucha?
Po duchach dawnych użytkowników świątyni nie pozostał już żaden ślad. Tylko cienka strużka kadzidła, nie wiedzieć czemu dolatująca z zakrystii, do której wejście odgrodzono barierkami, by zwiedzający mogli zajrzeć wyłącznie przez uchylone drzwi. No i ta stara, prosta fajka na ławce. Skąd się wzięła?
Pewnie znowu turyści rąbnęli z chałupy. Przynajmniej w kościele jednego z drugim sumienie ruszyło! ;)

Rok produkcji i nos: 2006, ??

Przeznaczenie: ciepły, stonowany, choć nieco dystansujący zapach typu uniseks. Dość bliskoskórny. Na wszelkie okazje, choć powinien doskonale sprawdzić się podczas tych bardziej formalnych.

Trwałość: od siedmiu do nawet jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

róża, imbir, kardamon, pieprz, inne przyprawy, drewno sandałowe, inne nuty drzewne (cedr? tek? sosna?), kadzidło frankońskie, tytoń

P.S.
Ilustracja nr 1 pochodzi z DeviantArta. To Wooden Church autorstwa użytkownika o pseudonimie Kellebass.

Potrzebuję Waszej pomocy

Jak wiadomo, nadmiar wolnego czasu negatywnie wpływa na zdolności jego organizowania. ;)
W związku z tym przeglądnęłam dziś listę własnych notek i stwierdziłam, że brakuje w nich recenzji zapachów sygnowanych przez Ikonę. Do tego konkretną, a mianowicie ulubieńca polskich perfumomaniaków, człowieka, którego dzieła obrosły w legendę wśród współtwórców rodzimych for perfumowych i pachnącej blogosfery.


Wszystko jasne. :)
Zastanawiałam się, jakie pachnidło pana ze zdjęcia powyżej [oraz Christophera Sheldrake'a... ;) ] zrecenzować i utknęłam w martwym punkcie.
Pomożecie, towarzysze i towarzyszki?

Ciekawam, o czym chcielibyście poczytać...
___
Dziś noszę Gris Clair od tego pana ze zdjęcia. ;)

Edycja, godz. 17:24
Byłabym zapomniała. Możecie wybrać maksymalnie trzy odpowiedzi.

środa, 15 czerwca 2011

Między marzeniem a mrzonką

Mam firmową próbkę czegoś, co nazywa się Night of Fancy a powstało dzięki błogosławieństwu Anny Sui, amerykańskiej projektantki fenomenalnie kiczowatych strojów. :) Szalonego, pstrokatego miszmaszu kilku do kilkunastu stylów, tradycji i mód. A do tego dumnego z siebie, całkowicie świadomego oraz wypracowanego. Jak tu projektów Anny Sui nie polubić? ;)

Perfumy sygnowane przez projektantkę są naturalnym uzupełnieniem ujmującej modowej tandety [dlaczego "tandeta" jest wyrazem niepochlebnym? Co złego jest w jarmarczności, szczególnie takiej, która istnieje świadomie i z premedytacją? To tak, jakby obrażać Almodóvara czy Tarantino tylko dlatego, że nie wzorują się na filmach von Triera!]. Jednocześnie wielobarwnej, słodkiej, świeżej, ale też zachowawczo dyskretnej i ukierunkowanej na przynoszenie zysków. W końcu o to chodzi w tym interesie.

Zarówno modę, jak i perfumy od Anny Sui charakteryzuje dziewczęca zwiewność i beztroska, jakkolwiek nie są pozbawione pewnej przysadzistości. Idealnie pasują do niepoprawnych optymistek przekonanych, iż cały świat leży u ich stóp i tylko czeka, by je ozłocić. Choć moje bohaterki nie są stuknięte i wiedzą, że ich marzenia nie zawsze będą się spełniać. Ale czy to znaczy, że mamy przestać marzyć?
Oby nigdy do tego nie doszło.

Tak więc cieszę się bajeczną, przerysowaną filozofią pani Sui, mając nadzieję na przyjemne letnie słodkości perfumowe. Takie, które umilałyby wakacyjne wieczory.
Z radością zaopatrzyłam się w próbkę.


Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie pewien szkopuł: Night of Fancy to dziełko proste oraz stanowczo zbyt świeże. Przy testach nadgarstkowych nosi się je nawet przyjemnie - dominuje syntetyczny jaśmin, słodkie owoce, cytrusowe nuty słone. Nic nie zaskakuje, pozytywnie ani negatywnie. Ot, takie sobie łatwe pachnidełko; obce gustowi wyżej podpisanej, ale mieszczące się w granicach tolerancji. W mojej rodzinie tego typu wrażenia bywają kwitowane zwyczajowym wydęciem warg i stwierdzeniem: "jak ktoś lubi..." ;)

Gorzej, kiedy decyduję się na testy całościowe. Wówczas Noc Kaprysu przeistacza się w słodsze, mniej dosłowne tudzież bardziej dziewczyńskie Light Blue Dolcego i Gabbany. Co oznacza, iż o bliższej przyjaźni z omawianym dziś zapachem mogę zapomnieć. Niestety.

Właściwie w dalszym ciągu wyczuwam słodki, papierowy jaśmin, przejrzałe owoce oraz kremowe, mleczne nuty drzew i nie tylko, ale po krótkiej chwili kompozycja zaczyna dryfować w stronę wspomnianej perfumowej traumy. Nie pytajcie, jak przy prezentowanych niżej nutach jest to możliwe; nie mam pojęcia. To prędzej wrażenie niż pewność.
Niestety, na tyle silne i ogłuszające, że wolę dać sobie spokój. Szczególnie, gdy z czasem coraz głośniejsze stają się akordy pikli owocowych. Słodki ocet z nutą bitej śmietany skutecznie odbierają mi chęć do dalszych Night of Fancy testów. Trochę szkoda.

Chciałam poznać kolejną kompozycję, uśmiechnąć się do woni słodkiej a nieskomplikowanej i - czasem - ponosić ją z przyjemnością. Nie udało się. Choć zapachu nie skreślam i wierzę, iż komuś innemu ukazać potrafi przychylniejsze oblicze. Szczęśliwie NoF nie drażni mojego powonienia tak mocno, jak Light Blue i spółka. Może by tak pomyśleć o popularyzacji zapachów Anny Sui między Odrą a Bugiem? ;>
Dodam jeszcze, że dzienna wersja, czyli Flight of Fancy, na wiedźmowej skórze prezentuje się jeszcze gorzej. Jak pech to pech! ;)


Rok produkcji i nos: 2008, ??

Przeznaczenie: zapach raczej dla kobiet, nieprzesadnie słodki i delikatny, bliski skórze. Na wszelkie okazje.

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa (oraz gourmand)

Skład:

Nuta głowy: borówka, liście grejpfruta, poziomka
Nuta serca: absolut jaśminowy, stefanotis
Nuta bazy: kaszmeran, olibanum, koktajl mleczny [czyli milkshake po prostu :) ]
___
Dziś noszę À la Nuit marki Serge Lutens. Czyli uzupełnienie nocnych klimatów.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://spamuteclo.blogspot.com/2011/06/violet-wallpaper.html
2. http://virtualwomanofessence.blogspot.com/2010/07/friday-55-july-night.html

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Wrzaskun Niepospolity, czyli o okultyzmie rubasznym

Dziś kolejny zapach, za który nie do końca wiem, jak się zabrać. Niby jest wyrazisty, ma własny styl i specyficzny charakter, ale cóż poradzić, skoro nie przemawia? :) To znaczy przemawia i ja ten głos rozumiem, doceniam a nawet podzielam, ale... No właśnie.
Coś mi nie pasuje. Dlatego nie spodziewajcie się precyzyjnego opisu lub konkretnych wrażeń przelanych na internetowe łącza, bo ich nie będzie. Dzisiejsza notka to hymn do subiektywizmu w najczystszej postaci. ;) Liczą się tylko ulotne impresje.

Oraz zjawy: lekkie, kolorowe, trącące radosnym mistyczno-okultystycznym kiczem, miksem wyrwanych z kontekstu strzępów wiedzy tajemnej, typowej dla kilku co najmniej kultur.
Totalne ponowoczesne fusion.

