poniedziałek, 30 maja 2011

Zaklęcia i klątwy

Choć nie byłam do tego przekonana, przesłano mi dwa zapachy z prośbą o ich zrecenzowanie. Niestety, w pewnej chwili okazało się, że zamiast recenzji rzetelnej, prawdomównej, budzącej zaufanie dystrybutor oczekuje tekstu reklamowego: miałam skupić się na zaletach pachnideł, a milczeniem zbywać ich wady. Cóż, normalnie bym odmówiła; ale skoro perfumy już do mnie trafiły, poczuwałam się do napisania na ich temat - czegokolwiek. I naprawdę starałam się doszukać w duecie Magnetic marki Mexx czegoś pozytywnego. Poważnie; szczerze się przykładałam.

Dlatego dziś, zamiast standardowych słów, proponuję przede wszystkim "gołe" grafiki [liczę, że psujący się ostatnio Blogger nie zje ich na kolację]. ;P Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten gag (może nawet docenicie?), a dobrane przeze mnie ilustracje przekonają do Magnetic Man i Magnetic Woman dokładnie te osoby, które powinny. :)

Duet ten, cytując materiały promocyjne, przedstawia sobą ni mniej ni więcej, jak "świeże, nowoczesne i pociągające zapachy dla kobiet i mężczyzn, które przeniosą Was z powrotem do chwili pierwszego zauroczenia. Dreszcz przed pocałunkiem, przyjemność wzajemnego przyciągania, intensywność nieoczekiwanego złączenia zdarzają się nie tylko w filmach, ale również w życiu – i to codziennie na całym świecie. (...) Za każdym razem, kiedy ich użyjesz, napełnią one dzień odrobiną szaleństwa, a wówczas kto wie? Może czeka cię zauroczenie..."

Co zaś się tyczy moich skojarzeń, to wersję kobiecą widzę tak:


...męską tak:


...zaś obie kompozycje razem odbieram w ten sposób:



Rozumiecie już, co też łaziło po wiedźmowej głowie? Miłośnikom romantycznych, świeżych wspomnień polecam tandem Mexx Magnetic. :)
W końcu..

Jedyną szansą na osiągnięcie sukcesu w nowoczesnym świecie jest otwartość i gotowość na nowe wyzwania. Nieważne czy jesteś w pracy, czy na spotkaniu z przyjaciółmi – warto być otwartym, szczerym i autentycznym w relacjach z innymi ludźmi, zawsze pokazywać swoje prawdziwe ja, to kim się jest i co się czuje. Właśnie ten duch optymizmu i radości został zamknięty w cząsteczkach MEXX Magnetic – doskonałym zapachu na każdą porę i każdą okazję, który idealnie pasuje do ciebie i twojego nowoczesnego stylu życia.
MEXX rozumie jednak, że prawdziwe zauroczenie jest niewymuszone i nigdy nie wiemy, kiedy się przydarzy. Dlatego MEXX Magnetic Man i Woman są świeże i zalotne, by dopiero z czasem uwolnić ukrytą głębię i zniewalające bogactwo zapachu. Gwiazdą kampanii reklamowej jest piękna niemiecka modelka Lena Gercke, która emanuje świeżością i naturalną urodą oraz dyskretną mocą przyciągania.


Magnetic Man

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: zapach dla młodych, energicznych (?) mężczyzn

Trwałość: do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: wodno-aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: estragon, rabarbar, kumkwat, aldehydy
Nuta serca: kolendra, fiołek, nuty wodne
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno kaszmirowe, paczuli

Magnetic Woman

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: zapach dla młodych, romantycznych i energicznych (?) kobiet

Trwałość: od trzech do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: czerwony pieprz, liście fiołka, czerwone jabłko
Nuta serca: piwonia, konwalia, lotos
Nuta bazy: kłącze irysa, drewno sandałowe, piżmo
___
Dziś noszę Alkemi marki Laboratorio Olfattivo.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://disgrasian.com/tag/asian-unicorn-has-two-horns/
2. http://www.megcabot.com/category/books/
3. http://www.rowenaart.com/images/unicorn.html

czwartek, 26 maja 2011

O paczuli nietypowej

Perfumowe oblicze paczulki wonnej, czyli paczuli, łatwo - zbyt łatwo - oblepić stereotypami: że mroczne, że buntownicze, że trudne i tfu! niekobiece, że dla dziwaków i wykolejeńców najróżniejszej maści. Kiedy więc na horyzoncie zjawi się zapach, który ma czelność zerwać z wizerunkiem wykwintnego niszowca dla "elyty" miłośników perfum, pojawiają się i kwasy. A raczej nie tyle kwasy, co rozczarowanie [może chwilami nawet urażona miłość własna?]. No jak to tak? Paczuli bez jaj? Takie słodkie nic??

Ano tak, proszę Państwa. Tak po prostu. Bo czasem trzeba zejść z obłoków i pospoufalać się nieco z pospólstwem. ;P Takie odświeżenie spojrzenia wszystkim powinno wyjść na dobre.


Przede wszystkim jednak White Patchouli Toma Forda, bo o niej dziś będzie mowa, nie powinna być odbierana przez pryzmat zapatrzenia w hipisowsko-czarownicze klimaty. Lepiej nie doszukiwać się zbieżności z dziełami Pro Fumum Roma czy Mazzolari, bo podobna praktyka siłą rzeczy musi zakończyć się bolesnym rozczarowaniem. Ponieważ White Patchouli nigdy nie będzie tym, czym chcielibyśmy ją widzieć. Jak wszystkie kompozycje sygnowane przez ekscentrycznego i wszechstronnie utalentowanego Amerykanina, również i niniejsza posiada silną osobowość oraz moc trudną do przeoczenia. To po prostu szypr; kobiecy, zdystansowany, słodkawy i w gruncie rzeczy bardzo klasyczny.

Kiedy kilka miesięcy temu psiknęłam nieco na papierek testowy, moje usta automatycznie wygięły się w uśmiechu. Jeszcze nigdy nie spotkałam tak słodkiego wcielenia paczuli! Nawet legendarny Angel Muglera swoją słodycz czerpie z karmelu i czekolady, przesuwając akcenty nieco dalej od interesującej mnie nuty. Tymczasem WP jest niemal landrynkowa, słodka niczym barwiony lukier i wózek osoby sprzedającej watę cukrową. :) Podejrzewam, że za wszystkim stoją kwiaty, bo cóż innego? Najpewniej winą obarczyć należy piwonię. Jednak tak niesztampowe wcielenie paczuli, jej bezczelna, przewrotna niewinność po prostu musiały wzbudzić moje żywsze zainteresowanie. Czas na spotkanie Białej ze skórą.

I cóż, ze słodkości nici. To znaczy są, ale wyparowują po dwóch do pięciu minutach, by już nigdy nie wrócić. Wówczas to kompozycja ukazuje swoje drugie, szyprowe oblicze. Ubierając ją czuję, jakbym wdziewała nieco bardziej przypudrowane, permanentnie szare (gołębie wręcz) Soir de Lune. Może nieco mniej intensywne, ale równie jednoznaczne. Oto klasyczny, wyważony, misterny szypr dla niekonwencjonalnej elegantki. Wyczuwam silne nuty róży i kolendry, ścigane przez suszony jaśmin i ściągane w otchłań przez suche paczuli.
Im później, tym zapach pięknieje. Róża zmienia się w najwyższej jakości potpourri, paczuli nie jest nawet piwniczne, tylko jaskiniowe, aczkolwiek suche, wyraźne stają się nuty drzewne: przede wszystkim cienka, niemal widmowa strużka dymu kadzidlanego; potraktowanego również "nie-niszowo", bo wyłącznie jako sposób na obramowanie mieszaniny, nadanie jej ostatecznego szlifu; żadnych pierwszych skrzypiec. I choć w miarę upływu czasu zapach coraz silniej wtapia się w skórę, nadal jest całkiem wyraźny. To chyba najlepiej świadczy o jego wysokiej jakości? :)

Słodycz jako wabik na klientki, a później spokojny, wysublimowany szypr. I to przez naprawdę długie godziny. Może White Patchouli nigdy nie stanie się aromatem kultowym, a już na pewno nie jest dziełem najwyższej sztuki perfumiarskiej, ale mogę Was zapewnić, że drugiego tak wysokiej klasy majstersztyku [w sensie (prawie) dosłownym] długo nie znajdziecie.
By ją docenić, nie trzeba wiele: wystarczy stereotypy zostawić za drzwiami, przestać chodzić utartymi ścieżkami skojarzeń. Wówczas okaże się, że nawet paczuli ma prawo bujać się na białych obłoczkach rodem z sentymentalnych bajek i nikt nie ma jej tego za złe. W końcu świętość, także ta opacznie rozumiana, musi być naprawdę nudna. ;>

Rok produkcji i nos: 2008, perfumiarze z Givaudan

Przeznaczenie: zapach dla kobiet, choć jego spokojny, szyprowy charakter umożliwia testy także męskiej części perfumomaniaków. :) Na wszelkie wymarzone okazje.

Trwałość: od siedmiu do przeszło dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa (i orientalna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, biała piwonia, kolendra
Nuta serca: róża, jaśmin, nasiona piżmianu
Nuta bazy: kadzidło, jasne drewno, paczuli
___
Dziś noszę to, o czym powyżej oraz nadgarstkowo: kobiece wersje Diabolique i Le Péché marki José Eisenberg [info dla ciekawskiej Sabbath ;) ].

