poniedziałek, 28 lutego 2011

Najpiękniejsze z mydeł

Takie przynajmniej odniosłam wrażenie: najpiękniejsze ze znanych mi obecnie perfumowych wcieleń mydła. Jedno jedyne, które się nie pieni; ponadto nie jest też przesadnie aromatyzowane. Ot, po prostu zwykłe, niczym nie wyróżniające się, niemal-szare mydło z niewielkiej manufaktury.
Czyli co dokładnie?
Louanges Profanes, dziewiętnasty (a właściwie osiemnasty) zapach wypuszczony pod szyldem Pafumerie Generale.


Niby nic dziwnego: ostatecznie w zamyśle twórcy miało to być pachnidło jasne i czyste, proste. Nieomal intymne. Przyznam jednak, że nie o taką intymność je podejrzewałam. Ale w końcu jestem osobą monotematyczną.. ;) Wszak mydło również dotyka ludzkiej nagiej, wilgotnej skóry, czyniąc ją lekką i czystą. ;) Mycie własnego (lub cudzego) ciała uchodzi w naszej kulturze za czynność zdecydowanie intymną. Więc zadanie zostało wykonane.
Lecz - jak wspomniałam na wstępie - ten jeden raz mydlany odcień przypadł mi do gustu. Ujął swą bezpretensjonalnością, uroczym, nieskomplikowanym [co w żadnym wypadku nie może być poczytane za wadę!] charakterem. Oczarował mnie. Bo, jakby się dobrze zastanowić, to i drugi człon piarowskiej opowiastki o LP, "olfaktoryczna modlitwa spisana atramentem sześciu symboli religijnych", znakomicie wpisuje się w schemat świetlistej, prostej czystości. Jest trochę jak wiara bez cierni; jak religia bez rutyny oraz teologia bez zwątpień. Iście rajska niewinność; lub totalna nieświadomość złego.

W tym kontekście moja, ledwie uzmysłowiona, słabość do Guillaume'owego mydła nabiera zupełnie nowego aspektu, staje się śladem tęsknoty za utraconą niewinnością [prędzej tą etyczno-emocjonalną], za czasem nierzeczywistego duchowego dziewictwa, które w realnym świecie utraciłam naprawdę dawno temu. Hmm, interesujące. :) Niejeden psycholog w tym miejscu w pewnością zacząłby się wymądrzać.
Lecz tym razem nie dam mu lub jej tej satysfakcji; choćby dlatego, że nie wierzę w "normalność" dorosłego człowieka. Im bardziej "normalny" wydaje się być dorosły, tym większe świństewka skrywa. ;) Teraz to ja się wymądrzam. :) Dość! Koniec! Do rzeczy.


Wypachnione Louanges Profanes przedramię w swoim czasie podsuwałam pod cztery różne nosy. Trzem osobom pachnidło skojarzyło się z mydłem, jednej - z "proszkiem do prania bez tych kolorowych granulek". Czyli faktycznie - czystość się zgadza. ;)
Dużo czasu zajęły mi dywagacje, co też może wydzielać wspomnianą, dosyć nieoczekiwaną, woń. Czy kadzidło może się mydlić? Albo lilia? Może głóg? Lub jakaś syntetyczna substancja, o której milczą internetowe źródła?
W końcu dałam sobie spokój; czymkolwiek owo "coś" by nie było, niczym nie wpłynie ma moją percepcję kompozycji. O ile w ogóle mogę o niej mówić jako, że LP wydaje się być w głównej mierze przedstawieniem jednego aktora. Reszta, przewijająca się z początku (akcenty żywiczne, coś z egzotycznych przypraw, kamfora) oraz na końcu (neroli, czasem leciutki liliowy woal oraz słodkie nuty tonkopodobne) stanowi jedynie tło. Ładne, ale pełniące rolę zdecydowanie podrzędną wobec suchego, starannie wykonanego mydła. To zaś najpełniej, najwyraźniej uwidacznia się w sercu.

Dziwny zapach: zastanawiający, łagodny, optymistyczny. Czysty, jasny, kameralny. Dość bliskoskórny, a jednak rzucający cień na nasze najbliższe otoczenie. Frapujący.
Niewielką odlewką raczej bym nie pogardziła, ale żeby zaraz przygarniać pod swój dach całe 100 ml? To nie dla mnie. Nie o taką intymność mi chodzi. :) Czyli jednak jestem jednotorowa...

Na zakończenie mały bonus. :) Co o Louanges Profanes myśli sam autor. Film dla osób posługujących się językiem francuskim lub włoskim (tudzież jakimkolwiek innym romańskim ;) ).



Teraz pora na pytanie za sto punktów: kto ma rację? Twórca czy krytycy?? ;)
Najpewniej mamy ją wszyscy; w końcu ile nosów, tyle wrażeń.


Rok produkcji i nos: 2008, Pierre Guillaume

Przeznaczenie: bezpieczny zapach typu uniseks. Na wszelkie swobodne okazje.

Trwałość: do dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

głóg, neroli, lilia, kadzidło, benzoes, drewno gwajakowe (rdzeń)
___
Dziś noszę Eau de Lierre od Diptyque.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://photo.net/photodb/photo?photo_id=8364528
2. http://www.flickr.com/photos/gregsixt/5178181736/

sobota, 26 lutego 2011

Tymczasem w przestrzeni kosmicznej...

Zapachy Ziemi mamy w małym paluszku; n-no, mniej więcej. ;) A przecież nasza drobinka jest jednym z setek miliardów ciał niebieskich w jednej z setek miliardów galaktyk.
Zastanawialiście się kiedyś, jak pachnie cała reszta? Albo chociaż nasze najbliższe sąsiedztwo?

"Kosmos przypomina przyjemny, nieco słodki zapach wydobywający się podczas spawania".



Więcej szczegółów TUTAJ.
___
Przerzuciłam się na Night Aoud od M. Micallef. Czy dziewięć psików to dużo? :) Musiałam jakoś odreagować pobarceloński niesmak.

piątek, 25 lutego 2011

Pstryk!

Setki, tysiące pstryków. Dokuczliwe głosy, prowokacyjne zachowania, próby zwrócenia ku sobie uwagi konkretnej osoby, choćby za cenę sądowego zakazu zbliżania się. Ogólny zamęt. A wręcz chaos. Obiektywy pchane w oczy, usta i nosy, a najchętniej w odbyty.
Natarczywość, ekshibicjonizm i patologia, chamstwo; paktowanie z diabłem (dla obu stron). Paparazzi w akcji.
Jesteś w ukrytej kamerze!


Niezdrowy, poroniony system zrodzony z samonapędzającego się, niemożliwego do zaspokojenia głodu informacji. Wiecznego niedosytu; kompleksów; uzależnienia od ciągłego napływu nowych bodźców. Nasza chora współczesność, czyli pies uganiający się za własnym ogonem. :)
Wszystko na sprzedaż i nic do ukrycia.
Miałkość i banalność, przymus ciągłego podlizywania się możliwie jak najszerszej publiczności, za każdą cenę. Przede wszystkim - dla pieniędzy, w końcu współcześnie najlepiej sprzedaje się wszystko, co proste, niewymagające namysłu, lekkostrawne [niczym hamburger z Makdonalda ;> ]. Zwyczajnie nie opłaca się inwestować w jakość, w rozpoznawalność - ani całej marki, ani konkretnego produktu. Po co? Żeby wprawić w konsternację miłośników telewizyjnej papki, tracąc tym samym miliardy potencjalnych klientów? Za nic!

Powyższe niewesołe konstatacje przyplątały się do mojej głowy podczas obcowania z zeszłorocznymi perfumowymi premierami hiszpańskiego dom mody Custo Barcelona. Kiedy zapoznawałam się z ogółem ich olfaktorycznej oferty, miałam ochotę wyć donośnym głosem. Jedno jedyne Custo Man zasługuje na więcej, niż trzy do pięciu zdań.
Tymczasem poproszono mnie o zrecenzowanie tandemu o wdzięcznej nazwie Pure. Cóż, podjęłam rękawicę i zaraz wszyscy się przekonamy, jaki osiągnę wynik [ponieważ w dalszym ciągu nie bardzo wiem, o czym dokładnie miałabym napisać. Tych pachnidełek najzwyczajniej w świecie nie da się rozgryźć, z żadnej strony].
No to lecimy.