Cozé marki Parfumerie Generale, bo o nim mowa, zdaje się prezentować taki właśnie rodzaj perfumiarstwa. Oto zapach z charakterem, tworzony z pomysłem oraz jawnym kunsztem. Prace nam nim musiały dodatnio wpływać na samopoczucie twórcy, tak wydaje się nabuzowane dobrą energią. Mimo, iż duch pachnidła cały czas pozornie drepcze po jamach, pieczarach oraz kruchtach w poszukiwaniu zejścia do Królestwa Podziemi.
Lecz nie potrafię dać się uwieść pozorom i zaglądam głębiej, ciekawa tropów, jakimi podążał Pierre Guillaume.
I cóż znajduję?

Przede wszystkim wspomnianą już radość, swobodę życia bez męczącego gorsetu norm społecznych, jasność słońca o poranku, beztroską "byłą" cielesność oraz naturalną magię, pochodzącą ze świata w którym jest banalnym sposobem wchodzenia w interakcje z otoczeniem.
A wszystko to unurzane w ostrym, czekoladowo-ziołowym sosie. Jest jednocześnie głęboko i mrocznie oraz powierzchownie i pogodnie. Coś niebywałego. Grozy nie stwierdza się.

Niestety, przebogate Cozé ma również wady. [Naprawdę nie spodziewałam się, że - jako miłośniczka "głośnych" i wielowarstwowych perfum - kiedyś tak napiszę...] Jedną z nich jest maksymalnie rozproszona uwaga: omawiany aromat jest jednocześnie ciepły, cieleśnie słodki, aby wkrótce popaść w klimaty pikantne i narkotyczne, początkowo utkane z przyjemnych półcieni, by po chwili nurzać się w uciążliwym, morderczym wręcz świetle stroboskopowym. A mnie to przeszkadza.
W Cozé dzieje się zbyt dużo w tym samym czasie, co męczy moją introwertyczną naturę. Nie lubię ludzi w nadmiarze; długotrwałe przebywanie w towarzystwie rozgadanego i rozkrzyczanego tłumu mnie nuży. Po nadmiarze towarzystwa innych homo sapiensów muszę wypocząć w ciszy i samotności. I bardzo, ale to bardzo nie lubię osób, które zdają się tego nie akceptować. Bo w końcu każdy powinien piszczeć z wrażenia na samą myśl o balu na sto par czy innym "spędzie bydła", czyż nie? Zresztą nieważne.
Grunt, że nie przeszkadza mi własne towarzystwo. Lubię samotność. A Cozé nie pozwala się nią cieszyć: absorbuje, przydusza, paple nad głową, domagając się natychmiastowej odpowiedzi, irytuje myśląc przy okazji, że wyświadcza mi przysługę. Okropność!

Dlatego ciężko mi o tym zapachu pisać. Jest zbyt głośny.
Potrafię go docenić, nie odstręcza nawet wizja bardziej wytrawnego A*Mena, krążąca po wiedźmich zwojach mózgowych. :) Wierzę, że potrafi być lubiany, może nawet kochany. Niestety miks pieprzu, kawy, hebanu, czekolady z zielem angielskim i olejem konopnym potrafi skutecznie zmiażdżyć klatkę piersiową.
Nie jestem w stanie nawet opisać rozwoju nut, tak zręcznie pomieszano składniki. Wiem, iż Cozé jest ciężkie, zwaliste i tłuste. Czarne oraz rozświetlone miękkim blaskiem. Dziwne.
Nigdy nie zaryzykuję stwierdzenia o jego wulgarności, bowiem takie nie jest. Wiem tylko, jak mocno mnie męczy, kiedy ja życzyłabym sobie ciszy i ani jednego dźwięku ludzkiej mowy w okolicy dobrych kilku metrów.

Może i ładna, ale krępująca nadmiarem wrażeń, chociaż misterna, to przecież sztuczna i w gruncie naiwna - nie, monsieur Guillaume, ta bajka nie dla mnie. Z pewnością znajdzie wdzięczniejszych odbiorców. :)

Rok produkcji i nos: 2002, Pierre Guillaume

Przeznaczenie: zapach uniseks dla miłośników woni odważnych i nietuzinkowych; testy bezpieczniej zacząć wieczorową porą.