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.flickr.com/photos/merlinojimenez/3119089593/sizes/z/in/photostream/

środa, 25 maja 2011

Trójpodział

Dziś na szybko kilka słów na temat Eau Boisée dość mało znanej, organicznej marki Cattier.Kompozycja reklamowana, jako rozsiewająca wokół siebie "aurę spokoju, miłości i delikatności" została zadedykowana głównie miłośnikom aromaterapii [czyli oddanym sługom szatana, w nawiązaniu do poprzedniego posta ;) ]. Stanowi również niezbity dowód na to, iż "proste" wcale nie musi oznaczać "nudne" oraz, że nawet najpopularniejsze nuty drzewne potrafią pokazać zaskakujące oblicze.

Eau Boisée to liniowa, dosyć prosta woda przywodząca na myśl olejki eteryczne w małych buteleczkach, sprzedawane w mydlarniach, india shopach czy sklepach zielarskich; trochę jak perfumy własnej produkcji. :) To zasługa sandałowca, którego zapach jest identyczny, jak we wspomnianym wyżej przypadku: gładki, typowy, ciężki, a jednak nieprzytłaczający, jednocześnie porcelanowy i mydlany, nienachalnie upojny i jawnie chemiczny [jak to ma się do wizerunku marki organicznej?]. Jednak zanim przyjdzie jego kolej, na skórze gości wyciąg z drewna cedrowego, świeży, jasny i kompletnie obojętny moim zmysłom. To, że w ogóle się pojawia, wyczuwam dzięki początkowemu "odświeżeniu" sandałowca, jakimś lekko kompostowym klimatom. Dobrze, że szybko znikają.
W składzie wymieniane jest również paczuli; wyczuwalne od początku do końca pobytu EB na skórze. Chłodna, zagrzybiona piwnica, której mury gniły przez lata, ale pewnego dnia właściciele posesji zlitowali się i zafundowali budynkowi osuszanie. Na czym szczęśliwie skorzystała suterena: po wilgoci ani śladu, grzyb pozostał, by ciekawie łączyć się z tanim olejkiem sandałowym. Naprawdę ciekawie. Bo zdążyłam polubić to pokraczne dziwadło.
Może nie na tyle, by zaraz kupować cały flakon, ale średniej wielkości odlewką bym nie pogardziła. :)

Eau Boisée to nie tyle perfumy w klasycznym tego słowa znaczeniu [nie chodzi też o zawartość substancji zapachowych], co zaskakująca, rozbrajająco naiwna zabawa konwencją, w której wszak "coś" siedzi i co chwilę kłuje widłami w żebra. ;) Zamiast koić, pobudza ducha i umysł. Całkiem, jak malarstwo prymitywistów.

Rok produkcji i nos: 2008, ??

Przeznaczenie: zapach uniseks dla miłośników natury i prostolinijności. Z początku umiarkowanie ekspansywny, z czasem przybliża się do skóry. Wydaje się być znakomitym pomysłem na okazje nieformalne i dyskretne wizyty, np. w szpitalu [żebyście o innych dyskretnych spotkaniach nie pomyśleli :) ].

Trwałość: do czterech do siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewna

Skład:

drewno sandałowe, drewno cedrowe, paczuli
___
Dziś noszę Délice d'Épices?!... od Niny Ricci, który zapiernicza pod niebiosa z szybkością TGV.

P.S.
Ilustracja pierwsza przedstawia obraz francuskiego prymitywisty Henriego Rousseau
Kobieta spacerująca po egzotycznym lesie (1905), wzięty STĄD.

wtorek, 24 maja 2011

?

Pisałam kiedyś, że od czasu do czasu lubię przeglądać statystyki swojego bloga. Między innymi po to, aby dowiedzieć się, skąd przybywacie i czego chcielibyście się dowiedzieć (chodzi o hasła, jakie internauta wpisuje w pole Googlowej wyszukiwarki :) ). Wyniki bywają zaskakujące.

O czym wspominam, ponieważ od jakiegoś czasu coraz częściej przewija się tego typu fraza:

"wiara korzystanie z perfum w których składzie są olejki eteryczne to grzech"

Hę? Rozumiem, że nie przeklęte bywają jedynie Ekscentryczne Molekuły? ;)

Mam wiele szacunku dla religijności, lecz ani krzty dla samozapętlającego się fanatyzmu. Kto dobrze włada młotkiem, wszędzie widzi gwoździe.

Życie wieczne

Spokojnie, obejdzie się bez teologii. ;) Chodzi o życie wieczne w sensie dużo bardziej przyziemnym.
Jako, że dziś chciałabym oficjalnie zainaugurować współpracę z moim nowym dostarczycielem próbek. :) Na pierwszy ogień "zgarnęłam" zapach nietypowy, oniryczny oraz silny, będący objawieniem stuprocentowego vintage, modnego wszak ostatnimi czasy na zagranicznych bogach perfumowych, a i moim prywatnym gustom nieobcego. Skoro więc od jakiegoś czasu nieśmiało zeń flirtuję uznałam, że czas najwyższy rzucić się na głęboką wodę.

Przed Państwem La Fuite des Heures marki Balenciaga!

I tak oto wyjaśniło się, skąd wzięłam tytułową frazę. :)
Fuite des Heures, w krajach anglosaskich znana jako Fleeting Moment czyli Ulotna Chwila, w sposób jednoznaczny kieruje nasze myśli ku wspomnieniom, marzeniom, snom; ku skrawkom słów, obrazów, dźwięków, zapachów, emocji, wrażeń wyrytych gdzieś w zakamarkach mózgu i nawoływanych ponownie, by na jeszcze jedną, krótką chwilę przywrócić je życiu. Wiemy jednak doskonale, iż nawet najdoskonalsze wspomnienie nie zdoła nam zastąpić doświadczania na bieżąco, prawdziwego życia jako, że choćby i najczulej pielęgnowane, z czasem zaczyna blaknąć, zacierać się, tracić na szczegółowości i odchodzić, pozostawiając po sobie jedynie fantom w postaci strzępów wrażeń, pojedynczych kadrów obrazu czy wyrwanych już z kontekstu słów. Poskładanie ich z powrotem w logiczną całość jest zadaniem godnym najlepszego ze śledczych. :)
Dlatego tak zależy nam na wszelkich dostępnych formach zapamiętywania wydarzeń. O ile uwiecznienie dla potomności czyichś słów lub czynów dzięki słowu pisanemu nie stanowi większego kłopotu, o tyle ludzkie procesy poznawcze pozostają zdumiewająco bezradne i mało chłonne wobec wszelkiego rodzaju doznań zmysłowych. Najczęściej wiemy o nich jedynie, że "były" i potrzeba nam nadzwyczaj silnego bodźca, byśmy dzięki nim mogli uruchomić lawinę wspomnień [słynna proustowska magdalenka :) ]. Z prostym opisaniem minionych zdarzeń za pomocą słów jest dużo łatwiej, prawda?
Stąd szalona popularność fotografii, filmu, nagrań dźwiękowych; stąd pragnienie zachowania koloru na "utrwalaczach wizualnych" i coraz częstsze próby stworzenia np. telewizora przekazującego także zapachy. A kiedy nie było nowoczesnej technologii, ludzkość musiała zadowolić się sugestywnym malarstwem. Ciekawym jego nurtem są przedstawienia martwych natur, czyli udoskonalonego przez tradycję niderlandzką, przesyconego symbolizmem i motywami wanitatywnymi "cichego, nieruchomego życia". La Fuite des Heures: Ulotne Chwile. :)

Jak to zwykle bywa z zapachami retro, współczesnemu użytkownikowi trudno jest powiedzieć coś wiążącego o poszczególnych nutach kompozycji. A cóż dopiero, gdy ma się do czynienia z pachnidłem zabutelkowanym przed pięćdziesięciu laty!
Z pewnością najprościej jest odłożyć na bok recenzenckie obsesje, nerwowe tiki tudzież detektywistyczne natręctwa i po prostu zacząć chłonąć wrażenia. Iść na żywioł. Dzięki temu już po chwili od aplikacji okazuje się, że nie warto wierzyć w te wszystkie legendy o gęstej chmurze aldehydów-dusicieli, mającej do szczętu obrzydzić życie każdemu kto liczy sobie mniej, niż osiemdziesiąt pięć lat. Nic bardziej mylnego! Przynajmniej FdH nie są takie [choć poznałam już klika dawno wycofanych zapachów i mogę zapewnić Was, że żaden jeszcze mnie nie zabił].
Owszem, chmura molekuł znanych z legendarnej Piątki Chanel gdzies tam sobie fruwa, ale generalnie już od pierwszych chwil jest lekka i mocno przerzedzona, by w miarę upływu czasu zredukować się prawie do zera. Nie taki diabeł straszny. ;) I wkrótce po wyparowaniu pierwszej dawki legendarnych wzmacniaczy efektu mamy okazję wsłuchać się w przepiękną sonatę, mistrzowsko skomponowaną i wirtuozersko zagraną, tak wdzięczną i czystą, że właściwie wzruszającą. Naprawdę rzadkiej urody.
Czuć, że za Fuite.. stoi najprawdziwsza Mistrzyni w swoim fachu.
Bowiem tylko geniusz potrafi stworzyć taką kompozycję zapachową: zioła schnące w słonecznym blasku, kwiaty, których przestrzenność jednocześnie zadziwia i kusi, skórę, co wcale skórą nie jest. Kiedy dodać do tego piżmo mydlące, choć najwyższej jakości oraz ambrę, która cudownie łączy się z bursztynem [tak, naprawdę z bursztynem; zbliżonym do znanego z Baltic Amber Voluspy, jeno mniej ostrego], wówczas okazuje się, iż dano nam obcować z najprawdziwszą Sztuką. No i jest jeszcze coś.
Słodycz, jakiej współcześnie nigdzie nie znajdziecie.