Paradoksalnie nie są to kompozycje żałosne; nie wołają o pomstę do nieba, nie budzą chęci skrócenia nędznego żywota ich twórcy (kimkolwiek by nie był/była). W ostateczności dają się nosić. Gdybym trafiła na bezludną wyspę, a morze wyrzuciło mi jedynie któryś z dwóch flakonów Pure... ;)
Problem polega na tym, że ewentualnej przyjaźni z perfumami nie wolno - po prostu nie wolno - zasadzać na podobnym założeniu. Tu nie ma szans na dyskusję. Nie sposób zignorować własny nos. Szczególnie, gdy nie przebywamy akurat na bezludnej wyspie. :)

Nie bez znaczenia jest również fakt, iż w żadnej z wód nie wyczuwam wyrafinowania, uniwersalności, a już zwłaszcza oryginalności. Kolorystyka sugerowana przez opakowania i flakony niespecjalnie mi odpowiada. Zgodzić mogę się wyłącznie ze zbieżnością obu kompozycji z najnowszymi trendami głównonurtowego perfumiarstwa. Co także mojego entuzjazmu nie budzi. Za to czystości mają aż w nadmiarze; lecz przesadna dbałość o higienę jest prostą drogą wiodącą ku alergii.

Rzetelność recenzencka każe mi zaś przyznać każdej z wód mocne, zasłużone punkty za bezpieczny, unikający przykrych niespodzianek rozwój oraz za (bo to w gruncie rzeczy prawda) spokojny, stroniący od ekscentryczności wizerunek, także wizualny. Ot, bezpieczne, miłe, typowo dzienne pachnidła dla ludzi, którzy lubią sobie czasem "popachnieć", bez zwracania szczególnej uwagi, czym. :) Lecz sto procent bezdyskusyjnego bezpieczeństwa to dla mnie dwieście procent asekuranctwa. A tego w perfumach bardzo nie lubię.

* * *

"Idealny dla młodzieńca idącego na rozdanie świadectw maturalnych" - tak brzmiało pierwsze zdanie mojego ojca, poproszonego o opinię (akurat "był pod ręką") na temat Pure Man. Kilka minut, i kilka pochyleń nad własną ręką, później dodał: "Na studniówkę zalecany tylko dla ekscentryków". Tymczasem ja chwyciłam za notatnik i spisałam powyższe wiekopomne frazy niczym najskrzętniejszy skryba. ;) Ponieważ wiedziałam, że z pewnością powołam się na nie, kiedy tylko przyjdzie pora. No i nadeszła.
Tato podskórnie wyczuł, że mamy do czynienia z zapachem stargetowanym na młodych, prowadzących szczególnie aktywny tryb życia, mężczyzn. Osobiście dopasowałabym PM do piłkarza z powiatowej ligi, w wieku okołolicealnym: nie do końca wie, czego chce od życia, nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, kim jest lub kim być może; wie tylko, że "sport to zdrowie" [ ;) ] a z pewnością: "zajebista sprawa!". I tyle. W końcu, w myśl stereotypu, kto oczekuje od piłkarza intelektualnego wysublimowania?
Sama kompozycja jest lekka, sztampowa. Od świeżuteńkich cytrusów w otwarciu, przez cedrowo-kwiatowo-chemiczne serducho, na płaskiej, laboratoryjnej orientalności skończywszy. Wyczuwam trochę pieprzu, jakieś paczulowe podrygi, słodycz rodem z fabryki czekolady 22 lipca [bez "dawniej (...)"]. Podobno nawet kadzidło, ale zastanawiam się, czy to nie jest przypadkiem jakaś heroiczna autosugestia, gorączkowe chwytanie się brzytwy.
Dziękuję, postoję.

Nie inaczej mają się sprawy z damską wersją, która nie dość, że męczy mnie kfiatuszkową świeżością, to przy dłuższym kontakcie przyprawia o ból głowy. Co jest z jej strony niemałym wyczynem (do tej pory migrenogenne pachnidła mogłam zliczyć na palcach jednej ręki). :)
Nie uważam Pure Woman za dzieło skończenie złe. Ba! Jestem przekonana, że może się podobać. Takie glamourowe, słodko-przyprawowe świeżaki mają dziś wiele oddanych fanek. Lecz nie mnie.
Tym razem fiołkowe landryny z akcentem imbiru i szałwii pozostawię innym. Wiem, że plasują się oczko wyżej, niż ich męski odpowiednik. Choć są w równym stopniu bezczelnie chemiczne.

W podsumowaniu niniejszej, nieco wymęczonej, notki pozwolę sobie odesłać Was na sam jej dół. :)


Pure Man

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla (bardzo) młodych, aktywnych mężczyzn

Trwałość: do dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz świeża)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, mandarynka, neroli, drewno cedrowe, ambra (tutaj??)
Nuta serca: bliżej nieokreślone kwiaty
Nuta bazy: piżmo, paczuli, bób tonka, kadzidło


Pure Woman

Rok produkcji i nos: 2010, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla młodych, aktywnych kobiet

Trwałość: do dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-świeża

Skład:

Nuta głowy: imbir, szałwia, cytryna, bergamotka
Nuta serca: fiołek, pieprz, nuty owocowe, Super Hedione (aromat jaśminopodobny)
Nuta bazy: piżmo, wanilia, nuty drzewne

A teraz obiecana pointa. Enjoy! ;)



___
Dziś noszę to, o czym powyżej. Doceńcie.

czwartek, 24 lutego 2011

Posłaniec z obcej krainy



Krainy odległej, magicznej, pociągającej. Egzotycznej, choć jakże bliskiej. Podróżujący przez czas i przestrzeń, niezależny od upływu lat. Pozornie znany i oswojony, a jednak zawierający w sobie ducha epok dawno już minionych. Wzbudzający jednocześnie respekt, błogość, czułość, pożądanie.
W pełni świadomy swojej mocy.
Elegancki aż do bólu.
24, Faubourg. :)


Kiedy przed jakąś godziną, aby napisać niniejsze słowa, schlapałam się Faubourgiem pomyślałam: "rety! jak to możliwe, że mogłam wytrzymać tyle tygodni bez tego??". Bez choćby przelotnego wąchania?
Choć przecież doskonale wiedziałam, że samo wąchanie molekuł na wiele się nie zda, że nawet najbardziej profesjonalny blotter nie zdoła oddać prawdziwej urody perfum.
Ponieważ one pięknieją dopiero na skórze. Przeobrażają się z kaczki w cudnego, szlachetnego łabędzia. Z Kopciuszka w zjawiskową piękność.
Faubourg "sam w sobie" to po prostu kolejna miękka, szykowna kompozycja w starym stylu; warta więcej niż uwagi, ale żywszego bicia serca tudzież błysku w oku nie powodująca. Faubourg w zderzeniu z ciepłą ludzką skórą - to czysta poezja.

Dziwny jest. Z zadziwiającą łatwością łączy w sobie kilka sprzeczności: szyprową, lekko wycofaną klasę oraz miękkość i żywiołowość promieni słonecznych, łagodnie pieszczących ludzką skórę. Wynikającą z powyższych świetlistość i przytłumioną, niemal zaczarowaną grę nocnych cieni. Doskonały spokój ze zdrową, naturalną, powodowaną wyłącznie potrzebami ludzkiego organizmu energicznością.
Mieszanina koncertowo wyważona.