Trwałość: około dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (i aromatyczna)


Skład:

Nuta głowy: olej konopny (z nasion konopi indyjskich)
Nuta serca: heban, ziele angielskie, tytoń
Nuta bazy: pieprz, papryka pimento, czekolada, kawa, wanilia burbońska
___
Dziś noszę Reindeer Games marki Smell Bent.

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje to dzieła holendersko-francuskiego artysty nazwiskiem Johfra Bosschart, specjalizującego się w tematyce mitologicznej, religijnej, okultystycznej i "magicznej". Są przedstawieniami symboli zodiakalnych (odpowiednio: Raka i Skorpiona), a wzięłam je STĄD.

piątek, 10 czerwca 2011

Byłam na zakupach,

wróciłam obładowana siatami.
Spomiędzy Marksandspecnerowskiej herbatki z rumianku, kwiatów limonki i lawendy oraz rękodzielniczych metalowych kolczyków w kształcie stylizowanej sowy [bo były w promocji.. ;) ] wystają dwie książki, obie równie cenne i uśmiechotwórcze, obie poszukiwane:


Pierre Hermé, Desery. Od najprostszych po wykwintne [w sumie książka jest projektem wielu autorów, co wiem dzięki kolumnie redakcyjnej; Hermé to tylko wabik], przeł. Marta Miklaszewska-Marczak, Wyd. Larousse Polska, Wrocław 2005.

Fragment Wstępu:

Wydawnictwo Larousse, poza bijącą rekordy popularności Encyklopedią kulinarną, znane jest z wielu książek kucharskich. Ale gdy w roku 1997 ukazały się Desery, wzbudziły powszechny zachwyt. (...)

Około 750 przepisów opracował Pierre Hermé, światowej sławy mistrz cukiernictwa, który, darząc głębokim szacunkiem dziedzictwo słynnych mistrzów, sam okazał się wielkim twórcą. Znalazły tu swoje miejsce desery tradycyjne i współczesne, regionalne i najbardziej znane w kuchniach innych narodów. Wśród podzielonych na działy przepisów prym wiodą przepisy podstawowe, które od pokoleń są niezmienne i stanowią fundament francuskiego cukiernictwa.
(s.5)


Druga pozycja to:


Liliana Śnieg-Czaplewska, Bex@. Korespondencja mailowa ze Zdzisławem Beksińskim, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2005.

W tym przypadku również, miast prostym opisem, posłużę się fragmentem ujmującej przedmowy. :) Kupiwszy książki zajrzałam do lodziarni po miks przepysznych sorbetów (z lodami czekoladowymi) na wynos, następnie usiadłam na ocienionej ławce i wyjęłam Bexę. Nie wiadomo kiedy lód się skończył, a ja trafiłam na stronę jedenastą. Zrozumiałam, iż ten konkretny zakup był więcej niż udany. :)

Świat według Monty Bexona

Co rano uruchamiałam komputer z radością, wiedząc, że czeka tam na mnie list od Bexy. To było tak, jakby dostawać dzień w dzień bukiet kwiatów. Kto by tego nie lubił? (To oczywiście kompletnie nietrafiona metafora, bo Bexa nikomu, nawet ukochanej żonie, w życiu kwiatów nie przysłał; specjalnie Go o to zapytałam. Nie znosił ich zapachu, procesu gnicia i więdnięcia, w ogóle Natury z jej procesami niepodlegającymi dyskusji ani negocjacji. Jednak ten przykład dobrze ilustruje różnice między adresatem a adresatką, nadawcą a nadawczynią, bo ja kwiaty lubię, nawet te z kolcami lub ostrym zapachem.)
Chodzi po prostu o to, że Bexa - człowiek piekielnie inteligentny, bywał też piekielnie złośliwy. Wykpiwał komunały, pustosłowie, potknięcia w logice, ale najbardziej chyba... odporność na ironię. Sam był ironistą nad ironistami. Wtedy jego poranny list stawiał na nogi, podnosił ciśnieni, jak potrójna kawa. Jeden z listów zatytułowałam "Świat według Monty Bexona", porażona Jego niecodzienną wyobraźnią.
(s.5)