Zapomnijcie o cukierkowych słodziakach, tandetnych owockach, duszącym toffi czy oklepanych czekoladkach. Niech Wam w głowie nawet nie powstanie myśl o chemicznych landrynach, pyszniących się dziś na półkach perfumerii i w damskich toaletkach. Takie skojarzenia obrażają słodycz Ulotnych Chwil.
Ta bowiem jest miękka, załamująca światło; cicha i oniryczna, jakby nieco przykurzona. Łagodna, choć jawnie zdystansowana. Myślę, że jest to zasługa irysa, którego ostre nutki co rusz pobrzmiewają nieco głośniej od reszty. Ciekawie tez układa się wspomniana wcześniej współpraca ambry i bursztynu, czyli upojnych, słodko-aksamitnych odzwierzęcych utrwalaczy z intensywną, metaliczno-balsamiczną zastygniętą żywicą. No i jest jeszcze piżmo, którego bałam się przed swoim pierwszym z omawianym pachnidłem spotkaniem: jednocześnie czyste, mydlane i świetliste, miłe dla nosa (ponownie zgaduję istotny wkład usłużnych aldehydów :) ), w typie Louanges Profanes z asortymentu Perfumerii Generalnej. Na to wszystko nakłada się spokojna, statyczna i zaskakująco dyskretna woń skóry, może zamszu: nieco "przewiana", permanentna, stylowa. Brak tu dosłowności najgłośniejszego produktu Piver czy dusznego klimatu skóry od Parfum d'Empire. Wszystko jest spokojne, statyczne, głębokie. Wyrównane, choć zawierające w sobie kilka ciekawych punktów zaczepienia. Godzące sprzeczności, wdzięczne, żywe; mistrzowsko rozegrane w niuansach. Chwila złapana w sieć.

Woń Fuite des Heures jest jednocześnie ciepła, chłodna, gustowna i prosta; zmysłowa, lecz efektowna i budząca respekt. To ewidentnie stare perfumy; nie da się ukryć, że pochodzą z czasów, gdy w świat zapachów nie zwykło się wprowadzać nieopierzonych pensjonarek czy egzaltowanych czytelniczek Trędowatej, chadzających "na fajfy do magla", jak pisał Słonimski. :)
Zero tandety, żadnych tanich chwytów pod publiczkę i żenującego pseudo-duchowego ekshibicjonizmu kolorowej prasy. Czysta prostota płynąca z oczywistego dla wszystkich zainteresowanych wyrafinowania.
Wiecie, taka naturalność, której osiągnięcie wymaga godzin ciężkiej pracy.


Rok produkcji i nos: 1949, Germaine Cellier

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, dziś spokojnie mógłby zostać uznany za uniseks. Efektowny, bliski skórze, nienachalnie zmysłowy; wymarzony na Bardzo Ważne Okazje i inne spotkania formalne (ale z wieczorem w domowych pieleszach też się nie gryzie :) ).

Trwałość: do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-szyprowa

Skład:

irys, jaśmin, siano, szara ambra, piżmo, bursztyn, aldehydy, tymianek, anyż, skóra i pewnie jeszcze wiele innych składników (aż się prosi o jakieś drewno czy żywice)
___
Dziś noszę Impérial Opoponax marki Les Néréides.

P.S.
Ważniejsze ilustracje:
1. Feston z kwiatów i owoców, pędzla artysty o nazwisku Jan Davidsz de Heem (powstały gdzieś w latach 1635-84).
2. Martwa natura ze szparagami, autorstwa Adriaena Coorte (rok 1697).
3. Martwa natura z kwiatami w szklanym naczyniu, pędzla Jana Brueghela Starszego (między rokiem 1578 a 1625).
Wszystkie pochodzą z internetowego katalogu zbiorów Rijksmuseum i polecam kliknąć w każdą z zamieszczonych wyżej reprodukcji, by móc przyjrzeć jej się z bliska. :)

poniedziałek, 23 maja 2011

W starej herbaciarni


W starej herbaciarni, stojącej gdzieś na uboczu świata, z dala od wielkiej polityki, celebryckiego blichtru czy napompowanej celebry zatrzymał się czas.
W starej herbaciarni, będącej jednocześnie rodzajem kolonialnej faktorii stoją imponujące, choć zębem czasu nadgryzione, meble kolonialne; ciemne, ciężkie, choć o nad podziw lekkim duchu, porośnięte grubą warstwą kurzu. Na półkach leżą bele tkanin, tuż obok nich pysznią się budzące nostalgię słoje herbaty, puszki, puzderka i szkatuły pełne najróżniejszych produktów, zaś pod naszymi nogami skrzynie, między którymi starszy, srebrnowłosy, gustownie ubrany subiekt lawiruje z wdziękiem dwudziestolatka.
Czasem z roztargnionym, nieco nieśmiałym uśmiechem poprawi swoje binokle i dyskretnie spojrzy na zegarek z dewizką, którego wskazówki zatrzymały się już wiele, wiele lat temu. Następnie po raz kolejny poprawi strój, wygładzając nieistniejące fałdki i stanie przy staroświeckiej kasie, właściwie maszynie liczącej, obok której łatwo zauważyć ryzę szarego papieru do pakowania cudzych nabytków i towarzyszącą jej rolkę jutowego sznurka. Przez okna z przymkniętymi okiennicami sączą się strumienie intensywnie palącego, letniego słońca, nadając wnętrzu sklepu znośnego dla człowieka półmroku. Zawieszony pod sufitem wiatrak wprawiają w ruch leniwe podmuchy gorącego wiatru. Jest cichy, senny dzień.
Lecz nie ma tu wielu klientów. Do starej herbaciarni nikt już nie zagląda.
Ponieważ stara herbaciarnia nie istnieje. Pojawia się raz na jakiś czas, cicho i niespodziewanie, kaprysem wszechświata przeniesiona z przeszłości czy innego wymiaru, sklep-zjawa z widmowym subiektem. Czy ktokolwiek o nich wie..?
Niech to pozostanie tajemnicą.

Powyższa wizja nawiedziła mnie, gdy wpadłam na pomysł opisania wrażeń, jakie wywołuje we mnie Teck od Molinard, nie całkiem realne dziwo o fakturze jednocześnie delikatnej, przykurzonej i słonecznej. Zapach odziedziczonych wspomnień.
Zaś przede wszystkim - najmniej konwencjonalna perfumowa herbata, z jaką miałam do czynienia.

Podobno są w otwarciu są jakieś cytrusy. Nie wykluczam, w końcu słoneczne promienie skądś musiały przybyć. :) Bez dyskusji zgodzę się jedynie na bergamotkę, czarowną i łagodnie przejrzystą, otoczoną frapującą mdło-żywiczną wonią cyprysów, gorzkawą szałwią oraz korzennym wcieleniem herbaty.
Ta ostania, czarna i bardzo mocna zostaje wkrótce osłodzona benzoesem i unurzana w oparach nietypowego sandałowca, zatrzymanego dokładnie w połowie drogi między wyrazistą orientalnością rodem z Etrowego Sandalo a kremową łagodnością pieszczoty Sensuous. Z czasem gęstnieje, przeistaczając się w chmurę wzbitego w powietrze korzennego kurzu z paczuli i jakiegoś wdzięcznego, pudrowego piżma, finalnie osiadłego na spodku ze stygnącymi herbacianymi fusami. Ciekawe, że łatwo rozdzielić słodycz sandałowca (i może wanilii) od ewidentnej goryczy herbaty. Podziękować zań mogę wetywerii, podobnie jak sandałowiec zawieszonej idealnie między świeżą, suchą czystością Vetiveru Guerlain a ostrą, bezkompromisową, zroszoną spalenizną męskiej Encre Noire od Lalique.

Teck z początku jest perfekcyjnie, dogłębnie gorzki, by później doczekać się szczypty słodyczy, łagodzącej ciepłe, nostalgiczne choć niepokojące klimaty. Przypadła mi do gustu również nieokreśloność woni, jej satynowa gładkość, nawet pomimo wspomnianych wyżej charakternych nut sandałowca i wetywerii. W takim otoczeniu herbata smakuje inaczej; tu nawet tania ekspresowa masówka ze "zmiotek z podłogi" może przywoływać wyobrażenia skąpanej w blasku wschodzącego słońca plantacji gdzieś hen, daleko za horyzontem. :)
Gdyby tylko pachnidło zechciało czasem oderwać się od skóry... Choć może to i lepiej, nie będę wypatrywać za własną flaszką. ;) Tak czy inaczej, zachęcam do wizyty w starej herbaciarni. Kto wie, może wkrótce znowu się pojawi?

Rok produkcji i nos: (pierwotnie 1950) 1989, ??

Przeznaczenie: zapach skatalogowany jako męski, ale ja bym się tym nie przejmowała. ;) Kapitalnie wyważony, zdystansowany, ciepły i szlachetny, przyjazny dla otoczenia. Super na wszelkie okazje formalne.