To dopiero pierwsza część opowieści. 24F [wspomagany przez Loreenę McKennitt] potrafi dostarczyć wyobraźni takie ilości obrazów, że spokojnie stworzyłabym z nich drobną powiastkę pół-epicką. ;)

Cóż, tym razem sobie daruję. :) Skupię się jedynie na luźnych, oderwanych od siebie wizjach. A raczej wrażeniach.
Opowiem Wam o cichych głosach niesionych wraz z przedziwnym wiatrem, który daje orzeźwienie, ale się nie porusza: o szeptach, delikatnym nuceniu, cichym śmiechu, gasnących nawoływaniach, urywanym jęku, o szlochu oraz o krzyku wydobywającym się z niemych ust. O bezdyskusyjnej przynależności do obecnych czasów przy silnym zakorzenieniu w przeszłości. O podpatrywaniu ludzi, których dawno już z nami nie ma. O próbach usłyszenia coraz cichszych dźwięków, dowodzących ich tu bytności. O wiecznej nadziei na kolejny ślad, wydobyty spod wiekowych zwałów obojętnie: ziemi czy ludzkiej pamięci. W końcu o samej pamięci.

Czym dla Was jest historia?
W mojej interpretacji to nauka o nas samych, w myśl powiedzenia, że "współczesność rozpoczęła się wieki temu". W końcu czasy Ramzesa Wielkiego też były dla kogoś współczesnością. :) Nie żadna oderwana od życia, nudna, zbędna (bo nieprzynosząca ogromnych materialnych korzyści) dziedzina wiedzy dla jajogłowych kujonów, ale opis zawsze aktualnych problemów, wiecznie żywych namiętności czy emocji. Historia to uczenie się życia na cudzych przykładach.
Historia to my sami.
Bo jesteśmy w równym stopniu sobą, co własnymi dziadkami czy wnukami; a oni ani na moment nie przestają być nami. Wszak czyż nasi dziadkowie nie "żyją w nas" [w naszych wspomnieniach, w tym, czego nas nauczyli] i czyż my nie żyjemy dla naszych dzieci [nawet tych, których jeszcze nie spłodziliśmy]?
Tak historia staje się potężną, rwącą rzeką o nurcie - w gruncie rzeczy - niemożliwym do przerwania przez kogoś, kto w nim się znajduje. Najczystsza, najprostsza i najbardziej oczywista szkoła życia. :)


Nie inaczej odbieram 24, Faubourg marki Hermès. :) Czyli ni mniej, ni więcej jak zaczarowaną księgę baśni, wzbudzającą respekt kronikę czynów każdego, kto kiedykolwiek stąpał po powierzchni naszej planety. Niebezpieczne perfumy absolutne. ;)
Miękkie, ciepłe, ciche choć często dystansujące od otoczenia. Nigdy nie wywyższające ponad "motłoch", a jedynie sugerujące postronnym powściągnięcie codziennej wulgarności lub skłonności do pobieżnego bratania się. Bo osoba nosząca 24F nie ma w sobie wiele z ekstrawertycznych celebrytów, skłonnych za grosze sprzedawać światu każdą cząstkę swej prywatności. Nie zawsze odpowiadają jej powierzchowne znajomości a nigdy - takież doznania i poznawanie bliźnich. Nosiciel/nosicielka Faubourga, jeśli tylko obdarzy kogoś zaufaniem, darowuje tej osobie swoją duszę i żąda w zamian dokładnie tego samego. Nie mniej, ale i nie więcej. Nic dziwnego że, choć ma całą armię znajomych, to mianem "przyjaciela" określa jedynie parę osób. Jest też istotą doświadczoną, zatem miarkuje się; dobrze wie, że z tą duszą na dłoni nie należy wyskakiwać pochopnie, od razu pchając ją w garść każdemu w zasięgu wzroku. :)
I to są główne powody, dla których omawiane pachnidło jest dla mnie tylko jednym z wielu.

Na koniec przydługiego (bo osobistego.. ;) ) wywodu słów kilka o najważniejszym. Dzisiejsze perfumy to jeden z najbezpieczniejszych znanych mi szyprów. Szlachetny, zrównoważony, ambitny, ale też aksamitnie słodki, przyozdobiony zmysłowymi kwiatami.
Po początkowym energizującym, na wpół świeżym, cytrusowo-brzoskwiniowym akcencie podbitym rześkim hiacyntem oraz neroli, przychodzi ukojenie i głęboko sensualne klimaty. W tej odsłonie prym wiodą rozkoszne, ciepłolubne, ciężkawe kwiaty - gardenia oraz jaśmin. Wtóruje im lekko przypudrowany kwiat pomarańczy, może nawet tuberoza.
Natomiast baza to najczystsza rozkosz. :) Łagodna ambra o jasnej, kremowej barwie rozprzestrzenia się po całym ciele, a wtórują jej: kremowy sandałowiec, miękkie wcielenie paczuli, wanilia. Nad nimi zaś często unosi się drobna, ledwie wyczuwalna strużka kadzidła. (Skąd ona?)

Słuchając ich cichego, nadzwyczaj melodyjnego śpiewu zapadam w sen. Nawet nie zdaję sobie sprawy z uśmiechu błąkającego się po moich ustach. Jest mi dobrze.
Celebruję ciszę po burzy. I śnię o tęczy. ;)


Rok produkcji i nos: 1995, Maurice Roucel

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach [ale może na męskiej skórze pojawiłoby się więcej paczuli czy kadzidła...?], o stylowej, nieprzesadnej emanacji; wyczuwalny z daleka, ale łagodny z bliska - im większego, tym bardziej. :) Świetny na wszelkie wymarzone okazje [no, może do kastrowania prosiąt nie bardzo się nadaje ;) ].

Trwałość: od siedmiu do ponad dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, brzoskwinia, hiacynt
Nuta serca: kwiat pomarańczy, gardenia, jaśmin, ylang-ylang, irys
Nuta bazy: ambra, paczuli, wanilia, sandałowiec
___
Dziś noszę Elf-Fulfilling Prophecy marki Smell Bent.

P.S.
Ilustracje pochodzą z http://thesartorialistblog.com/2010/11/hermes-releases-vintage-window-displays-online/


Edycja, godz. 20.51.
Zapomniałam podzielić się z Wami jeszcze jednym drobnym spostrzeżeniem. Dzisiaj złamała się moja silna wola, w efekcie czego wylądowałam w Sephorze [ale tylko na przeglądzie, żadnych zakupów :) ]. Męskie Guilty od Gucciego jest równie miałkie, co damska wersja. Może nie obrzydliwe, ale do bólu wtórne i nuudne jak jasna cholera! Oj, coś czuję, że szykują się dwa bestsellery. ;)
Tymczasem marka schodzi na psy.

środa, 23 lutego 2011

Słoń a sprawa polska

Niezupełnie tak; właściwie powinno być: "jajecznica a sprawa męska".

O optymalnym przepisie na jajecznicę, idealnym składniku ostatniego odcinka kolacji ze śniadaniem, najsłynniejszym stereotypowo męskim daniu pisał, na łamach antropologicznego czasopisma Op.cit., Krzysztof Cibor. Między innymi:

Przepis na jajecznicę jest czymś równie dziwnym jak przepis na kanapkę z serem. Bierzesz jajka, jakiś tłuszcz, rozbijasz, mieszasz, smażysz. Nie ma tu miejsca na niuanse, nikt nie będzie się szczypał ze szczyptą. Jeśli wyjdzie za słone – tym lepiej. Jeśli za ostre – świetnie. Mężczyźni dbają o to, by szczegóły nie przesłoniły całości. Dla mężczyzn liczą się efekty, a nie romantyzm narracji. W jajecznicy nie chodzi o beletrystykę kucharskich książek, tylko o jedzenie. A właściwie o żarcie.