Lubię zakupy robić sama, bez wsparcia męczącego tłumu opiniujących, potakujących, doradzających, przekonujących, jazgoczących i świergocących sikorek (płci obojga). Wbrew pozorom, samotność doskonale wpływa na mój dystans do sklepowego asortymentu. :)
Przykładem niech będzie fakt nie kupienia Kashminy Touch [MIMO, że była w promocji... ;) ].
Samotne zakupy mam za najrozsądniejszą ich formę; oczywiście, o ile mamy świadomość, że lustro kłamie. ;>
___
Robiłam je, rozsiewając wokół molekuły Mitsouko.

czwartek, 9 czerwca 2011

Słodycz do potęgi n-tej

Cóż, nie da się ukryć. To nie jest zapach dla słabeuszy, zmęczonych byle czekoladką. ;) Ani tym bardziej dla dzieci, znanych z braku umiaru w spożywaniu słodyczy.
Nie, ten aromat, obrzydliwie ulepowaty i ciągliwy, idealnie nadaje się dla desperatów. Jaki?


Blue Sugar od Aquoliny. :) Obłędna, bezkompromisowa słodycz; taka, która dawno zatraciła wszelką miarę i teraz zapada się sama w siebie, motywowana własną ciężkością. Oto czarna dziura wśród nut jadalnych.

Gdyby rzeczywiście ów cukier był przeznaczony do jedzenia, niechybnie musiałby smakować jak bliskowschodnie łakocie, których kęs zaspokaja dzienne zapotrzebowanie organizmu na cukier, a cała porcja zwala z nóg z konsekwencją prawie-złotego strzału. Pisałam, że nie nadaje się dla słabych. ;) Zamiast bawić się w uprzejmości od razu leje po mordzie. I to tak, że aż zęby bolą. :)
Słodki killer.

A jednak - a może właśnie dlatego - od samego początku przypadł mi do gustu. W pierwszej chwili poczułam euforyczną radość, że oto znalazłam słodziaka idealnego; uzależniłam się od tego zapachu, już nawet nie na własnej skórze, ale po prostu, "z natury". Chciałam czuć go dosłownie wszędzie, czułam się nieszczęśliwa bez próbkowej fiolki ukrytej w zanadrzu [n-no, prawie.. ]. Słowem: klasyczny przypadek coup de foudre. ;) Równie gwałtownego, co szybko mijającego.
Dziś potrafię spojrzeć nań z dystansu, co wcale nie znaczy, że okiem chłodnym oraz beznamiętnym. Nadal bardzo Blue Sugar lubię, choć już nie ubóstwiam. Jest nawet jedna rzecz, za którą opisywany zapach cenię.


Klasyczny A*Men mnie przytłacza, za skarby świata nie potrafię go nosić (choć na mężczyznach lubię), dwie podobne do niego niszowe wariacje, czyli Woodcoffe CdG i Cozé marki Parfumerie Generale [poważnie, wyczuwam w nim spore do A*Mena podobieństwo!] wprawiają mnie w wyjątkowo nieprzyjemny dla otoczenia nastrój. Natomiast Blue Sugar okazał się być kolejną wariacją na temat sztandarowego męskiego pachnidła od Muglera, znacznie milszą, mniej inwazyjną, potulniejszą. Oraz słodszą, dużo bardziej plastyczną. :) Niczym ciepłe toffi, kawa po irlandzku i czekoladowa eklerka. Jak go tu nie polubić w długie, zimne, wietrzne wieczory oraz zbyt krótkie, okrutnie dołujące poranki? ;) Tak dla przykładu.