Trwałość: do siedmiu lub ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, gorzka pomarańcza, bazylia, mięta, pulpa figowa [nie jestem do niej przekonana, ale warto wspomnieć]
Nuta serca: lawenda, cyprys, szałwia, jaśmin, orzech włoski, żywica mastyksowa, drewno sandałowe, herbata Rooibos
Nuta bazy: wetyweria, paczuli, piżmo, benzoes, szara ambra [?], herbata Yunnan
___
Dziś noszę New Haarlem marki Bond No. 9, drugi dzień z rzędu.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.easyvoyage.co.uk/india/the-ghats-1687
2. http://skladherbaty.info/pochodzenie-i-historia-herbaty/keemun/

piątek, 20 maja 2011

BCBG

Caron, szacowna marka z tradycjami, szczyci się bogactwem produktów w starym, klasycznym, dystyngowanym stylu, szlachetnych i wysmakowanych. Dla wielbicieli – a w szczególności wielbicielek – pachnideł Caron najistotniejszy jest właśnie ów spokojny, idealnie rasowy styl. Nie bawią ich wybujałe kadzidła, agresywne agary czy kontrowersyjne, nowomodne czyste syntetyki.
Rozumiem takie podejście i, prawdę mówiąc, nawet podziwiam; w końcu to nic innego, jak powrót do pierwotnej funkcji perfum: podrzędnej, uzupełniającej wizerunek, unikającej powiązań z pełną ekscesów sztuką współczesną, a przy tym dystansujące, ekskluzywne (czyli wyłączające z większego grona), nie budzące żadnych podejrzeń co do najwyższej jakości wykonania. Tak, zapachy od Caron to kontynuacja tradycji perfumiarstwa sprzed wynalezienia tanich syntetycznych zamienników, nastawionego jedynie na klienta o najwyższych dochodach a przede wszystkim – kompletnie wyzutego ze współczesnego zapatrzenia na gusta masowego odbiorcy oraz konieczności dostosowania się do charakteryzującej owe tandety, miałkości, przymusowego skretynienia. Caron to klasyka w pełnym tego słowa znaczeniu; nic dziwnego, że aby przetrwać, musiała (niczym inni starzy producenci perfum) uciec w objęcia coraz pojemniejszej niszy gatunkowej.


Za esencję opisanego wyżej credo uważam bodaj wszystkie pachnące produkty Caron [albowiem nie wszystkie znam ;) ], ale w szczególności Montaigne. Skupia on w sobie wszelkie cechy aromatów marki, będąc przy tym nieco ostrym, choć migotliwym, drenującym przegrody nosowe, wielowymiarowym dziełem w stylu wczorajszych diw wielkiego ekranu, od Poli Negri po Catherine Deneuve [nazwałam ją „wczorajszą” ponieważ prezentuje zamierającą manierę gwiazdorstwa, której obce są publiczne wulgarne zachowania, pieniactwo i nieustanne procesowanie się z łajdakami]. Piękny, stworzony do podziwiania na odległość... albo i nie.
Ponieważ zaraz po aplikacji na skórę, aromat okazuje się jednocześnie urzekający i noszalny. Z miejsca doceniam jego chłodną przydatność. Zabawne, jak ciepła ludzka skóra potrafi wyciągnąć zeń i uwypuklić niewielką dawkę chłodnych aldehydów, niewyczuwalną na papierku testowym, pięknie owiniętą nienachalnym kadzidłem i unurzaną w niebiańsko wręcz upajającej woni żółtych kwiatów. :) Lecz to tylko część prawdy; Montaigne przede wszystkim stał się hołdem dla goździków, zarówno kwiatów, jak i przyprawy. Co jest tym ciekawsze, że oficjalne spisy nut na goździkowy temat zawzięcie milczą.
To właśnie one królują w sercu kompozycji. Słodki, nęcący zapach kwiatów miesza się z eteryczną zwiewnością „korzeni”, dzięki czemu aldehydy znikają, zaś miękki, kaszmirowy woal róż, mimozy oraz arcypięknego narcyza [bo jaki inny być może? ;) ] jeszcze bardziej zyskuje na konwencjonalnie rozumianej urodzie. Dopiero po dłuższej chwili mieszanina ogrzewa się, kradnie nieco z ludzkiej czułości, zaczyna mrugać złamanym czernią złotym blaskiem. Pięknieje jeszcze bardziej, przede wszystkim dzięki nutom kolendry, słodkawej, cielesnej ambry a także urokliwego, „nieheblowanego” sandałowca, orientalnego i zadziornego, a mimo to idealnie wpasowanego w hiperkobiecego ducha pachnidła. Nad wszystkim czuwa dyskretny, obecnie kryjący się w cieniu tandem żywic i szklistych aldehydów, tak delikatnych, że niemożliwych do jednoznacznego zlokalizowana, ściśle splecionych z olfaktorycznym otoczeniem.


Montaigne pierwotnie powstał w 1986 roku, a jego nazwa pochodzi od paryskiej Alei Montaigne, równie efektownej, co snobistycznej. Cztery lata temu ponownie powołano go do życia, nowego duchem choć w starej szacie. To chyba najlepiej świadczy o dyskretnym, acz konsekwentnym dopieszczaniu przez Caron ich najwytworniejszych, najlepiej sytuowanych klientów, dla których najważniejszymi wartościami konsumenckimi pozostają Tradycja i Styl. Jakkolwiek nie znaczy to wcale, iż o ich produktach ciepło mogą myśleć jedynie konserwatywni bywalcy salonów. W końcu od całej tej arystokratyczno -burżuazyjnej otoczki, stereotypowego wbijania szpileczek z anielskim uśmiechem na twarzy i spożywania „cukierka przez papierek” ważniejszy jest duch perfum, silny i wznoszący się ponad bezkrytyczną pychę starego pieniądza tudzież oszalałą ambicję nowego.
Montaigne głównie i przede wszystkim stanowi apoteozę najlepszych oraz najstarszych tradycji perfumiarstwa; czasów, gdy miano „oficjalnego dostawcy dworu” państwa Y było powszechnie uznawane za równie nobilitujące dla perfumiarzy, co dla winogrodników czy cukierników. Po prostu najlepsze dla najlepszych, oczywiście „najlepszych” w ramach pewnego subiektywnego systemu pojęć. ...ale znowu odchodzę od tematu. :) Sęk w tym, że Montaigne to świetne, znakomicie opracowane damskie perfumy. Po prostu.
Dwa zdania zamiast słowotoku; czyli jednak można! ;)

Rok produkcji i nos: (1986) 2007, (??) Richard Fraysse

Przeznaczenie: zwracający uwagę zapach dla kobiet, które cenią sobie klasyczne dokonania marek Chanel, Guerlain czy Jean Patou. Kapitalne, wyważone i wysmakowane pachnidło w „babciowym” stylu. Zero różowej tandety [co piszę świadoma własnych słów z notki poniżej]. Wprost wymarzone na Specjalne Okazje, choć nie jest to normą; gdyby tylko prezentowało okazalszy sillage, byłoby wprost idealnie. :)

Trwałość: od pięciu do blisko jedenastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: gorzka pomarańcza, mimoza, jaśmin
Nuta serca: żółty narcyz, kolendra
Nuta bazy: wanilia, ambra, drewno sandałowe, nuty żywiczne
___
Dziś noszę perfumy o wdzięcznej nazwie Cialenga, marki Balenciaga.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.perfumenapele.com/2010/08/montaigne-eau-de-parfum-by-caron/
2. http://ommorphiabeautybar.com/2010/11/11/dior-gris-city-collection-2010/

środa, 18 maja 2011

Kochankowie w bzach, czyli różowy pan Chagall

Czy na ciekawe perfumy naprawdę trzeba wydawać równowartość połowy płacy minimalnej?
Głupie pytanie; jasne, że nie.
Co więcej odkryłam, że w istocie można spotkać "w przyrodzie" perfumy stereotypowo kobiece, różowe, lekkie, a przy tym niepozbawione charakteru, dalekie od telenowelowych mózgotrzepów, ścinających [wiecie, jak białko jajka pod wpływem gorąca ;P ] mózgi nawet najsympatyczniejszych osób. A najciekawszy wydaje się fakt, że zarówno sztampową lekkość, jak i drapieżny charakter znalazłam w jednym i tym samym flakonie: Wild Pearl, stworzonym przez koncern Procter & Gamble w ramach kolekcji sygnowanej nazwiskiem Naomi Campbell.

Może nazwisko patronki przedsięwzięcia tłumaczy ducha tej mieszanki? :)


Ponieważ z jednej strony mamy do czynienia z perfumami już klasycznymi, z kolejnym łatwiutkim powielaniem wypróbowanych wzorców: od Cool Water Davidoffa przez Donny Karan serię Be Delicious (ze szczególnym uwzględnieniem mutacji o nazwie Fresh Blossom) po kolejne Różowiutkie wody Lacoste. Wszystko już było.
Jednak z drugiej strony otrzymaliśmy rzadką okazję przekonania się, jak mogłyby pachnieć powyższe, gdyby dodać im nieco przewrotnego klimatu, jakiegoś trudnego do zdiagnozowania gniewu, czystej, ożywczej wredoty. Słowem: jak pachniałaby różowa lala, gdyby od czasu do czasu pozwalała sobie na ujawnienie choć drobnej części niełatwego charakteru Naomi C.

Wbrew pozorom nie wyszedłby wcale kolejny pastwiący się nad asystentkami potwór. :) Klimatowi Dzikiej Perły znaczenie bliżej do pogodnych, nieco smutnych, ale przecież pełnych życia i niezaprzeczalnego uroku obrazów Marca Chagalla. Miękkich, w pewien sposób ckliwych, nostalgicznych, subtelnie erotycznych oraz naturalnych. Ciepłych; jak romantyczna miłość w blasku księżyca czy aromacie bzów.