...czyli mężczyźni i ich jaja. ;)

Nie pozostaje nam nic innego, jak kliknąć TUTAJ i przeczytać resztę. Ciekawi zostaną nagrodzeni (rozwiniętą) konkluzją. :)

Mam nadzieję, że jutro zdołam wreszcie skrobnąć jakąś recenzję. Kiedy katar czmychnie na dobre.
___
Dziś noszę Cuir de Russie marki L.T.Piver.

wtorek, 22 lutego 2011

Duchy

Choć węch powoli wraca, w dalszym ciągu daleka jestem od zawierzenia mu na tyle, by móc tworzyć kolejne opinie. Zatem postanowiłam podręczyć Was trochę moimi fotografiami. ;) Powstałe w ciągu bodaj trzech lat, przedstawiają mój kochany Dolny Śląsk.

Na początek odrobina cukierkowego Podgórza:


Z cyklu: "Jaki to zabytek?", cz. I :)
(podpowiedź: człowiek musi umieć sobie radzić, niezależnie od narzuconych okoliczności. I to z jakim efektem!)








A teraz nadeszła pora na cyklu "Jaki to zabytek?" część drugą. ;) Z góry przepraszam za kiepską jakość zdjęć; padał akurat ulewny deszcz, a nie mogłam zaczekać.
(podpowiedź: skryty wśród lasów cmentarz dla koni)






Kiedyś w nieomal każdej [powtarzam: każdej!] miejscowości Dolnego Śląska znajdował się przynajmniej jeden pałac, zamek lub choć niewielki dwór. Dziś zostały nam tylko ruiny. Ich agonia trwa od pierwszych lat powojennych. Na reanimację ma szansę jedynie niewielka część. Reszta zniknie, zjedzona przez człowieka i przyrodę. Już nawet nie mam siły się gniewać.








Wiecie już, dlaczego notka otrzymała taki, a nie inny tytuł? :) Duchy to, proszę Państwa, moja specjalność [choć niekoniecznie te w standardowym rozumieniu ;) ].
___
Dziś noszę Labdanum Donny Karan. Jakoś dziwnie dobrze wpasowało się w lekturę oświadczeń dawnych więźniów Auschwitz-Birkenau. W ogóle, dzieła Karan mają dla mnie takową zdolność. [?]

sobota, 19 lutego 2011

Kadzidło na (prawie) każdą okazję

Póki mój nos nie ogłosi całkowitego zastoju i ostatecznie odmówi współpracy, postaram się sklecić choć jedną recenzję. :) Na tapetę wzięłam coś naprawdę pięknego...


Josef Statkus czyli Juozas Statkevičius, młody litewski projektant o dość metroseksualnym, sympatycznym wyglądzie swego czasu uległ modzie na perfumowe kadzidlane dzieła. Jako twórca o wyrazistym, efektownym i wdzięcznym stylu, nowoczesnym, acz mocno zakorzenionym w tradycji, postawił na pachnidło niesztampowe, jednocześnie topowe oraz nawiązujące do nieprzemijającej klasyki perfumiarstwa. Takie, które miało zapadać w pamięć przy jednoczesnym (choćby umiarkowanym) sukcesie komercyjnym [to tylko domysły, choć mam nadzieję, że nie bezpodstawne ;) ]. A jak inaczej osiągnąć wzmiankowany cel, niż przez próbę znalezienia "złotego środka" między niszową ekscentrycznością oraz bezpieczną, przewidywalną, kwiatową klasyką gatunku? Nie ma siły. Trzeba iść na kompromis.
A kompromisy to, niezależnie od słów rożnej maści radykałów, dobra rzecz. :) Poniżej przykład z brzegu.

Pierwszy test Statkusa przeprowadzałam w nietypowych okolicznościach. Rodzinny pogrzeb; przyznacie, że wybór perfum na taką okazję wymaga od nas ogromnego wyczucia, wrażliwości i taktu? Nie mogą wszak być ani zbyt intensywne, ani agresywne czy sugerujące jakiekolwiek zmysłowe klimaty. Musimy czuć się w nich komfortowo, lecz wypada mieć pewność, że ani jednej osoby nie doprowadzimy do duszności, torsji tudzież szewskiej pasji. Zapach może być charakterystyczny, ale powinien zawierać w sobie element kojący oraz bezwzględnie dyskretny. [Trudna sztuka. Jednak wolę wybierać perfumy na śluby, chrzciny czy imprezy plenerowe ;) ]
Mój dzisiejszy bohater sprawdził się znakomicie. Normalnie 10/10! :)

Tak ciepłych, miękkich, lekkich i otulających pachnideł ze świecą szukać w perfumeriach głównonurtowych. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy z ich półek zniknął jedyny godny konkurent, czyli Black Cashmere Donny Karan, a ewentualne zamienniki takie, jak Theorema we wszystkich jej wcieleniach można znaleźć jedynie w serwisach aukcyjnych. Cóż, za oryginalność trzeba płacić (nie tylko pieniędzmi, lecz także czasem i energią poświęconą na poszukiwania).
Grunt, że Statkus się obronił, a wszystkie kolejne testy tylko potwierdziły wysoką klasę perfum.


Jakoś trudno się dziwić, iż omawiana kompozycja wzbudziła zazwyczaj ciepłe uczucia, bez gwałtownych namiętności i globalnych zachwytów. Podobnie jestem w stanie zrozumieć rozczarowanie jej potencjalną "nijakością" czy "miałkością" - w końcu żadna z niej siekiera (ni kolubryna z jasnogórskich szańców ;) ).
Statkus nie taki miał być.

Najistotniejszą jego cechą jest miękkość; oraz ciepło. Miłe, aksamitne, czy nawet... kaszmirowe ciepełko, bezpieczne i otaczające sylwetkę lekkim kokonem.
Główni gracze, poza kadzidłem, to jaśmin i drewno kaszmirowe, wyimaginowana, subtelna kompozycja składników stereotypowo kobiecych. Powyższa trójca dyktuje reszcie składników warunki oraz nadaje ton.
Z początku czuć cichy, lekko zielony jaśmin zmieszany z wanilią, palisandrem i ambra o nieśmiałym pieprzowym odcieniu. Dopiero po chwili kompozycja nabiera ciepła, wdzięku i bardzo opiekuńczego uroku. Kadzidło zyskuje na znaczeniu, mieszając się z dojrzalszym jaśminem, drewnem kaszmirowym, sporą dawką paczuli oraz miłym pudrem. Zza węgła wygląda dyskretna wanilia. Ów stan utrzymuje się do końca (może wyjąwszy jaśmin). Słodkie, wdzięczne, kremowe kadzidło. Aksamitne i śmietankowe. Oj, komuś dorzuciło się sporo drewna gwajakowego.. :)

Całość trzyma się blisko skóry oraz nie zachwyca trwałością. Za to pozwala nam wyciszyć się i nabrać nieprzesadnego dostojeństwa [a kiedy trzeba, sypnąć żartem :) Więc bez przesady z tą powagą]. Doprawdy, trudno mi się odeń odciąć. Będzie mój.

Rok produkcji i nos: 2004, Fabrice Pellegrin

Przeznaczenie: zapach teoretycznie dla kobiet, ale przecież, jako kadzidło, równie dobry dla mężczyzn. Uniwersalny i arcybezpieczny.

Trwałość: od pięciu do sześciu godzin (hehe) jak lepsza woda kolońska

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

kolendra, jaśmin, paczuli, wanilia, benzoes, kadzidło frankońskie, ambra, drewno kaszmirowe, piżmo
___
Dziś noszę mieszankę wybuchową: Cardinal Heeley'a plus Black Aoud Montale. Nic tego nie zmoże. :) [jak człowiek choruje, to błędy ortograficzne szybują aż pod niebiosa ;) ] Wspomagały mnie podczas wyjątkowo ciężkiego dnia.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cookiebyme.blogspot.com/2010/10/josef-statkus-best-designer-in.html
2. http://pureadrenalin.deviantart.com/art/Neon-Smoke-3-192713170

czwartek, 17 lutego 2011

Nic nie piszę...