Słodki obłęd przywodzi na myśl jeszcze jedną perfumową kompozycję: to bardziej dosadna wersja Bondowego New Haarlem, na które ostatnimi czasy również spojrzałam łaskawszym okiem (jednak co Roucel, to Roucel! :) ). Myślę, że "winić" za to należy grę lekko słonej bergamotki, lawendy, paczuli i lukrecji, tak jak w gastronomii znakomicie dublującej prawdziwą kawę. Mam niejasne wrażenie, że ktoś tu kogoś zmałpował... ;) Należy donieść, iż Harlem powstał trzy lata wcześniej.
Choć niespecjalnie lubię takie odcinanie kuponów od cudzej sławy, rozumiem chęci szefów Aquoliny do wzorowania się na niszowym słodkim majstersztyku. Bywały już gorsze plagiaty [patrz: damskie Light Blue, chamsko skopiowane przez niemal równorzędne rynkowo Moschino w I Love Love]. A porównanie z lawendową kawą Bonda nie zawsze jest aż tak oczywiste. Poza tym istnieje jeszcze jeden ważny czynnik: przepaść cenowa między obiema markami.

Ale ja nie o tym miałam.. :)
Bez rozróżniania, spokojniejszy A*Men czy podkręcony New Haarlem, Niebieski Cukier cudnie układa się na skórze: od początkowego akordu spalonego cukru, lekko złamanego nutami przypraw oraz akcentem bergamotowej soli, przez upojną słodycz serca, wypełnioną pudrowymi woniami paczuli i lukrecji, złamanych anyżową goryczą a dopełnionych lawendą, po bazę - słodką, świdrującą przegrody nosowe i w pewnym sensie chemiczną. Kompozycja żyje, mieniąc się na skórze, chłonąc ciepło z ciała ludzkiego i oddając je otoczeniu wzmocnione dziesięciokrotnie.
Świeże, słodkie, spalone, lekkie, ciężkie, upojne, figlarne, a chwilami nawet brzydkie: to pachnidło nosi znamiona przeokropnego gaduły, któremu nie przeszkadza nawet kompletny brak słuchaczy. I nie, nie peroruje do pustych ścian z racji szaleństwa czy megalomanii. Po prostu nigdy nie traci dwóch cech charakteru: rezonu oraz pogody ducha, co pozwala mu cieszyć się życiem nie zważając na fakt, jak bardzo jest niedoskonałe.

Jeśli chodzi o mnie, jeszcze nie wiem, czy przeszkadza mi oczywista chemiczność Blue Sugar, cicha nutka woni szkolnego gabinetu fizyczno-chemicznego. Bowiem chyba tylko ona potrafi równoważyć euforyczną dosadność pachnidła. A ja nie wiem, czy to źle, czy wprost przeciwnie..
Na razie nabrałam nieco dystansu i czekam by sprawdzić, co też stanie się z moim zakochaniem. :)

Rok produkcji i nos: 2006, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn, ale dla mnie to uniseks. "Naskórne" testy bezpieczniej zacząć chłodnego wieczoru; w przypadku sukcesu eksperymentować z dawkami i porami aplikacji. ;)

Trwałość: niezła; do dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, karmelizowany cukier (czyli wata cukrowa)
Nuta serca: lawenda, paczuli, lukrecja, anyż gwiaździsty, kolendra
Nuta bazy: drewno cedrowe, bób tonka, wanilia
___
Dziś noszę Theoremę marki Fendi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.guardian.co.uk/travel/2007/jan/28/travelnews.escape
2. http://franksbees.wordpress.com/2011/03/17/kahvi-3/

środa, 8 czerwca 2011

Jestem w domu...

...celebruję błogi spokój. Piję wodę z cytryną, siedzę w cieniu drzewka jaśminowego i oddycham cudownym aromatem jego kwiatów.
Odpoczywam.


Nad moją głową uwijają się pszczoły i ich krewniaczki. Dookoła jedyna w swoim rodzaju melodia ptasich śpiewów, z kogutem dalszych sąsiadów włącznie. ;)
Podziwiam bzy, drzewka owocowe i kalinę, jeszcze niedawno rozpieszczające ludzkie powonienie swym zapachem. Jest gorąco, ale wieje ożywczy wiatr.
Tuż obok drzemie pies (który charakter ma iście koci).
Wieczorem będzie burza.
___
Dziś Shalimar.

P.S.
Ilustracja pochodzi z http://www.ogrod-gardener.pl/1/5/10/jasminowiec_philadelphus.php