Perfumy "z charakterem" - wszak nie zawsze musi on być ciężki czy mało sympatyczny. :) Ważne, aby mieć jakiś. Umieć wsłuchać się w siebie, żyć rytmem własnym, nie narzucanym przez otoczenie oraz popkulturę.
Dobra, starczy tych truizmów.

Pachnidło tak ciepłe i radosne, a przy tym maksymalnie ponaciągane do potrzeb rynku, po prostu musiało opierać się o nuty kwiatowo-owocowe z lekkim tchnieniem cennych drzew.
Teoretycznie ozonowe akcenty arbuza czy brzoskwini powinny skutecznie mnie odstraszyć. Lecz nie tym razem. Dziś otwarcie jest agresywnie zielone, mocne, żywe: to zimny, bliski ziemi fiołek zmieszany z upojną, aksamitną słodyczą kwiatu jabłoni. Apetyczne i wyraziste zarazem; mocny początek.
W kolejnej odsłonie robi się spokojniej, kompozycja ogrzewa się i nabiera miękkości. Lekki, nieco przypudrowany jaśmin ogrzewa skórę, a szczypta roztartych w garści nasion czerwonego pieprzu gwarantuje obecność stereotypowej egzotyki, iście gauguinowskiej tęsknoty na zamorską pikanterią. Szczęśliwie dla miłośników standardowej "Zachodniości" perfum, nie jest to nuta dominująca. Tę szybko zastępuje przymilna puchatość, łagodny, pudrowy blask utkany z kwiatu jabłoni, syntetycznego piżma, zielonkawej i perłowej (nomen omen) waniliny oraz łagodnego odświeżenia wprost z jasnych włókien drewna cedrowego.

Od mocnego wstępu, przez sielsko-fascynujące, bo nieznane i obce serce po aksamitny, łagodnie załamujący światło finał; Wild Pearl kusi grą kulturowych schematów, zabawą konwencją, umiejętnym przemieszaniem składników. Zapach, który zasługuje na szczerą sympatię. Gdybym tylko, testując go, nie mantrowała niezależnie od własnej woli: Be Delicious Fresh Blossom, Be Delicious Fresh Blossom... ;)
Podsumowując: mieszanka świetna dla osób, które kochają różowe jabłuszko DKNY, choć aktualnie nie mogą sobie nań pozwolić. Do tego posiadająca niezaprzeczalny atut w postaci charakternego otwarcia, pełnej linii uzupełniającej oraz... kształtu flakonika [w stylu: zgadnijcie-z-czym-go-kojarzę ;) ]. Warto zaprzyjaźnić się z Dziką Perłą.
Z pewnym zdziwieniem stwierdzam, że jakoś nie mam ochoty na rozstanie z testową flaszką. :) Przynajmniej w najbliższym czasie. "Coś" w tym siedzi..

Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: ciepły i radosny zapach dla kobiet, świetny na cieplejsze dni i mniej zobowiązujące wieczory. Dodam jeszcze, że spośród wód możemy wybrać trzydziestomilitrową perfumowaną lub jedną z toaletowych w pojemnościach 15 (!), 30 i 50 ml, a i ceny należą do atrakcyjnych.

Trwałość: nad podziw zacna - w granicach dziesięciu lub dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, brzoskwinia, arbuz
Nuta serca: kwiat jabłoni, biały fiołek, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, piżmo, wanilia
___
Dziś noszę Tobacco Vanille z butikowej serii pachnideł Toma Forda.

P.S.
Pierwsza ilustracja to słynni Kochankowie w bzach autorstwa Marca Chagalla. Wzięłam ją STĄD.

poniedziałek, 16 maja 2011

Tworzę własną kreskówkę

Wiitaajcie, Koochaanii!
Jak to faajniee, że wpaadliście!

Jestem Pan Marchewa i witam Was, kochani milusińscy, na mojej Zaczarowanej Farmie, gdzie każdy się uśmiecha, każde miejsce jest magiczne, a każdy dzień staje się prawdziwą przygodą!
Raazeem będzieemy się wspaaniaale baawić!
W moim zaczarowanym świecie spotkacie mnóstwo nowych przyjaciół, dzięki którym Wasz dzień stanie się równie cudowny, co moja farma!

Poznacie moich braci i siostry, Ekipę Bajkowej Marchewki. Razem z nami zwiedzicie marchewkowe domki, w których usiądziecie przy marchewkowych stolikach i napijecie się marchewkowego soku. Oprowadzimy Was po marchewkowym gospodarstwie, a potem wskoczycie na marchewkową przyczepę marchewkowego traktorka, którym przez ulice naszego kochanego Marchewkowa pojedziecie obejrzeć marchewkowe żniwa, po których wszystkich czeka szalona zabawa na Marchewkowym Święcie Plonów, co roku uroczyście otwieranym przez Panią Marchewkową.
Na wszystkich grzecznych chłopców, jak i na wszystkie grzeczne dziewczynki czeka mnóstwo zabaw z atrakcyjnymi nagrodami. Wśród atrakcji przeciąganie marchewkowych wąsów, bieg w marchewkowej skórce, rzut marchwią do celu, a dla najodważniejszych meega suuper atrakcja, czyli... sko-ok na naaacii!

Dajcie się zaprosić do mojego Zaczarowanego, Marchewkowego Świata!

I co powiecie na taką moc atrakcji? ;) Nie do odrzucenia, po prostu grzech nie skorzystać. Jak odmówić, jeśli zaprasza nas całe, parafrazując tytuł pewnej popularnej kreskówki, Miasteczko South Carrot? ;P

Cóż, na wymyślanie ciągu dalszego jakoś odeszła mi ochota. A szkoda, bo tylko dzięki niemu moglibyśmy uniknąć nieuchronnych marchewkowych zawrotów głowy, następujących wkrótce potem marchewkowych mdłości oraz marchewkowego pawia. Mnie już się nie chce. Kombinujcie sami, jakiego rozwoju akcji zapragnęliby Eric, Kenny i reszta.

Tymczasem wracam do produktu, który - jak już zapewne odgadliście - sponsoruje dzisiejszy odcinek, a mianowicie do I love les carrotes marki Honoré des Prés. Łatwo zgadnąć, że wielką fanką pachnidła raczej nie zostałam. :)
Lecz to nie tak; nie furkam z oburzeniem na marchwiowy koncept, po prostu jestem mocno sceptyczna.

Zgłębianie tajemnic niszowych pachnideł zdążyło już przyzwyczaić wszystkich do skrajnego nieraz ekscentryzmu zawartego w pomysłach na kolejne perfumy. Dziegieć, asfalt, krew czy nawet kał - w takim towarzystwie poczciwa karotka stanowi wyłącznie niewinny żarcik. Miłą anegdotkę przeznaczoną do opowiadania podczas spotkań towarzyskich.
I bardzo dobrze, dlaczego nie?
W końcu tylko ode mnie zależy, czy zdobędę się na intymne towarzystwo kolejnej sugestywnej woni. Tym razem mówię: nie.

Ponieważ jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu dla perfum pachnących jak marchew. Nie, żeby były wstrętne; rozumiem, że naprawdę mogą się podobać. Lecz mnie męczą.
Szczególnie zaraz po aplikacji, kiedy obłędna ziemista świeżość kompozycji przywodzi na myśl zbyt obfite marchwiowe plony wyrzucone na kompost (albo świeżo wyciskany sok, w mojej opinii jedną z najbardziej męczących warzywnych woni). Uch, po prostu obrzydliwa, zimna trauma. Gnijący Pan Marchewa. Dzięki ci, o irysie!
Po pewnej chwili do soczku z kompostu dołącza miękka, zielonkawa słodycz i... mieszanka się poprawia. Każda babcia powie Wam, że dzieci łatwiej przełkną zdrowy sok z marchewki, jeśli dodać do niego nieco pomarańczowego nektaru. :) Taki właśnie nektar wmieszano do I love les carottes - słodki, gęsty, esencjonalny oraz apetyczny. Szkoda jedynie, że nie potrafi wyprzeć marchewki.
Dalej jest jeszcze lepiej. Znika cała świeżość tytułowego warzywa, pozostawiając nam naręcze marchewki umytej, obranej i ugotowanej na parze. Już nie surowej, ale nadal apetycznie chrupkiej; przyjemnie ciepłej, jakkolwiek nie gorącej. To wanilia i paczuli, które sympatycznie przypudrowały jasnorude korzonki, nadając im nieco bardziej cielesnego rysu oraz puchatej, kremowej słodyczy. Niegdysiejsza obrzydliwość stała się znośna i po prostu przydatna.
Tylko, że nadal jest to jedynie marchew.

A na perfumowanie ciała ekstraktem rośliny z rzędu selerowców się nie pisałam. Artystyczny koncept I love.. doceniam, choć sympatii dlań nie podzielam. To ciekawa, frapująca sztuka dla sztuki, nie perfumy.
Choć akurat tego jakoś nie żałuję.


Rok produkcji i nos: 2010, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: spokojny, bardzo bliski skórze zapach typu uniseks. Idealny dla pracowników przedszkoli oraz stałych bywalców Giełdy Rolnej. ;) Świetny dla osób odważnych, których nie odstrasza widmo Leppera na blokadzie. [z góry przepraszam urażonych ;) ]

Trwałość: od czterech do sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża (oraz niestereotypowe gourmand)

Skład:

Nuta głowy: marchew
Nuta serca: słodka pomarańcza, wanilia burbońska, irys
Nuta bazy: styraks, paczuli
___
Dziś noszę Alien edp od Thierry'ego Muglera.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1.
Pan Marchew autorstwa portugalskiego grafika o nazwisku João Alberto. Pochodzi z jego wirtualnego portfolio.
2. http://udayana08.blogspot.com/2010_07_01_archive.html

sobota, 14 maja 2011

Zielona Psotnica

...czyli Zielona Wróżka, czarodziejka mącąca umysły fin de siècle'owej bohemy. Tradycyjnie zamieszkująca szmaragdowe wody absyntu.
Dziś kilka słów o jej kolejnym perfumowym wcieleniu.