... bo choruję.
Nawet nie pamiętam, czym się dziś schlapałam [bynajmniej nie z racji kataru ;) ]. Może ponownie dowlokę się tu w sobotę. Może.
Tak więc: do ponownego spotkania wkrótce!
I nie idźcie za moim przykładem. ;) Jedzcie kiszoną kapustę, zagryzajcie czosnkiem, wysysajcie płynną zawartość cytryny. Na serio.
___
Po ok. ośmiu minutach przypomniałam sobie: wdziałam Ambre Extrême z asortymentu L'Artisan Parfumeur (w finale zesłodzona; a szkoda, bo zapowiadała się na bliską krewną Ambre Sultan).

wtorek, 15 lutego 2011

Urok rzeczy jasnych

Dzisiejszego poranka uderzyła mnie pewna myśl: zapachy, które w swoim prywatnym uniwersum zakwalifikowałam jako "piękne", "fascynujące", "zachwycające" etc. bardzo często powołują się na powinowactwo z czernią. Dzięki nazwie, kolorowi flakonu, trudnemu, niepokojącemu duchowi czy indywidualnemu, dość swobodnemu skojarzeniu. Nie lubię świeżaków [chyba, że ktoś wpakuje do nich co najmniej połowę zawartości solniczki lub niesztampową słodycz ;) ]. Nie bawią mnie one ni bodźców nie dostarczają. Są - w najlepszym przypadku - totalnie obojętne.
Dlatego czasem trudno jest mi wychwycić ich, choćby i najistotniejsze, niuanse, lekkie drgania lub potężne tąpnięcia słonecznej olfaktorii; po prostu ich nie wyczuwam. Dopiero po pewnym czasie, gdy upalne lato odejdzie sobie poza strefę klimatu umiarkowanego, a moje powonienie odreaguje wakacyjne akty terroru ze strony wypachnionego różnej maści świeżynkami społeczeństwa, zaczynam przekonywać się do pewnego typu kompozycji. Tak właśnie było z Déclaration marki Cartier. Zapamiętałam zwłaszcza jeden późnowiosenny test porównawczy mojego dzisiejszego bohatera z Terre d'Hermès, w końcu dziełem tego samego perfumiarza. Efektem była konstatacja: Ellena popełnił autoplagiat! :) Pomiędzy obiema mieszankami nie widziałam żadnych istotnych różnic.
Tymczasem...


Potrzebowałam po prostu ujemnej temperatury! :) Dzięki niej zrozumiałam, iż wszystko, co w przypadku Ziemi drży ciemnymi i ciepłymi barwami, w Deklaracji mieni się kolorami południowych mórz, tamtejszego nieba oraz powietrza.
To ostatnie, tak rozgrzane, że aż suche i wibrujące, znajduje odzwierciedlenie w nutach przypraw: pieprzu, kminu, kolendry, cynamonu, jałowca, może też zgniecionego w dłoni listka bazylii.
Reszta - jest najczystszą świeżością.

Soczyste cytrusy zgnieciono w jednolitą pulpę z przyprawami i korą brzozy, co dało efekt nad wyraz interesujący [acz podduszający; zresztą, owo wrażenie nie milknie ani na moment: Déclaration mnie męczy]. Po chwili cytrusy znikają, przyprawy przeistaczają się w suchy, szarawy pył, zaś do brzozy dołączają kolejne tradycyjnie rześkie składniki: soczyste drewno cedrowe, wetyweria, ostry imbir, jałowiec w bardziej świeżym wydaniu.
Jest pięknie i prosto.
Prosto i klasycznie.
Klasycznie i pociągająco. :)

Najbardziej "noszalny" zdaje się finał kompozycji, bezpretensjonalny, lekko spieczony oraz znacznie spokojniejszy. Cedr schnie w towarzystwie kardamonu, lekko słodkiej ambry, wyciszającego całość mchu dębowego.
Młodzieniec wyszalał się w morskich odmętach; przepłynął wpław ze dwie długości Morza Egejskiego, opróżnił bukłak wina podprowadzony śpiącemu mocnym, pijackim snem Panowi, pobaraszkował z poznaną przygodnie najadą i, zaokrętowawszy się na Argo, wrócił do domu. Teraz odpoczywa.
Nie przeszkadzajmy mu.

W podsumowaniu stwierdzę, iż Déclaration jest zapachem pięknym, szlachetnym, efektownym; oraz stanowczo nie-moim. Wspaniałomyślnie zostawię go mężczyznom. ;)


Rok produkcji i nos: 1998, Jean-Claude Ellena

Przeznaczenie: spokojny, wyważony, bogaty zapach w minimalistycznym duchu, prezentujący nie byle jaki sillage. Stworzony z myślą o mężczyznach [niektórzy twierdzą, że to uniseks i mają trochę racji; trochę :) ]. Na każdą okazję.

Trwałość:
latem około pięciu, zimą - nawet do dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, bergamotka, neroli, kora brzozowa, kolendra
Nuta serca: kardamon, pieprz, cynamon, jaśmin, jałowiec
Nuta bazy: drewno cedrowe, ambra, mech dębowy, wetyweria
___
Dziś noszę Reindeer Games marki Smell Bent.
[Pędzące Renifery nadciągają! - do wiadomości wtajemniczonych ;)) ]

P.S.
Pierwsza ilustracja to
Młodzieniec siedzący nad brzegiem morza pędzla Jean-Hippolyte'a Flandrin.

Kto narobił w rabatkę babci?

Dzisiejszym postem narażę się kilku osobom. Trudno, nie będę przepraszać za własny nos. ;)
Obsmaruję nieomal legendę niszowych perfum. Nadszedł czas na cyrkowe klimaty: Dzing! od L'Artisan Parfumeur.


Nie robię tajemnicy z faktu, iż nie darzę dzieł Olivii Giacobetti przesadną sympatią [poza pojedynczymi przypadkami], choć staram się uczuciem tym nie epatować i jej produkcje w recenzjach pomijać. Ale to, TO przechodzi wszelkie pojęcie. Szczególnie w otwarciu.

Właściwie nie bardzo wiem, skąd biorą się moje negatywne odczucia; ostatecznie nie mam nic przeciwko stereotypowo fekalnym składnikom perfum. Cywet i kastoreum potrafią wszak brzmieć nadzwyczaj pięknie. Hm, ale wyłącznie w równym sobie (pod względem klimatu i mocy) towarzystwie. Cywet i kadzidło - tak; kastoreum i ambra - jak najbardziej; kastoreum i pudrowe kwiatuszki - za cholerę.
Jeśli dodać do tego spokojne, przytłumione nuty skórzane oraz lekkie mydełko, wówczas na mojej skórze rozsiada się obrzydliwy, trudny do zniesienia fetor. Coś jak wiejski wychodek zbudowany na skraju panieńskiego ogródeczka, pełnego aromatycznego kwiecia i ziół. Brudna, nigdy nie czyszczona latryna otoczona przez żonkile, irysy, róże, rutę, miętę i rumianek; w upalny letni dzień rozsiewająca niemożliwą do zaakceptowania woń.
Właśnie wspomniana pudrowość, wycofanie gładziutkich składników powoduje, że zaczyna mi być wszystko jedno, jak wygląda toaleta, do której właśnie biegnę. Byle tylko odreagować traumę. To znaczy, byłoby tak, gdybym nie miała mocnego żołądka. ;) Dzięki niemu zdołałam poświęcić się te kilka razy i przetrzymać smrodek-wychodek w nadziei na uspokojenie kompozycji.


Później robi się trochę lepiej. Właściwie o tyle, o ile latryna na podwórzu lepsza jest od latryny w ogrodzie kwiatowym. :) Bo fekalna skóra, podbita stęchłym, oślizłym, choć relatywnie "świeżym" drewnem tudzież akcentami rodem ze sklepu kolonialnego staje się lżejsza do zniesienia, gdy pozbawić ją żywej roślinności.
Niestety, kompozycja w dalszym ciągu pozostaje pudrowa, przygaszona, płytka, pozbawiona jakiegokolwiek punktu zaczepienia. W tym miejscu zazwyczaj dopada mnie zniechęcenie. Jest mi wszystko jedno; mam gdzieś rozwój Dzinga [bylebym tylko zdołała uwolnić się od tego - określenie w pełni uzasadnione - zapaszku]. Dalsza przygoda testowa przebiega wedle jednego z dwóch ustalonych schematów: albo idę do łazienki zmyć z siebie rzeczone paskudztwo, albo zaciskam zęby i czekam dalej.

Czekam...

Czekam...

Czekam...
[to gorsze, niż kolejka u dentysty; czas tak strasznie się dłuuużyy!]

W końcu dostępuję zaszczytu poznania bazy omawianego aromatu. :)
No. Nareszcie. Coś, co nie jest obrzydliwe (nie jest też ładne ani specjalnie ciekawe, ale zawsze lepsze od poprzednich stadiów). W finale kompozycji drewno zostaje wyszorowane mydłem i później schnie, wystawione na podmuchy letniego wiatru. Ostatecznie okazuje się być kawałkiem starego, acz w dalszym ciągu zachowującego przyrodzonego świeżego ducha, cedru. Tak jasnego, wygładzonego i czystego, że spokojnie można wypić na nim cienką kawkę "turecką po polsku", z fusami smyrającymi nasze przestrzenie międzyzębowe. Gdzieś w oddali słychać kościelne dzwony, zwołujące babiny w chustkach i dzieci pierwszokomunijne na nabożeństwo różańcowe. Wkrótce z tej samej strony dociera ku nam lekka, porządnie już rozrzedzona, strużka kadzidła.
Tylko cóż z tego?
Sytuacji i tak nic już nie uratuje. Kawa pita w wychodku, podejrzanie zmieszana ze swojskim sacrum - jakieś to dziwne, nie uważacie?

A w ogóle: nie lubię cyrku.

Rok produkcji i nos: 1999, Olivia Giacobetti

Przeznaczenie: bliskoskórny zapach typu uniseks, dla hm.. miłośników naturalizmu. ;)

Trwałość: nawet do siedmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-skórzana

Skład:


Nuta głowy:
biały irys, imbir, róża
Nuta serca: biały żonkil, kawa, drewno cedrowe
Nuta bazy: kastoreum, piżmo, benzoes, szafran
___
Dziś noszę męską Encre Noire od Lalique.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://img224.imageshack.us/i/przycampinguvp2.jpg/
2. http://www.polskiekrajobrazy.pl/Galerie/69:Lubelszczyzna/37706:STARA_CHALUPA_WIEJSKA.html

poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki

Nie jestem fanką tego święta. To znaczy, jeśli ktoś potrzebuje potężnego pretekstu, by móc okazać bliskiej osobie (lub bliskim osobom) jak istotną rolę odgrywa (lub odgrywają) w jego czy jej życiu, jeśli koniecznie musi mieć specjalną okazję, to ja poproszę jeszcze z dziesięć takich walentynek. Lecz niekoniecznie wtedy, kiedy życzą sobie dobrzy wujkowie z centrów handlowych. O. Taka na przykład Noc Kupały leży odłogiem i się marnuje. ;)

Dlatego, korzystając z okazji wszystkim kochającym, kochanym oraz niekoniecznie sparowanym, zakochanym i odkochanym, szczęśliwym oraz tym, którym do szczęścia czegoś jeszcze brak, chciałabym złożyć najserdeczniejsze życzenia. Po prostu cieszcie się życiem! :) Ono lubi sprawiać także radosne niespodzianki.


Co stwierdzam jako osoba, która walentynek przesadną sympatią nie darzy, ale lubi je obchodzić... niezależnie od kalendarza. :) Czego również Wam życzę!

Na koniec trzy informacje techniczne: po pierwsze, w ramach "uczynienia spisu recenzji bardziej czytelnym" wprowadziłam doń drobną korektę. Mam nadzieję, że dzięki niej łatwiej będzie zwrócić uwagę na interesującą Was markę. ;)
Natomiast co do czytelności bloga (czcionka, kontrast etc.) prosiłabym o jeszcze chwilkę cierpliwości. Wiem, że miałam zająć się tym już dawno, przepraszam za opieszałość; nie zapomniałam ani nie zignorowałam obu próśb. :) Niestety, ostatnimi czasy cierpię na chroniczne zmęczenie oraz brak wzajemności ze strony urządzeń elektronicznych. Potrzebuję jeszcze chwilki na oporządzenie się, by później móc wrócić do technicznej dłubaniny, dobrze?
Trzecia informacja również nie należy do dobrych. Parę miesięcy temu obiecałam wpis o zastosowaniu perfum, ich przeznaczeniu i używaniu w teorii oraz praktyce [oględnie mówiąc :) ], nad którym pracowałam na moim prywatnym, domowym komputerze. Nieszczęśliwie, po awarii tego ostatniego utraciłam bezpowrotnie sporą część plików, w tym niedokończony artykuł. Na razie nie mam serca do prób jego odtworzenia. Może wiosną..?
Ode mnie na dziś to wszystko.

Jeszcze raz: miłych, udanych walentynek! :)
___
Wieczór w oparach Impérial Opoponax marki Les Néréides, natomiast dzień upłynął pod znakiem mojego dawnego ideału, Anaïs Anaïs od Cacharel. Cudny jest powrót na stare śmieci.

P.S.
Ilustracja to
Eliksir Miłosny pędzla Evelyn De Morgan (1905 rok).

sobota, 12 lutego 2011

Perfumy, co się zowią! ;)

No, więc tak.
Na Podgórzu od kilku godzin wieje, że aż szyby w oknach dzwonią [tzn. dzwoniłyby, gdyby ramy nie były z plastiku ;) ]. Do tego jakieś pół godziny temu zgasło światło, dzięki czemu sprawdza się stary dowcip: "gdyby nie Edison, to byśmy telewizję przy świeczkach oglądali". ;) Tyle, że w miejsce telewizji wskoczył laptopowy internet. :) A ja zaplanowałam na dziś recenzję.
Trudno, będę się streszczać.


Pamiętacie, co le Parfum Sonii Rykiel napisała Skarbek? Otóż miała rację. :) W całej rozciągłości.
Właściwie, aby oddalić zarzut o pozostawanie pod silnym wpływem cudzej interpretacji, wyznam, że o zlinkowanej notce kompletnie zapomniałam; dopiero kiedy szukałam w Sieci fotografii flakonu, synapsy rozcapierzyły receptory i coś "zaskoczyło". Sprawdziłam i teraz zastanawiam się, po co. Czy napiszę coś nowego? Raczej nie.

Może tylko tyle, że przez dłuższy czas myślałam, iż na mojej skórze irysa brak, bowiem nie zarejestrowałam ani jednej fałszywej nutki. Dopiero po spotkaniu z Rose Noire (od Giorgio Valentiego), która tak naprawdę nie jest różą, tylko cudnym, ostrym irysem, dane mi było poznać inne, znacznie piękniejsze wcielenie fioletowego kwiatu. I już wiem, że ten w Rykielowych Perfumach występuje w ilościach znacznych.

Lecz zanim się pojawi, główną rolę grają aldehydy: transparentne, świetliste, nieco "przykurzone" choć o rzadko dziś spotykanym uroku. Oraz brzoskwinia, skórzana bergamotka, czarujące owoce jagodowe. Później kompozycja cichnie, nabiera ciepła oraz niekłamanej Klasy. Zjawiają się kwiaty oraz akcenty przyprawowe, może trochę miodowej, krystalicznej słodyczy. Piękne wcielenie róży, wspomniany ostry, świeży i zadziorny irys, lekki, zielonkawy jaśmin, wspierany przez duszną tuberozę.
Natomiast w finale kompozycja staje się niemal cielesna, gorąca, zmysłowa. Wszak mamy do czynienia ze szlachetnym, bogatym szyprem o miłych dla powonienia, czarownych odcieniach ambry, wanilii, paczuli, pudrowego piżma, może kropli cywetu (albo kastoreum). Jeszcze bardziej wyraźne okazują się, wyczuwalne już w sercu, opary kadzidła.
Cudo!