I w dalszym ciągu będzie to absynt wydelikacony, łagodny, słodko ku nam mrugający. Apetyczny, choć niepozbawiony pazura; z własnym krnąbrnym charakterkiem. Absynt dla nieskorych do popadania w stany depresyjne: Paname od Keiko Mecheri.

Choć nie każdy musi zapałać doń gwałtownym uczuciem, to trudno go nie docenić. Duch istoty zaklętej w Paname pozostaje jednocześnie mroczny i figlarny, mściwy i szlachetny, bezczelny oraz pełen taktu; niczym najprawdziwszy elf, kierujący się twardymi, jakkolwiek nie zawsze i nie dla wszystkich zrozumiałymi regułami. Konsekwentny w dążeniu do celu nawet, jeśli po drodze zmuszony udawać zdrajcę. Hmm, właśnie opisałam skrzyżowanie Konrada Wallenroda z Judaszem z kart jego własnej ewangelii. ;) A to zdecydowanie zbyt poważne dla P. towarzystwo. Dlatego, bardzo proszę, unikajcie podobnych skojarzeń. :) Nie ta skala problemu. Skupmy się na samym pachnidle.

Przyznaję, że nie jestem wielką fanką "surowego", wytrawnego absyntu. Tak w postaci kanonicznej, jak i kolejnych jego olfaktorycznych wcieleń [te doceniam, czasem nawet przelotnie mnie zauroczą, ale to nigdy nie jest mocne uczucie]. Dlatego omawiany dziś zapach zdaje się być skrojony w sam raz dla mnie.
Z początku pudrowy, delikatnie podbity łagodną, zielonkawą słodyczą bobu tonka, pełen figlarnej zalotności. Żywy, łatwy i ładny, a przecież głęboki. A właściwie z każdą mijającą minutą coraz głębszy, coraz bardziej ziołowy i wciągający. Paname wabi zauroczone nozdrza wgłąb lasu, aż na uroczyska; pędem i na oślep. Bez zważania na nic. Bylica staje się wyrazistsza, anyż zahacza o pełzające języki ognia, nabierając woalu szlachetnej spalenizny, zaś łagodny akcent kwiatowy (kwiat piołunu? hyzop? a może rumianek?) w niewymuszony sposób spaja powyższe z cukrem i wanilią.
Tym sposobem dochodzimy do bazy, która jest upojnie słodka, optymistycznie przyprawowa oraz ziołowa na tyle, aby nie wypłoszyć Tajemnicy. Do tego bliska ciału, także w sposób symboliczny, bo za sprawą łagodnego, pudrującego całość niezwierzęcego piżma. Bywa też, że doświadczam obecności miłego, ciężkawego i kremowego w wyrazie drewna; czy to sandałowiec czy gwajak, a może coś jeszcze innego? Nie mam pojęcia.

Wszystko zaś ani na chwilę nie przestaje być aksamitne i przytulne. Upojne, efektowne oraz wyważone. Faktycznie jest w Paname coś z Lutensowego Douce Amère, choć ów drugi zapach wydaje się być bardziej chaotyczny i jakby "porwany" na strzępy. No i w DA brak absyntu, a więcej jest upajających kwiatów. Jeśli jednak miałabym porównywać anyżek, zdecydowanie skieruję się w stronę Zielonej Psotnicy z Paname.
Jak się upijać, to tylko na wesoło!

Rok produkcji i nos: 2002, ??

Przeznaczenie: łagodny, szlachetny i przemyślany zapach typu uniseks. Raczej nie do lekkomyślnego stosowania. Świetny dla osób, które perfumowego absyntu dopiero się uczą, jak i dla tych, którzy za jego gorzkimi wcieleniami nie przepadają. :) Reszta to już pełna dowolność.

Trwałość: do siedmiu, czasem ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: nuty zielone
Nuta serca: absynt
Nuta bazy: bób tonka, przyprawy, piżmo, nuty drzewne
___
Dziś noszę Oriens marki Van Cleef & Arpels.

P.S.
Ilustracja pierwsza pochodzi z http://www.flickriver.com/groups/84132150@N00/pool/interesting/

poniedziałek, 9 maja 2011

Miejsce spotkania Muz

Gdyby się zastanowić można łatwo odkryć, iż muz było zdecydowanie zbyt mało. :) Ile to nieobsadzonych stanowisk: kulinaria, perfumiarstwo, moda, jubilerstwo, sztuka makijażu i pielęgnacji ciała - w tym fryzjerstwo, florystyka, kino, fotografia... [dobra, dwa ostatnie przykłady są zbyt nowoczesne ;) ] Starożytni Grecy po macoszemu potraktowali mniej "ambitne" a bardziej użytkowe obszary ludzkiej twórczości. Choć właściwie nic w tym dziwnego; niekanoniczne dziedziny sztuki służą celom bardziej przyziemnym oraz są "mało męskie" ergo: czym tu zaimponować młodym, pięknym chłopcom?
Dlatego dziś powinniśmy z większą uwagą traktować każdy objaw człowieczej kreatywności, niechby i najbardziej banalny. Nigdy nie wiadomo, nad czyją kolebką pochyliła się przed laty jedna z Muz Nienazwanych.


Na szczególną uwagę zasługują miejsca w rodzaju 10 Corso Como: łączące w sobie możliwie dużą ilość piękna, powstałemu dzięki wielorakości dziedzin, w których człowiek może wyżyć się artystycznie. Każdy człowiek, dodajmy (ostatecznie, bodaj każdy z nas przejawia co najmniej jeden twórczy talent). Więc nie marudźmy dłużej, czas zagłębić się w jednym z obszarów aktywności Carli Sozzani, autorce "projektu" 10CC, ten najbliższy tematyce mojego bloga. :)
Oto pierwsze perfumy sygnowane wspomnianym wyżej adresem, a jednocześnie już prawdziwa legenda współczesnego perfumiarstwa.

Tak. Myślę, że nie powinniśmy bać się tego słowa w kontekście 10 Corso Como eau de parfum. Wszak w czasach kreowania pachnidła nikt nie był pewien kadzidlanego trendu w perfumiarstwie, a o modzie na oud chyba jeszcze nikomu się nie śniło. Zaś za przypuszczenia, iż nadejdą czasy, gdy powyższe składniki zaczną nieśmiało spoglądać w stronę perfum stereotypowo damskich, nieuchronnie czekałoby nas 48 godzin na sądownie zaleconej obserwacji psychiatrycznej. ;) Drewno w perfumach dla pań? Ki czort??

Tak więc klasyczne 10CC wyprzedziło swoje czasy, a podejrzewam, że zgoła wyprzedziło i nasze, albowiem odnoszę wrażenie obcowania z typowym dziełem perfumeryjnego.. głównego nurtu! To nie fikuśna, wymuskana i kontrowersyjna nisza, w ramach której wolno dosłownie wszystko [z plagiatowaniem Euphorii Kleina włącznie ;) ], ale wyważona, ciepła, gęsta i lejąca się między palcami nowoczesna mieszanka, przyszły przebój różnych douglasów oraz sephor. Raczej nie kontrowersyjny czy dziwaczny; prędzej odważny, aczkolwiek w granicach zdrowego rozsądku. Niczym Sensuous, który odważnie przeszedł po dawno przetartej ścieżce, powoli zmieniając ją w autostradę, jeśli wolno użyć tak górnolotnego porównania. :) Nowatorskie, a mimo to wyważone i skalibrowane na zyski.
Tym mogłoby być 10CC, gdyby skomponowano je za jakieś trzy do sześciu lat od dziś. Jednak istnieje już ponad dekadę, ciesząc nas swoim cielesnym, eterycznym i zaskakującym charakterem. Tak więc proroctwa zostawię komu innemu, choć ciekawam prawdziwości własnego. ;P Zobaczymy w swoim czasie.
Póki co zajmę się czymś bardziej namacalnym - a raczej "nawąchalnym". O ile i powyższe dwa stwierdzenia nie są w moim przypadku nadużyciem..

Skomplikowana to kompozycja: choć nietrudno podzielić ją na trzy klasyczne fazy, zazwyczaj mam spore kłopoty z odgadnięciem, co też może się na nie składać. Nie jest to dzieło przeznaczone do trywialnej akademickiej analizy, rozbiórki na części składowe tudzież tropy stylistyczne. Im dłużej z Corso Como obcuję, tym mocniej upewniam się w jego nietypowym obrazie; umiejętnie sprawia wrażenie, jakoby nie tworzyły go składniki, a wrażenia. Zamiast wyliczanki "sandałowiec, róża, geranium, oud..." mamy frapującą, wymruczaną tuż przy skórze inkantację: "lotny, mglisty, przejrzysty - ciemny, piwniczny, wilgotny - ciepły, cielesny, tłusty". I doprawdy nie wiem o niczym konkretniejszym, nie pytajcie mnie o to. Nie mam pojęcia, kiedy pojawia się róża, kiedy znika geranium, gdzie się podział oud, ile w tym kadzidła, dlaczego zamiast wetywerii wyczuwam coś na kształt paczuli, o jakim piżmie mowa i czy ono w ogóle daje się uchwycić. O tym wszystkim moje Corso Como zawzięcie milczy. Prawdę mówiąc odwykłam już od podobnej niemocy. No jak to tak, nie umieć rozszyfrować perfum? Wstydź się, dziewczyno! ;)
Tymczasem dostałam prztyczka w nos. Wiem jedynie, że mam do czynienia z kompozycją niebanalną, żywą, łatwo zapadającą w pamięć oraz w serce, a także piękną. W finale zachwycającą, upojnie cielesną, ciężką; prowadzącą niemal do ekstazy, wijącą się niczym człowiek w analogicznym stanie, nie dającą szansy na złapanie oddechu. A przy tym uroczą i dziewczęcą [mam na myśli raczej stan ducha, nie wiek].