Faktycznie: porządne, dobrze skomponowane, budzące co najmniej ciepłe uczucia pachnidło. Jedno z nielicznych, o których ze spokojnym sumieniem możemy powiedzieć po prostu: "perfumy". Skarbku, miałaś rację. :)


Rok produkcji i nos: 1993, Richard Ibanez

Przeznaczenie: pachnidło w najlepszym starym stylu, stworzone z myślą o kobietach, ale na męskiej skórze nabierające nieprzeciętnej głębi. Świetne na wszelkie Ważne Okazje.

Trwałość:
bywa różnie; od niecałych pięciu do blisko dziesięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aldehydowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: aldehydy, pomarańcza, brzoskwinia, malina, poziomka, bergamotka
Nuta serca: tuberoza, goździk, irys, róża, jaśmin, miód
Nuta bazy: bób tonka, paczuli, ambra, piżmo, benzoes, wanilia, mech dębowy, styrak, wetyweria, cywet
___
Właśnie noszę Rouge marki Hermès (a wcześniej była Hypnotic Poison Eau Sensuelle Diora).

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z DeviantArta, nosi tytuł
A Passionate Dream i powstała dzięki talentowi lindelokse: KLIK.

środa, 9 lutego 2011

Sucha złość

Harmattan, silny wiatr wiejący znad Sahary ku Zatoce Gwinejskiej oraz atlantyckim wybrzeżom Północnej Afryki. Gorący i porywisty, czyni porę suchą trudną do zniesienia, odpowiadając za spadek względnej wilgotności powietrza o ok. 1%. Owo zjawisko atmosferyczne dało nazwę jednemu z dzieł Perfumerii Generalnej [ ;) ], Harmatan Noir.


Omawiana dziś kompozycja stanowi element ciekawej grupy zapachów: „przewiewnych”, przestrzennych, czasem wycofanych, w ciekawy sposób skorelowanych z ogniem – albo sprawiających wrażenie pozostałości po potężnym pożarze (męska Encre Noire od Lalique), albo zachowujących się niczym ogień w płonącym budynku, niemal przebiegły, cicho przyczajony tuż za drzwiami, czekający aż ktoś dopuści go do większej ilości tlenu, by znów mógł się rozszaleć. Harmatan bezsprzecznie należy do drugiej z wymienionych kategorii.
To aromat złości – inaczej tego nie ujmę. Zimnej, wyrachowanej, choć zrodzonej z żywotnych uczuć, bezkompromisowej złości. Ironicznego, kalkulatorskiego, spokojnie cedzącego jadowite słowa sangwinika. Osoby, w której rękach skupiona jest wszelka władza i która nigdy nie miewa oporów, aby z niej skorzystać. A robi to często, nikomu nie musząc tłumaczyć się z egocentrycznych łajdactw. Temu komuś nie przyświeca żadna mniej lub bardziej szczytna idea, choć pod jej nośnym płaszczykiem chętnie się chowa; w rzeczywistości pragnie jedynie władzy. Władzy dla władzy. Władzy dla zemsty. Bo, parafrazując znane powiedzenie, żądza potęgi uświęca wszelkie środki. Harmatan Noir – aromat demonicznej wszechmocy.
Tak mógłby pachnieć Stalin. Albo Hitler [ale ten prawdziwy: zimny, wyrachowany cynik, nie „medialny choleryk” opętany obsesją rasowej czystości (wspomnianej „nośnej idei”)].

Hm...
Lecz przecież HN zyskał moje uznanie! Co więcej, zachwycił i zafascynował. No tak, magnetyczne piękno zła nie jest wyłącznie pustą, wydumaną koncepcją filozofów i teologów. Ono istnieje, ma się dobrze i codziennie kusi miliony Ziemian. Zamiana negatywnych emocji w czyn od wieków, miast przerażać i budzić wstręt, fascynuje i wciąga. Czasem tak mocno, że ani się obejrzymy, a już nie zadajemy sobie pytań typu: „czy to uchodzi?”, „czy postępuję prawidłowo?”, „czy nikogo nie krzywdzę?”. Stąd już tylko krok do czynienia niegodziwości małych czy większych świadomie i z premedytacją.
Zmysłowość zła – tak, to musi być owo tajemnicze „coś”. Bo jak inaczej wyjaśnić mój zachwyt nad kompozycją budzącą tak upiorne skojarzenia?


Przejdźmy więc do meritum.
Suchy, potężny i zachłanny, wszechogarniający potwór nakrywa swym buro-rudym cielskiem całe niebo: domy, ulice, samochody, budynki rządowe i hotele, meczety i pomniki; ludzi, zwierzęta oraz roślinność. Suche, gorące powietrze trudno odróżnić od niewielkich drobinek kwarcu wpadających przez wszystkie otwory ciała, zatykających przewody oddechowe, i bez tego sklejone i popękane dzięki niemiłosiernie suchemu powietrzu. Istna mała, indywidualna apokalipsa.

Suchy, silny i zatykający, ale przecież to jest nadal wiatr! Dynamiczna i lekka masa powietrza.
Nie mam pojęcia, jakim cudem Pierre Guillaume zdołał połączyć wspomniane sprzeczności, ale pewne jest jedno: efekt jego działań zwala z nóg, niewielu pozostawiając obojętnymi. :) Ponieważ jego kompozycja jest autentycznie, niezaprzeczalnie sucha. Niby mieszanka zawiera jakieś cytrusy, miętę czy inne zioła, ale sądzę, że odpowiadają one prędzej za efekt bardziej oczywistej (i spokojnej) wietrzności jako czynnika orzeźwiającego organizm. Podejrzewam duży udział bergamotki, gdyż jej dystyngowane, skórzane oblicze jest aż nadto wyraźne.
Po pewnym czasie świeże nuty ulatniają się, a na ich miejsce przybywa susza. Dosłowna, trudna, choć z pewnością czyniąca upał bardziej znośnym. W tej fazie wyczuwam więcej drewna z cedrem na czele, delikatny obłoczek jaśminu, woń starej, pokrytej kurzem garbowanej skóry. Gdzieś spod tego wszystkiego wydostaje się niewielka ilość soli. Z czasem kwiaty i ostatnie podrygi czerstwej świeżości znikają, pozostawiając jedynie trudną do weryfikacji nutę drzewną (cedr? mahoń? sandałowiec? któryś z balsamów? labdanum?) oraz jakieś dziwne, nieznane mi zioła. No i sól, której ilość szybko rośnie, choć nigdy nie wyrasta wiele ponad próg zauważalności. Właśnie te akcenty trwają na skórze przez długie godziny, stopniowo, niewielkimi kroczkami przybliżając się doń. Oraz cichnąc; po trosze; tak, iż ubytek długo pozostaje niezauważony, aż tu nagle wącham przedramię – i nic.

Permanentny gniew, choć bez wątpienia wyniszczający i naganny, w dalszym ciągu pozostaje uczuciem; oswojonym, ludzkim, występującym w przyrodzie. On także w jakimś stopniu składa się na człowieczeństwo. Warto o tym pamiętać.


Rok produkcji i nos: 2006, Pierre Guillaume

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dobry na wszelkie okazje, z uczestnictwem w egzekucji włącznie ;)

Trwałość: do dziesięciu godzin [zimą gorsza, bo tylko do ok. siedmiu]

Grupa olfaktoryczna:
aromatyczno-przyprawowa

Skład:

suszone kwiaty, zioła, suszone drewno, cedr, suszony jaśmin, mięta, cytrusy
___
Dziś noszę le Vétiver od Lubin.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.thehubsa.co.za/forum/topic/92714-while-sa-is-flooding-the-harmattan-has-started-here/
2. http://commons.wikimedia.org/wiki/File:MosqueinAbuja.jpg

A powyższą recenzję pisałam w porządnie ogrzewanym pokoju pozbawionym jakichkolwiek nawilżaczy powietrza, odmawiając sobie wszelkiego napitku – doceńcie to. ;))

wtorek, 8 lutego 2011

I jak tu się nie uśmiechnąć?