To w zasadzie wszystko. Teraz uspokajam się, cichnę i zasypiam razem z omawianym dziś dziełem. Nie próbuję drążyć tego, czego zgłębić mi nie dano. Czemu? Żeby nie zadzierać z Muzami; wszak zależę od nich. ;)

Rok produkcji i nos: 1999, Olivier Gillotin

Przeznaczenie: zapach teoretycznie kobiecy, ale myślę, że jego ewidentna drzewność mogłaby skłonić ku niemu niejednego pana. :) Na wszelkie okazje, choć idealnie wpasowuje się w te bardziej oficjalne. Do tego bliski skórze (czytaj: bezpieczny :) ).

Trwałość: od sześciu do ponad dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

róża, geranium, oud, wetyweria, drewno sandałowe, kadzidło frankońskie, piżmo
___
Dziś noszę Anaïs Anaïs od Cacharel i mruczę, jak zadowolony kot. ;) Kwiatowa doskonałość.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://nycsunflower.wordpress.com/page/2/?archives-list=1
2. http://www.hypemeanseverything.com/2010/10/05/10-corso-como-milano-seoul-and-tokyo/

piątek, 6 maja 2011

Z czym do ludzi?

Molochy kosmetycznej sprzedaży bezpośredniej, typu Avon i Oriflame, jako żywo nie kojarzą nam się z perfumami nowatorskimi, oryginalnymi, a czasem nawet nie z tymi wartymi dłuższej uwagi. I jest to pogląd w znacznej mierze zasadny. W końcu trudno powiedzieć coś jednoznacznie pozytywnego o pachnidłach dość sztampowych, niechętnie wychodzących poza utarte schematy tego, co "się sprzedaje" i po najdalej dwóch-trzech godzinach przeistaczających się w badziewną, chemiczną pulpę. [W sumie nic dziwnego, że tłumy miłośników avonowskich - czy może raczej "awonowskich" - perfumek czują dojmującą potrzebę ponownej aplikacji już po godzinie od poprzedniej. ;P ]
Od powyższej normy istnieją na szczęście wyjątki. Jakby nie spojrzeć, ze strony konsorcjum o tak zachowawczej polityce [niech się schowa najnowsza dyrekcja Gucciego! ;) ] naprawdę wielkiej odwagi wymagało stworzenie aromatu opartego na nucie absyntu. I to w wydaniach dla obu płci. Tylko pomyślcie! Absynt. Ab-synt. Piołunówka. Piołun. Mount Everest goryczy i wytrawności.
Zadanie ryzykowne; łatwo o wtopę. Wentylem bezpieczeństwa ziołowej minikolekcji został więc Christian Lacroix. Jak się później okazało, był to początek nie tylko dłuższej współpracy, ale i nowego trendu w pachnących działach wspomnianych firm. Ale o tym kiedy indziej...


Absyntu kobiecego niestety nie znam, za to posiadam niewielką odlewkę męskiej wersji i - dziś nadeszła pora, by ją pochwalić. :)
Oczywiście, nie mamy tu do czynienia z jakimś absolutnie genialnym zapachem, nie będzie ochów i achów ni błysku w oku. Nie, Absynthe for Men to kompozycja miękka, spokojna, bezpieczna, zmieniająca się zgodnie z przewidywaniami. Oraz udana; w swojej klasie wręcz kapitalna.

Jak można było się spodziewać, kłopotliwą nutę tytułową obudowano w klasyczny, jak najmniej inwazyjny sposób. Żadnego jechania po bandzie, odważnego penetrowania kolejnych faz ziołowej goryczki, ani odrobiny schodzenia wgłąb narkotycznych majaczeń dziewiętnastowiecznej bohemy. Nic z tych rzeczy. AfM miał za zadanie przede wszystkim zjednać sobie klientów. Co udało się osiągnąć dzięki konserwatywnemu otwarciu i pudrowo-słodkiemu finałowi mieszanki.

Zatem przygoda z Absyntem dla mężczyzn rozpoczyna się świeżą, soczyście ziołową nutą w stylu poszycia leśnego czy zdziczałego ogrodu oraz kuchennym aromatem przypraw, wśród których prym wiodą kolendra i suchy, zmielony pieprz. Z nimi splecione są łagodne cytrusy oraz zioła, w tym piołun. W tym miejscu żałuję, że zagłuszono ostatnią nutkę, choć doskonale rozumiem motywy podobnego działania. Lecz mały żal zostaje... ;)
Jako, że po chwili nuty świeże znikają, a piołun zaczyna nurzać się w, miłym co prawda, doprawionym korzeniami pudrze. Pojawiają się nuty paczuli i irysa, doskonale przyprószające wszystko wokół: kardamon, kolendrę, pieprz, akcenty mirtu oraz lekkich nut żywicznych a także cichy, ledwie wyczuwalny akcent owocowy (teraz wiem, że to figa; sama, w takim otoczeniu, w życiu bym jej nie rozpoznała). Z czasem aromat staje się coraz trudniejszy do podzielenia na części składowe, wyczuwam przede wszystkim przyprawową, stereotypowo męską pulpę z coraz wyraźniejszymi akcentami słodyczy rodem z lukrecji, wędzonego bobu tonka lub czegoś takiego. To pewnie deklarowana w spisach nut ambra nadająca całości ciepła i miękkiego kolorytu. Podobno w składzie są jeszcze wetyweria oraz jęczmień, ale tego już nie jestem w stanie zweryfikować. W międzyczasie zatarto wszystkie istotne ślady, a ja czuję się jak dziecko, któremu ktoś powierzył rozwiązanie zagadki morderstwa na przyjęciu. ;) Szczerze chcę pomóc, jeno sił, wiedzy i możliwości nie staje. Ot, chemiczna paćka.

Absynt znika niczym reszta swoich braci: na tyle szybko, aby nie zdążyć do reszty się skompromitować. W sumie nie jest to zły pomysł, gdyż dzięki niemu może liczyć nawet na całkiem pochlebną recenzję. ;P
Jeśli szukacie ciekawych perfum absyntowych, a na myśl o wyłożeniu małej fortuny na dzieła Amouage bądź Nasomatto dostajecie drgawek i palpitacji, wówczas spokojnie możecie udać się na herbatkę do znajomej konsultantki Avonu. :) Ona z pewnością pomoże Wam rozwiązać ów palący problem. Co piszę bez cienia złośliwości.


Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: bezpieczny dla otoczenia zapach stworzony z myślą o mężczyznach; dyskretny i ciepły; o dość znacznej emanacji, z czasem przybliża się do skóry. Na wszelkie okazje.

Trwałość: hm.. w porywach do czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz, bazylia, limonka, petit grain
Nuta serca: figa, kardamon, paczuli, korzeń irysa, mirt
Nuta bazy: ambra, jęczmień, piołun, labdanum, wetyweria
___
Dziś noszę to, o czym powyżej. A właściwie to już nie. ;)

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.cafepress.com/+absinthe_bourgeois_chat_noir_mini_poster_print,69473931

czwartek, 5 maja 2011

Rozpoznanie choroby

Wszystko zaczęło się już dosyć dawno, ale - jak to zwykle bywa - początkowe objawy ignorowałam. Ot, czasem coś "strzykło", niekiedy mocniej zabolało, ale kto by się tym przejmował?
Jednak z dnia na dzień było coraz gorzej, a nie dalej, jak wczoraj zrozumiałam, co dokładnie jest nie w porządku.


Moje oczy otworzył dopiero prysznic [jakkolwiek śmiesznie to brzmi], kiedy to ciało umyłam kawowym żelem pod prysznic, potem natarłam kremem o zapachu ciemnej czekolady i pistacji, a na koniec potraktowałam się Sephorową Kapryśnicą, czyli popularną Czekowanilią. W ilości psików... 12 (słownie: dwunastu). Dobrze, że spałam sama. :)

I mnie olśniło: zachorowałam na perfumowe słodycze. Co prawda nadal kocham drewniaki i hardkorowy Orient, ale na biurku przede mną stoją flachy Angela oraz Bianco Classico z serii Cioccolato Mon Amour. Więc osądźcie sami.
Dodatkowym objawem jest fakt, iż niczym śliwka w kompot wpadłam w Aquoliny Blue Sugar.
Źle się dzieje w państwie podgórskim. ;)

Na dziś to tyle. Idę kontemplować zmiany. :) Ciekawe, stałe to czy tylko przejściowe?
___
Pachnę Kapryśnicą. W dalszym ciągu...

środa, 4 maja 2011

Regionalizm i opoponaks

Każdy podróżnik, który zwiedzając Polskę zapuści się na jej południowy zachód, na tereny kanciastego cypla Ziemi Kłodzkiej, wbijającego się klinem w Republikę Czeską, prędzej czy później musi trafić do jednego z licznych uzdrowisk regionu, parków przyrodniczych oraz innych turystycznych atrakcji. Ikonicznym miasteczkiem tego regionu jest Kudowa-Zdrój, położona tuż przy granicy czeskiej urocza mieścina o niepowtarzalnym uroku i lekko niedzisiejszym klimacie. Blisko stąd do Gór Stołowych, Wambierzyc, a do Pragi, przy dobrych wiatrach, możemy dotrzeć w jakieś dwie godziny. Urokliwe miasteczko może też poszczycić jedynym na ziemiach Polski ossuarium, słynną Kaplicą Czaszek, zbudowaną na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku jako miejsce spoczynku ponad trzydziestu tysięcy ofiar wojen i epidemii pustoszących okolicę na przestrzeni kilku stuleci. W kaplicy zebrano kości, które przez lata poniewierały się po polach i lasach, które co jakiś czas "rodziła" ziemia.
Czemu o tym piszę?

Ponieważ w tym miasteczku, niczym w pryzmacie, szczególnie łatwo daje się uchwycić istotę dziejów mojej małej ojczyzny, bez większego wysiłku można obejrzeć i zrozumieć poszczególne wątki skomplikowanej historii Dolnego Śląska, silnie splecione pasma pokręconych losów czterech państw oraz znacznie okazalszej liczby narodów, których życie i śmierć złożyły się na dzisiejsze doświadczenie dolnośląskości.
Czego [z całym należnym szacunkiem] nie potrafi pojąć osoba, która od piętnastu pokoleń siedzi w tej samej okolicy. Zresztą, nie jest to warunek konieczny dla braku zrozumienia: wszak mało kto dziś zadaje sobie trud, by zechcieć odróżnić Śląsk Dolny od Górnego czy Opolskiego. "Co za różnica? Śląsk to Śląsk". Wybaczcie Kochani, ale takie myślenie jest doskonałym przykładem, jak twierdził ksiądz Tischner, trzeciej góralskiej prawdy. :)
Aby zrozumieć, co dokładnie mam na myśli, wystarczy nie tylko zaliczyć wizytę w Kaplicy Czaszek i wysłuchać ze zrozumieniem przewodnickiego wykładu o czeskim księdzu, pruskim dziedzicu, Szwedach, Tatarach, miejscowym sołtysie z czasów wojny siedmioletniej (oraz jego żonie), okazać szacunek kościom, ale tez zajrzeć za kaplicę. Bo bez tego nigdy nie pojmiecie, jak niezwykłe potrafią być najnowsze dzieje mojego wspaniałego regionu...


Czegoś takiego często tu się nie ogląda. Nagrobki osób zmarłych przed 1945 rokiem już dziesiątki lat temu posłużyły za darmowe źródło kamienia. Co komu po grobach, którymi i tak nikt się nie opiekuje? Dopiero ostatnie kilkanaście lat stało się okresem wzmożonego dbania o niemiecką tożsamość Dolnego Śląska: nawiązywania kontaktów z dawnymi mieszkańcami naszych domów i miejscowości, wizyt i rewizyt, odbudowy pomników, tworzenia izb pamiątek, a po cmentarzach - lapidariów, powstałych z resztek płyt nagrobnych naszych "sąsiadów sprzed czterdziestego piątego" jak to pięknie ujęła Olga Tokarczuk. Widok zadbanych niemieckich nagrobków oraz grobów rodzinnych, w których nowsze daty śmierci wykraczają nieraz daleko poza "rok zerowy" to cenny widok, zarazem egzotyczny oraz do bólu bliski. Zawsze zaś - ważny.
Skąd rzadka dbałość o czermneńskie pamiątki najnowszej historii? Ciekawych odsyłam do samodzielnych poszukiwań. :)

Sama zaś po powyższym, bodaj najdłuższym w dziejach Pracowni wstępie, zajmę się opisem perfum, które budzą we mnie patriotycznego ducha. Nieco przekornie stawiam na pachnidło francuskie, miękko wibrujące, przyprawowe i żywiczne zarazem. To Eau Lente marki Diptyque.


Zapach jest bez wątpienia piękny. Kiedy jeszcze dodam, że przywodzi mi na myśl niezrównane Messe de Minuit Etro, moją prywatną apoteozę niskich gór, starych zamków, dżdżystej aury oraz magnetycznego piękna dziejów zaklętych w krajobrazie, wówczas jasne staje się, że odtąd niemal każde słowo pisać będę na kolanach. ;) Po raz kolejny wpadając w zachwyt nad ziemią, na której przyszło mi żyć.

Eau Lente to kolejna pozycja z serii pachnideł wielowarstwowych, wymagających i wybiórczo uprzejmych. Pozbawiona kwiatowego lizusostwa, przekorna, przyprawowa; dla mnie lekka i przyjemna, jakkolwiek zdaję sobie sprawę z jej ewidentnej złośliwości. Wszak czysta wredota mieszanki ujawnia się choćby w nazwie, zawieszonej gdzieś między "wiosną" a "gnidą". ;) W tym kontekście omawiany zapach przypomina mi sławną i osławioną Czarną Serżę Lutensa. Mój nos potrafi nawet wychwycić podobnie zinterpretowaną kamforę, której przecież brak w spisach nut EL.
Szczęśliwie nie muszę się długo głowić nad rozwiązaniem zagadki; albowiem podobne efekty potrafi zmajstrować połączenie cynamonu, goździków, kardamonu i nut żywicznych. Rzadki rodzaj poezji: boskie, skończenie piękne, świeże przyprawy. Miodzio!

Po pewnym czasie mieszanina spuszcza z tonu, przestaje prowokacyjnie wirować i pokazuje, czym jest naprawdę. Dopiero wówczas mam okazję poznać wszystkie aspekty jej spokojnej, miękkiej i (prawie) delikatnej świetlistości. Uch! Jest się czym zachwycać. :)


Doskonale zbilansowana, aromatyczna, eteryczna, drapieżna, subtelna, dystansująca, lekko stęchła, czasami świeża, kobieca oraz męska. Uduchowiona i spokojna, chociaż mająca chrapkę na wszelkie sąsiednie terytoria. Uderzająca prosto do głowy, podbijająca serce i... rozkwaszająca niechętne jej nosy. ;) A wszystko to dzieje się naraz i po prostu, bez cienia tłumaczeń, bez żalu.
Utrudniająca koncentrację i ułatwiająca skupienie. Tak, tak, to wszystko jest możliwe. ;) Wystarczy jedynie przestać kombinować, na siłę wsadzać zapach do odpowiednich przegródek, głowić się nad jego przynależnością. Bo Eau Lente jest taka, jaką my chcielibyśmy ją widzieć. Ot, i cały sekret.

Mnie odpowiadają wszystkie jej sprzeczności, cieszę się nimi i wprost nie mogę się doczekać, co też pokaże mi po kolejnej aplikacji na skórę. Szczęśliwie bodaj zawsze zajmuje pozycję podrzędną, skupiając się na podkreślaniu tych cech mojego samopoczucia, które chciałabym uwydatnić. Oto jeszcze jeden ze zbioru zapachów, które nosimy wyłącznie "dla siebie", nie oglądając się na zdanie ciotek-klotek, chóru wujów, nielubianych znajomych czy stada użytkowników komunikacji miejskiej. Odziana w Eau Lente chrzanię ich z doskonałą obojętnością na twarzy. ;) Zbyt wielu marnuje życie swoje i innych zastanawiając się, "co ludzie powiedzą". EL, podobnie jak cała bateria żywico-drzewniaków, pomaga mi po prostu cieszyć się życiem.

Zwłaszcza wtedy, gdy aromat staje się ciepły, upojny, delikatnie słodki i kadzidlany. Palony opoponaks miesza się z przyprawami oraz czymś w stylu sosnowych igieł, dając całość zbliżoną do finału Etrowej Pasterki; wyczuwam bardzo bliskie pokrewieństwo. Gdybyż ono mi przeszkadzało! Wówczas, wzorem zblazowanego towarzystwa, mogłabym prychnąć słówko czy dwa o kompozycyjnej wtórności i odejść w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń. ;P
Tymczasem figa z makiem. Przypadło mi do gustu to kamforowe Messe, ten słodkawy cynamon, niesztampowe ujęcie słodkiej mirry. Eau Lente okazała się być kolejnym wcieleniem sympatycznej, nieprzytłaczającej świeżości.

Łączenie sprzeczności, umiejętność słuchania i rozmowy, konieczność porozumienia ponad podziałami i odważne poszukiwanie własnej drogi - właśnie one charakteryzują współczesny dolnośląski regionalizm. Doświadczenie dialogu, wyrosłe z braku innych możliwości pokojowego rozstrzygania konfliktów oraz ukryta opcja niemiecko-austriacko-czesko-celtycka: oto, proszę Państwa, my. :)
Łączenie sprzeczności, całkiem jak w przypadku Eau Lente.


Rok produkcji i nos(y): 1986, Desmond Knox-Leet oraz Serge Kalouguine
[jak mam nie mieć słabości do własnego rówieśnika? ;) ]

Przeznaczenie: kapitalnie wyrównany uniseks, bez wahań w żadną ze stron; o nieprzesadnym sillage, na dowolne okazje.

Trwałość: do ok. piętnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: cynamon
Nuta serca: kmin rzymski, gałka muszkatołowa, goździki (przyprawa)
Nuta bazy: opoponaks
___
Dziś noszę Mitsouko od Guerlain.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Twardy dysk; fotografia mojego autorstwa.
2. http://czarnagoraspa.pl/galeria,ziemiaklodzka.html
3. http://www.youandyourwedding.co.uk/real-weddings/autumn/elegant-vintage-wedding-in-bath-1217868