...kiedy ktoś z powodzeniem łączy dwie piękne pasje? :) Działając w służbie czarownego świata zmysłów i przyjemności. No powiedzcie, czy może być coś piękniejszego nad słodkości inspirowane Angelem Thierry'ego Muglera? Czy istnieje produkt jeszcze bardziej "holistycznie zmysłowy"?
[chyba powinnam częściej buszować po Basenotes ;) ]


Wyobraźcie sobie taką ilość grzesznych przyjemności! Herbata czekoladowo-mandarynkowa. Aksamitny tort miodowy . Brownies z earl greyowym ganache. Blondies [czyli to samo, co poprzednio, choć bez czekoladowego zabarwienia ;) ] z polewą crème brûlée.
Mmmmmmmm...
Pokochałam Marcy Goldman, autorkę tych nieprzyzwoitych receptur. ;)

A teraz idem piec. Papa!
Dla dociekliwych i lubiących kucharzyć: mój ulubiony przelicznik jednostek miar.

Byłabym zapomniała! Już wkrótce kolejna uczta lukullusowa. :) Tym razem sponsorowana przez literkę G.
G jak Guerlain: KLIK.

Wciągnięte do katalogu

Postanowiłam nie dopuścić, by pewna krótka impresja zaplątała się gdzieś w zakamarkach anglojęzycznego internetu oraz przepaścistego hobbystycznego forum [co brzmi jak kiepski dowcip zważywszy na fakt, iż do cyfrowego węzła gordyjskiego dołączam właśnie kolejną pętelkę - i gdzie tu logika? ;) ].

O tym, dlaczego używamy perfum można było przeczytać na blogu pewnego pana; co wyłapali, jak zwykle czujni, Bejsnotowcy. :)

Na forum zresztą pojawiło się inne kapitalne wyjaśnienie, które - w mojej opinii - niemal doskonale oddaje istotę rzeczy:

It's like having your own jazz band / string quartet / symphonic orchestra /opera chorus that plays for you the whole day and that follows you everywhere.

Cóż, nie da się ukryć. :)
___
Teraz, kiedy dzień w pełni, spokojnie mogę dopisać, iż pachnę Ambre Noir marki Sonoma Scent Studio. Pięć ton popiołu, zgliszcza i pogorzeliska. :) Drewno, choć niegdysiejsze.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Agar w sam raz do łóżka


Agar - cud, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. :) Piękny, żywy, plastyczny. Wyrazisty, wdzięczny, efektowny: czasem tak wyrafinowany, że aż onieśmielający, a często gorący, niemal cielesny, silnie działający na zmysły. Jedna z najcudniejszych okołoperfumiarskich ingrediencji i żywy dowód na to, że różne Ekscentryczne Molekuły mogą budzić żywe emocje, ale fascynuje oraz prawdziwie zachwyca tylko to, co silnie osadzone w historii i poparte wiekami tradycji. Przynajmniej mnie. ;)

Kompozytor zapachu, którym postanowiłam dzisiaj się zająć, sobie przypisuje przeszczepienie oudu na grunt zachodniego perfumiarstwa, mieniąc się bez mała "odkrywcą drewna agarowego". Czy istotnie, zdania są podzielone. Zresztą, niezbyt mnie to interesuje: pierwszy, drugi, piąty, zaszczepił czy nie zaszczepił - jaka to różnica? Szczególnie, iż ten konkretny zapach jest znany i stosowany już od wielu stuleci - tyle, że nie w Europie [więc, idąc postdziewiętnastowiecznym tropem, "poza Europą, czyli nigdzie" ;) ]. Dajmy sobie spokój z atawistyczną, niczym już nieuzasadnioną, pychą.
Ale pewnie znowu się czepiam... ;) Jakie to ma znaczenie dla odbioru Aoud ze stajni Martine Micallef? A właściwie Aoud Homme, bo zapach ostatnimi laty był się zawziął i postanowił przeprowadzić operację zmiany płci. Szkoda, że na tą niewłaściwą (bo nie moją ;P ). W końcu perfumy nie człowiek, nie muszą być skazane niemal w całości na dualistyczny podział: XX albo XY. Kompozycje zapachowe to, między wieloma innymi, wyzwanie, maleńka prowokacja i ogromna paleta możliwości swobodnego wyboru. I tylko od nas zależy, w jakim stopniu odważymy się je podjąć i przynajmniej rozpocząć próbę przekroczenia, pozornie sztywnych, granic.
Napisałam, co leży mi na wątrobie, więc mogę przejść do rzeczy. :)

Aoud Homme jest zapachem, co tu dużo mówić, pięknym; gładkim i aksamitnym. Rozpoczyna się silnym akordem różanym, zmieszanym z agarem z stosunku 1:1 i konsekwentnie utrzymującym się w stanie idealnej równowagi. W praktyce znacznie bardziej różany niż Rose Aoud tej samej marki. Oraz głęboki, wręcz przepastny; drzewny, delikatnie przyprawowy, stymulujący zmysł powonienia, co zresztą zdaje się być cechą charakterystyczną pachnidła, równie silną na wszystkich etapach rozwoju.

Po pewnym czasie kompozycja ogrzewa się, mięknie, staje się bardziej eteryczna i subtelna (a bywa, że także erotyczna :) ). Choć róża zostaje odsunięta w cień, na jej miejsce pojawia się ostry, iście orientalny sandałowiec oraz większa ilość przypraw - cynamonu, gałki muszkatołowej, kardamonu, może jeszcze drobna szczypta subtelnego, stanowczo nie-czarnego pieprzu. W tej odsłonie mieszanina jest jedną z najbardziej zmysłowych kompozycji na bazie oud, jaką dane mi było poznać.
Wrażenie nie znika i później, kiedy tytułowy składnik cichnie, przybliża się do skóry, miesza z niewielką ilością przyjemnego, pudrowego piżma oraz czymś w stylu szarej ambry. Choć, jeśli wierzyć spisowi nut, główną rolę powinno grać tu paczuli: gęste, cielesne, ciepłe. I chyba nawet tak jest; po prostu ów składnik jest tak naturalny, tak pięknie wtapia się w ludzką skórę, że łatwo może ujść mej uwadze. Lecz w sumie potwierdzam: paczuli jest obecne, w najgłębszym, najmniej przestrzennym wcieleniu o miodowych konotacjach.
A wszystko tak piękne, że aż dech zapiera.

Pomyliłam się. Te kilka miesięcy temu trzeba było zrobić na odwrót: kupić w ciemno flaszkę Aoud Homme, a Night Aoud jedynie drobną próbkę. Lecz co mi tam, nic straconego. ;) Bo przecież najlepiej mieć oba flakony. :)

Rok produkcji i nos: 1998, Geoffrey Nejman

Przeznaczenie: zapach pierwotnie uniseksualny, dziś zaszufladkowany jako męski, ale to przecież nieistotne. Pachnidło o dość znacznej emanacji, kapitalne na wszelkie możliwe okazje (choć lepiej nie przesadzać, coby się nie przejadło [a raczej przewąchało.. ;) ]); w ostatniej fazie przybliża się do skóry sugerując gorące, sensualne klimaty.

Trwałość: słaba strona większości dzieł Nejmana; na mojej skórze nie dłużej, niż sześc godzin

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: róża
Nuta serca: gałka muszkatołowa, cynamon, sandałowiec, oud
Nuta bazy: białe piżmo, paczuli
___
Dziś noszę Black Aoud marki Montale [najwyraźniej mamy dzień agarowy :) ]. Nie macie pojęcia, jak mi w nim wygodnie!

P.S.
Dwie pierwsze ilustracje pochodzą z http://www.asqgrp.com/En/html/index.html
Szczerze polecam wizytę na niniejszym portalu. :)